POSTSCRIPTUM: O tym, jak Alba została Albą.

Tamtej nocy, kiedy go poznałam, byłam przerażona, gdy mi powiedział, że jest księdzem.

 

Ksiądz?????? W takim miejscu?! Poczułam nagle przemożną chęć, aby go chronić. Także przede mną samą. Byłam przecież złą dziewczynką. Przynajmniej w swoim własnym mniemaniu.

 

Pamiętam że zapytałam: „Co ksiądz tu robi?! To jest złe miejsce, bardzo złe!” (A widmo Krzysztofa, rozpustnego mnicha, natychmiast zamajaczyło mi przed oczami. Pomyślałam: „No, tak, pewnie jeszcze jeden taki, który szuka w Sieci mocnych wrażeń!”)

 

On jednak odpisał spokojnie: „Złe miejsce? Dlaczego złe?” No, to mu powiedziałam, dlaczego. Nie zgorszył się. P. ma w ogóle tę miłą cechę, że nigdy niczym się nie gorszy.

 

Na następne spotkanie umówiliśmy się jednak na Interii (i tam mogłam po raz pierwszy zobaczyć jego dobrą kochaną twarz – niechaj będą błogosławione kamerki internetowe! – i zakochałam się w tej twarzy…) – i jak zwykle, zauważyłam, że niezależenie od tego, jak niewinnie brzmiący nick wybieram, zawsze kręcą się przy mnie tłumy mężczyzn, proponujących mi rozmowę. A ja już wtedy byłam na takim etapie, że chciałam rozmawiać jedynie z nim. Jak najczęściej i jak najdłużej. Najchętniej bez przerwy. W ciągu tych burzliwych pierwszych dni naszej znajomości zdarzało nam się rozmawiać ze sobą 12-13 godzin na dobę…

 

Poskarżyłam się więc P. na owe natrętne zaproszenia, a wówczas on mnie nazwał Albą…I okazało się, że trafił w dziesiątkę. Wszystkie wyskakujące okienka „privów” zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

 

A smaczku całej sprawie dodaje fakt, że „alba” to przecież jest kapłańska szata. W dodatku biała. Ta szmata, za którą się uważałam, została w jego oczach albą…A potem on okrył się mną jak szatą… No, ale to już było dużo, dużo później…

CYBERSEX: piekło, które możesz opuścić.

Dawno, dawno temu byłam niewinną dziewczynką.

 

Wierzyłam, że nawet pocałunki (że o seksie już nie wspomnę) powinny być wyrazem mojej miłości. Toteż miałam już 26 lat, kiedy Jarek, mój Srebrny Pajączek, mnie pocałował.

 

I kiedy odszedł do seminarium, błąkałam się bezradnie po Sieci, opowiadając swoją historię wszystkim, którzy tylko chcieli słuchać.

 

„Jak lizać rany, celnie zadane,

jak lepić serce, w proch potrzaskane?”

(E.Stachura)

 

Pierwszy był Krzysztof, były już (na szczęście!) zakonnik. To on mnie nauczył jak rozmawiać o seksie i podniecać mężczyzn (oraz siebie!) w Internecie. Czasami myślę, że nienawidzę go za to, co mi zrobił…

 

Ufałam mu. Nauczono mnie ufać osobom duchownym.

 

Zaczęło się całkiem niewinnie: on zadawał mi różne pytania, a ja odpowiadałam. Pytania, oczywiście, stopniowio stawały się coraz mniej niewinne. Doszło do tego, że skłaniał mnie do tego, abym się zaspokajała, a potem, następnego dnia, pytał, „jak mi było.” Ot, taka samonakręcająca się spirala…

 

Po nim byli inni. ZBYT wielu innych. Na czatach internetowych albo smsowych, wszędzie. Szukałam miłości – a znajdowałam tylko seks. Szybko zorientowałam się, że w Sieci jest on znacznie tańszym towarem.

 

Stopniowo moje fantazje stawały się coraz bardziej mroczne, nabrałam nawet przekonania, że jestem masochistką. Teraz myślę, że cybersex jest po prostu jak narkotyk wyobraźni – im głębiej w to wchodzisz, tym silniejszych doznań potrzebujesz.

 

Wydawało mi się, że poznałam mężczyzn od najgorszej strony i zaczęłam nimi gardzić, widząc, jak śmiesznie łatwo przychodzi mi ich podniecić. Jednocześnie zaczęłam myśleć, że „facetom tak naprawdę chodzi tylko o jedno” i że jeżeli będę w tym naprawdę dobra, to może któryś z nich mnie pokocha…

 

I myślę, że byłam „dobra”. Naturalna i (mimo wszystko!) niewinna, bo przecież ciągle jeszcze byłam dziewicą. Autentycznie przeżywałam wszystko, o czym pisałam – i to ich chyba pociągało. Taka już jestem. Wszystko, co robię, robię całą duszą, całą sobą – nieważne, czy akurat chodzi o modlitwę, czy o seks.

 

Pogardzałam tymi facetami, ale pogardzałam także samą sobą. Po niektórych szczególnie ostrych „seansach” zdarzało mi się wymiotować przez kilka dni. Żyłam w rytmie: w nocy rozkosz, rankiem obrzydzenie. Obrzydzenie…Obrzydzenie…Stopniowo tej rozkoszy było coraz mniej, a obrzydzenia coraz więcej.

 

Pamiętam, jak kiedyś płakałam, leżąc na podłodze: „Tylu mężczyzn codziennie chciałoby mnie brać do łóżka, a żaden z nich mnie nawet nie dotyka!!!!”

 

Jednocześnie jednak odczuwałam silny lęk przed spotkaniem się z kimkolwiek w realu – bałam się, że któryś z moich rozmówców może mi zrobić krzywdę, ale chyba jeszcze bardziej bałam się odrzucenia w przypadku, gdyby im się nie spodobało, że jestem kaleką…

 

Zdarzało się bowiem bardzo często, że mężczyźni, którzy jeszcze sekundę wcześniej opowiadali mi z entuzjazmem, „czego to by ze mną nie zrobili” (a czasem nawet twierdzili, że jestem „kobietą ich życia” i tym podobne bzdury), natychmiast kończyli rozmowę, gdy dowiadywali się, że jestem niepełnosprawna. Tak, jakby to, kim jestem, napawało ich większym wstydem niż to, co przed chwilą mówili… To bolało chyba najbardziej.

 

Więc kiedy wreszcie trafił się jeden taki, który nie chciał ze mną rozmawiać wyłącznie o seksie, wmówiłam sobie, że jestem w nim zakochana i oddałam mu swoje dziewictwo. W ciągu tych długich lat po odejściu mojego Pajączka wiele razy żałowałam, że to nie było z nim. A teraz nie chciałam już żałować. Nigdy i niczego.

 

Byłam z nim przez trzy lata, starając się na wszelkie sposoby pocieszać jego smutki (jest śmiertelnie chory) i czekając bezskutecznie na magiczne słowo „KOCHAM”. Wciąż naiwnie myślałam, że fakt, że się żyje z dziewczyną „jak z żoną” przez trzy lata jest wystarczającym powodem, aby ją poślubić. Myliłam się. Nie był. Było raczej coraz gorzej.

 

Czując się niekochana, czasami, i coraz częściej, wracałam w szpony dawnego nałogu. Czułam się nikim. Niczym. I tej nocy, kiedy poznałam P., także miałam zamiar szukać seksu na telefonicznym czacie. Szukałam seksu – a znalazłam miłość. Prawdziwą, czystą i wielką. Uratował mnie. Przywrócił do życia. Ocalił z piekła, w którym się znalazłam. I jak ja teraz mogłabym twierdzić, że to jest grzech?! To, co robiłam przedtem, było o wiele gorsze…

 

P. wszystko zrozumiał. I wszystko wybaczył. Kiedyś przeczytałam, że naprawdę kocha nas tylko ten, który wie o nas wszystko, i mimo to nie przestaje nas kochać.

 

„Nie każdy złotem – złota blask,

a uległość jest zgodą.

Trujące kwiaty wabią nas

zgubną swoją urodą…”

(Grzegorz Ciechowski)

 

W rzece Heraklita…

Kiedyś, dawno temu, pokochałam mężczyznę poznanego w Internecie.

Miał szare, świetliste oczy i kształtną postać. I mówił do mnie: „Chciałbym Cię przytulać w dzień, a w nocy…” W moim przekonaniu są to słowa, których nie należy wypowiadać, o ile nie są prawdą samą – a już na pewno nie należy ich mówić wrażliwej, niepełnosprawnej dziewczynie.

 

I kiedy odszedł ode mnie, żeby pójść do seminarium, cierpiałam niewyobrażalnie przez cztery lata. Bo ja potrafię bardzo mocno kochać, ale ceną za to jest takie samo cierpienie.

 

I myślę, że to tylko jego szukałam w tych wszystkich internetowych „romansach” które mnożyły mi się potem w nieskończoność. Szukałam ciągle tego samego mężczyzny – i nie mogłam go odnaleźć…

 

A kiedy w końcu go znalazłam, to on jest księdzem…

 

„Radość i rozpacz

miej mnie w opiece –

dwa razy tonę w tej samej rzece…”

(ks. Jan Twardowski)