Antyewangelia według Kubryńskiej.

…czyli kilka powodów, dla których skrajne feministki powinny (moim zdaniem) raz na zawsze zostawić Matkę Jezusa w spokoju.

Sylwia Kubryńska, felietonistka Wysokich Obcasów, popełniła ostatnio następujący tekst:

 

http://wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,100865,18581803,maria-strona-bierna.html

 

w którym dowodzi, ni mniej ni więcej, tylko, że cała postać Maryi została sztucznie „spreparowana”, oczywiście na potrzeby znienawidzonego przez autorkę „patriarchatu.”

Czytając te wynurzenia (z uczuciem niejakiej przykrości) miałam nieodparte wrażenie, że pisała to obrażona na Kościół (katolicki, bo jakiż by inny) gimnazjalistka, która o opisywanej przez siebie Postaci wie tyle, ile wyczytała w „staranie spreparowanych” (a jakże) tekstach krytyki feministycznej – że mianowicie Osoba ta uosabia wszystkie najbardziej obmierzłe dla niej (stylizującej się na „leninówkę”) cechy przypisywane stereotypowo kobiecie, jako to: uległość, cichość, posłuszeństwo…

Dziecinny jest już zresztą sam początek elaboratu, gdzie Kubryńska zapytuje naiwnie, „jak być cnotliwą i w ciąży?” – co dowodzi, że jest nadal święcie przekonana, że dla Kościoła „seks=grzech”, w co ja nie wierzyłam już nawet, gdy miałam szesnaście lat. Co mądrzejsze czytelniczki tekstu odpowiadały na to, że pogodzenie udanego życia seksualnego ze świętością jest niezwykle proste – wystarczy w tym celu wyjść za mąż!:)

Pisałam tu już kiedyś o tym (zob. np. „Maryja-REAKTYWACJA”), ale powtórzę, bo jak się okazuje, powtarzania prawdy nigdy dość: Maryja NIE DLATEGO jest nazywana Niepokalaną (bezgrzeszną), że nie uprawiała seksu z Józefem. Nie byłaby wcale mniej święta, gdyby nawet to robiła. Współżycie (zwłaszcza w małżeństwie) nie jest czymś, co automatycznie „brudzi” człowieka.

Ogólny poziom tego artykułu jest tak żenująco niski, że zaczynam podejrzewać, że redaktorzy „Wysokich Obcasów” są w stanie wpuścić na swoje łamy każdą bzdurę, o ile tylko pozwoli to „przywalić” raz jeszcze w to znienawidzone chrześcijaństwo, a osobliwie w katolicyzm.

Smutne to, ale zdaje się, że patrzenie na świat wyłącznie przez feministyczne okulary znakomicie pozbawia zdolności widzenia.

Bo gdyby pani Kubryńska zechciała je choć na chwilę zdjąć i poczytać chociażby bardziej zniuansowane opracowania teolożek „feministycznych” (takich, jak choćby Elżbieta Adamiak, która o Maryi pisze w dużo bardziej pozytywnym tonie), że już nawet o naszym głównym źródle – Ewangelii – nie wspomnę! – to przecież nie mogłaby nie zauważyć na przykład, że:

  • Przypadek Maryi jest bodaj JEDYNYM w całej Biblii, gdzie nie Ona zostaje określona jako czyjaś „żona” lub „córka”, ale to Józef nazywany jest „mężem Maryi” (Mt 1,16). To niesłychane jak na owe czasy „przestawienie pojęć” może pośrednio wskazywać na to, kto w tym małżeństwie grał pierwsze skrzypce.

 

  • Maryja, wbrew zasadom przyjętym dla „dobrze wychowanych panienek”  (i to nie tylko w Jej epoce – św. Hieronim, ten wielki mizogin, twierdził na przykład, że „mówienie, ogólnie rzecz biorąc, nie jest odpowiednie dla dziewicy” <sic!>) wcale nie „milczy.” Przeciwnie, aktywnie angażuje się w dialog z Bogiem. Milczy za to mężczyzna – św. Józef. Ewangelie nie przekazują nam nawet jednego jego słowa!

 

  • Maryja podejmuje decyzje bez pytania kogokolwiek o zdanie (por. np. Łk 1,39 :”Wtedy wybrała się i poszła z pośpiechem w góry…”). Taka Jej postawa jest wręcz szokująca, zwłaszcza, jeśli się wie, że dziś jeszcze są kraje (jak np. Arabia Saudyjska), gdzie kobietom zabrania się podróżowania bez męskiego opiekuna lub chociażby pisemnego pozwolenia tegoż. Tymczasem Ewangelie nic nie wspominają, by Dziewczynie z Nazaretu ktokolwiek towarzyszył, lub żeby kogokolwiek prosiła o zgodę… Nie, stanowczo nie nazwałabym Jej „stroną bierną”!

Warto w tym miejscu zatrzymać się na chwilę i porównać opis „zwiastowania Maryi” z innym (z pozoru tylko podobnym) opisem z 13.rozdziału Księgi Sędziów, gdzie anioł przynosi radosną nowinę o narodzinach syna innej – nawet nie wymienionej z imienia! – kobiecie, matce siłacza Samsona. Kobieta owa, nie czując się „uprawniona” do samodzielnych pertraktacji z aniołem, „jak Pan Bóg przykazał” idzie do domu i opowiada o wszystkim mężowi. I ten dopiero podejmuje dialog z Bożym wysłannikiem. O niczym podobnym, jako żywo, nie słyszymy w przypadku Miriam!

  • Gdyby Pan Bóg chciał mieć z Niej tylko (jak zdaje się nam sugerować Kubryńska) potrzebną Mu „macicę do wynajęcia” – nie musiałby się przecież bawić w ten cały „cyrk” z posyłaniem anioła. Mógłby przecież równie dobrze zrobić Jej „to” bez pytania Jej o zgodę, prawda?

Tymczasem jednak Ona jest tu przedstawiona (jako się rzekło) jako pełnoprawna, wolna uczestniczka dialogu z Bogiem, dla którego Jej „tak” lub „nie” ma pierwszorzędne znaczenie. Co więcej, Ona nie zamierza wcale się zgadzać na coś, czego nie rozumie, ma odwagę stawiać pytania, wyrażać wątpliwości. Wydaje mi się, że to całkiem niezły wzór postępowania dla współczesnych młodych kobiet?

  • Co powinno być szczególnie miłe sercu każdej feministki: ta młoda Dziewczyna jest najwyraźniej uświadomiona seksualnie, wie, skąd się biorą dzieci – skoro nie przyjmuje wieści o cudownych narodzinach Dzieciątka za coś naturalnego, jak musiałaby zareagować, gdyby była rzeczywiście taką „głupią gąską”, za jaką chce Ją brać Kubryńska. Co więcej, ta młodziutka panienka idzie pomagać w połogu starszej krewnej, co byłoby uważane za co najmniej niestosowne jeszcze dużo, dużo później. Aż do czasów prawie współczesnych „niewinność dziewczątek” była tak skrupulatnie chroniona przed wszelką wiedzą na ten temat, że czytałam nawet o pewnej austriackiej arcyksiężniczce (z wieku XVIII!), która aż do zamążpójścia była przeświadczona, że jej tatuś jest… dziewczynką. Z taką starannością dbano, by nie zobaczyła w swoim otoczeniu nawet żadnego zwierzątka płci męskiej…

 

  • To dość obcesowa interwencja Matki „zmusza” niejako Jezusa do ujawnienia swojej boskiej mocy na weselu w Kanie Galilejskiej. Na tymże weselu Maryja (która jest tam przecież tylko gościem!) nie zachowuje się zresztą wcale jak „zahukana kobietka” – a raczej jak Pani, nawykła do wydawania rozkazów! Wydaje polecenia (nie swoim!) sługom, a ci Jej słuchają…

 

  • Po samowolnym pozostaniu dwunastolatka w świątyni to Maryja, a nie, jakby „wypadało”, męski opiekun, upomina dorastającego Chłopca. Również później, gdy rozeszła się pogłoska, jakoby Jezus odszedł od zmysłów, Jego męscy krewni zabierają ze sobą Jego Matkę (por. np.Mt 12,47), przypuszczalnie po to, aby raz jeszcze „przemówiła Synowi do rozumu.”

Gdyby zatem pani Kubryńska zechciała wziąć przynajmniej te rozproszone w Ewangeliach kanonicznych wzmianki pod rozwagę, i tak musiałaby dojść do wniosku, że Maria z Nazaretu to jednak zbyt nietuzinkowa postać, by autorzy biblijni (przypuszczalnie sami mężczyźni!) mogli kogoś takiego „wymyślić” jedynie dla pognębienia rodzaju żeńskiego. Tym bardziej, że końcowy obraz (z  Objawienia św. Jana) „Niewiasty obleczonej w słońce” (Ap 12,1) można interpretować wręcz jako ostateczne, „kosmiczne”, wywyższenie kobiecości w ogóle, a tej jednej wyjątkowej Niewiasty w szczególności…

I nie musiałaby tak dramatycznie pytać, „czy z Niej samej jeszcze coś zostało?” Bo zostało, i to całkiem sporo. Trzeba tylko umieć patrzeć i słuchać.

A przecież jest jeszcze cała bogata tradycja apokryficzna, która mówi np. o okresie kształcenia Maryi przy Świątyni Jerozolimskiej, na której podstawie Kościół pozostawał dla kobiet przez długie wieki jedyną możliwą drogą rozwoju intelektualnego (do dziś zresztą zdecydowaną większość absolwentów katolickich szkół średnich i wyższych na świecie stanowią kobiety – jaka inna instytucja angażuje się tak bardzo w podniesienie poziomu wykształcenia tych, których podobno tak bardzo nienawidzi?) – co po wiekach wydało wspaniałe owoce w rodzaju, na przykład, Hildegardy z Bingen…

Jest też na pewno jeszcze jedna rzecz, której lewicujące publicystki mogłyby się nauczyć od Tej, która sama siebie nazwała „Służebnicą Pańską” (mimo tego, że radykalne feministki mają alergię na wszystko, co tylko „służbą” zatrąca, NIE JEST to wcale tytuł uwłaczający!  Biblijne określenie „Sługi Pańskiego” zgodna tradycja chrześcijańska odnosi do Jezusa Chrystusa, istnieje tu zatem raczej idealna symetria. A że Maryja jest „pokorna”, co tak bardzo mierzi Kubryńską, to tylko dlatego, że stanęła w swoim życiu oko w oko z Tajemnicą, wobec której my wszyscy – i kobiety, i mężczyźni – jesteśmy bardzo, bardzo mali…). Otóż często mówi się o Niej, że miała w zwyczaju „rozważać w swoim sercu” różne sprawy.

Tej samej rozwagi należałoby z pewnością życzyć wszystkim, którzy nie posiadając ku temu odpowiedniej wiedzy i kwalifikacji, zabierają się ochoczo za „dekonstrukcję” całej chrześcijańskiej teologii…

Antyewangelia-150x150

Ten skandalizujący obraz sympatyzującego z komunizmem niemieckiego malarza Maxa Ernsta (1891-1976) Madonna, karcąca Dzieciątko w obecności trzech świadków (1926) jest oczywiście równie nieewangeliczny jak omawiany tekst, ale być może mówi nam WIĘCEJ o prawdziwej osobowości Maryi (jako że z kart Ewangelii wyziera Kobieta o raczej zdecydowanym charakterze!:)), niż blade komunały…

I niech lepiej zapadnie cisza…

Pytałam niedawno jednego z moich byłych spowiedników, jak mam sobie radzić z powracającą wciąż falą brutalnej krytyki pod własnym adresem. Czy może powinnam w ogóle przestać pisać tego bloga (skoro to aż  tak ludzi mierzi)?

Ostatnio znowu zostałam zrównana z podłogą – choć bardzo się starałam, żeby wszystkich, którzy tu przychodzą, traktować z szacunkiem, jak moich Gości… Widać starałam się jeszcze za mało. Przepraszam wszystkich, których uraziłam.

Odparł, że powinnam wobec tego zachować spokój – ale zająć się przede wszystkim tym, co się dzieje w moim wnętrzu.

Zdecydowałam więc, że wrócę tu dopiero, gdy się stanę choć odrobinę lepszym człowiekiem…Nie mam pojęcia, kiedy znajdę w sobie dość siły i odwagi, żeby cokolwiek znowu do Was napisać

Tymczasem zostawiam Was samych – z bardzo piękną piosenką. Choć nie wiem już, czy sama mam prawo ją śpiewać, mam nadzieję, że chociaż Wam się spodoba…

http://retrospekcyjna.wrzuta.pl/audio/4INm40KBAfr/pedro_n._-_tak_malo_tylko_do_ciebie_nalezy

 

Siedem grzechów głównych Jana Pawła II (wg Tadeusza Bartosia).

1. „Nie podejmował dialogu ze swymi krytykami, z których niejeden był uznanym teologiem, rzetelnie przygotowanym do profesjonalnej debaty. (…) Zbyt wielu świadków powtarzało: nie da się z nim porozmawiać o sprawach, które są dla niego niewygodne. Lista tematów tabu nie była krótka: ewolucja teologii (nowe prądy i idee), reforma Kościoła, teologia wyzwolenia, wolność w Kościele, antykoncepcja, wychowanie duchownych (tj. destrukcyjne elementy ich życia), celibat rozumienie prawdy, rozumienie wolności. (…) Dialog, owszem, ale tylko w atmosferze odgórnie ustanowionej zgody i poparcia, bez możliwości wyrażenia stanowiska przeciwnego tak, by zostało uwzględnione.”*

Trudno jednak, przepraszam bardzo, wymagać innej postawy od kogoś, kto wie, że z definicji (na mocy dogmatu) ma być 'nieomylny w sprawach wiary i moralności.’ Nie dać odczuć swoim adwersarzom takiej przewagi to czyn zaiste heroiczny… 🙂
* por. Tadeusz Bartoś, Jan Paweł II. Analiza krytyczna, wyd. Sic!, Warszawa 2008, s. 8.

2. „Był nauczycielem etyki heroicznej. (…) Być może ten właśnie, radykalny rys jego duchowości sprawiał, że papież nie znajdował niekiedy zrozumienia. Być może przesadą wydawały się tak surowe i wymagające zasady. Osobiste, bardzo szczególne doświadczenie, czynił miarą godziwego życia.” **

Chciałabym jednak zauważyć, że jest to zarzut, który dałoby się – o czym już tu gdzieś pisałam – postawić wszystkim wielkim prorokom ludzkości (z Jezusem włącznie), bowiem ich cechą charakterystyczną jest, że widzą świat i ludzi raczej takim, jakimi być powinni, a nie jakimi są…
** Tamże, s. 18-19

3. „Nie udało mu się trafić tak, jakby chciał, do wierzących z Europy Zachodniej. Stara część kontynentu oddala się coraz bardziej od Kościoła. Może za bardzo ich ganił? A może nie do końca rozumiał (…) Otwarta dyskusja z przedstawicielami wartości Zachodu okazała się niemożliwa. Zbyt odmienna była perspektywa papieża z Polski, niosącego w sobie doświadczenie 'Kościoła prześladowanego’ od patrzenia na religię w liberalnym świecie wolności wyznania i wolności wypowiedzi.”***
***Tamże, s. 25

4. Religię do pewnego stopnia zredukował do moralności, a przesłanie Ewangelii do „etyki Jezusa” („Jezus nie jest prawodawcą w sensie klasycznym (…) a Jego nauka nie jest instrukcją postępowania, lecz pouczeniem skłaniającym słuchaczy do refleksji.” – pisze Bartoś (passim)), bez zwracania dostatecznej uwagi na jego kontekst społeczny, kulturowy i historyczny. Niedostatecznie ponoć dostrzegał człowieczeństwo Jezusa, badane dziś na nowo przez różne nauki szczegółowe.

Niemniej sam Autor zauważa, że na Ewangelii rozumianej tylko jako zbiór pewnych „intuicji”, które każdy może pojmować po swojemu,  „trudno będzie zbudować wspólnotę chrześcijan, opartą na wskazaniach Jezusa.” (s.51). A ja bym nawet powiedziała, że przy takim skrajnie indywidualistycznym podejściu do sprawy sama zasadność tworzenia jakiejkolwiek wspólnoty staje pod znakiem zapytania…

5. Poprzez swoją retorykę „cywilizacji miłości” i „cywilizacji śmierci”  wprowadzał daleko idącą polaryzację świata, podziału na dobrych i złych, oraz stawiania wierzących z zasady po dobrej stronie. „Tymczasem dla myślenia teologicznego, które jest mi bliskie, postawa wykluczania i potępiania pozostaje w fundamentalnej sprzeczności z przesłaniem Jezusa, który przyszedł gromadzić, a nie rozpraszać.”*****
(Por. tamże, s. 26)

„Świat bez Boga nazywa [papież] cywilizacją śmierci. Tymczasem ludzie niewierzący niekoniecznie są szczególnymi piewcami śmierci. Niewiara i ateizm nie muszą być przeżywane jako rozpacz. Tak zwany 'świat bez Boga’ nie musi być światem bez wartości. Ateizm bywał [również] humanistyczny. Choć, oczywiście, może być także wyrazem nihilizmu. [Podobnie] wiara w Boga, prowadząc nierzadko do wielkiego dobra moralnego ludzi, także nie gwarantuje automatycznie prawości człowieka i nie zapewnia powstania 'cywilizacji miłości.’ Historia chrześcijaństwa nie zawsze była jej historią.” ****** (Tamże, s. 74).

Przyznam szczerze, że bardzo chciałabym się tu z Autorem nie zgodzić, ale…nie bardzo potrafię… Może tylko napiszę, że z kolei unikanie JAKICHKOLWIEK rozróżnień na dobro i zło, byle tylko „nikogo nie wykluczać” (bo przecież „polaryzacja” – od której zresztą Jezus, jakiego znamy z Ewangelii, przy całej swojej otwartości na dialog z różnymi ludźmi, wcale aż tak bardzo nie stronił – ma być zła z definicji :)) –  musi chyba w końcu doprowadzić do wszechogarniającej moralnej szarości…
 
6. „Inny niż jego własny punkt widzenia do niego nie docierał. Raczej były to spotkania w gronie przyjaciół, najbliższych współpracowników, ludzi myślących podobnie (ewentualnie powstrzymujących się z wyrażaniem stanowiska krytycznego). (…) Powszechnie szanowany katolicki intelektualista, dobry znajomy papieża z dawnych czasów, wspominał, jak w latach osiemdziesiątych nieśmiało zwrócił mu uwagę, że nie należy kwestii antykoncepcji stawiać na równi ze sprawą aborcji. Że nawet uznając katolickie potępienie obydwu, trzeba by rozróżniać ich odmienny ciężar gatunkowy. Reakcja? Bardzo chłodna, oględnie mówiąc (…).Większość jednak papieskich przyjaciół takich rozterek mogła [nigdy] nie doznawać, skwapliwie zgadzając się z nim w każdej kwestii.”*******(Tamże, s. 92).

No, cóż, i znów nie sposób się nie zgodzić z Autorem, kiedy stwierdza, że rozmowa ze zgadzającymi się z nami we wszystkim nie jest zbyt twórcza… Warto tu dodać (o czym także wspomina Tadeusz Bartoś w swojej książce…), że choć papież-Polak chętnie spotykał się z przedstawicielami różnych religii, a nawet ze swoim niedoszłym zabójcą, jakoś nie znalazł czasu, aby spotkać się choćby z Hansem Küngiem (który usilnie o takie spotkanie zabiegał), czy też z innymi teologami, których pozbawił możliwości nauczania… 

7. Całym sercem wspierał Opus Dei (kanonizując założyciela Dzieła), organizację wzbudzającą kontrowersję nawet w kręgach katolickich, zdobywającą (trochę na wzór masonerii) dyskretne wpływy w kręgach biznesowych i politycznych. Jednocześnie, jak stwierdza Autor, „papież nie podjął dialogu z żadnym z ruchów katolickich, postulujących reformy Kościoła.”******** (Tamże, s. 93).

Mam szereg własnych wątpliwości co do Opus Dei, odnośnie jego niejawności, metod werbunku członków czy też niektórych praktyk pobożnościowych (ta kolczatka na udzie, brrr!), a jednak nie mogę się w pełni zgodzić z konkluzją Autora, który pisze, że:

„Sprzymierzone jest więc dzieło z księciem tego świata, hołd oddaje władzy doczesnej, zapominając o nauce Jezusa o Królestwie, które nie jest z tego świata. Brak krytycyzmu de Balaguera wobec bogactwa wymaga konfrontacji z nauką i postawą Jezusa, który należał do ubogich wiejskich wędrowców,[i] mówił że bogaty z trudem wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Święty Paweł idąc tym tropem pisał, że korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniądza. (1 Tm 6,10). Bogactwo to nie grzech, ale poszerzanie wpływów i panowania postawione jako cel nadrzędny to bałwochwalstwo raczej, niż duch Jezusa. (…) Władza nad innymi, chęć wpływania na świat, potęga i prestiż to – w kontekście ducha Jezusowego – diabelskie pokusy.”********(Tamże, s. 137)

Pomijając już fakt, że bałabym się jakiekolwiek dzieło nazwać bez żadnych wątpliwości „sprzymierzonym z siłami zła” (czyż nie jest to też przykład „polaryzacji”?:)), wydaje mi się, że Autor ulega – częstej skądinąd – pokusie, by w gronie uczniów Jezusa widzieć jedynie grupkę „prostaczków Bożych”, którzy absolutnie nie zamierzali w żaden sposób angażować się w sprawy „tego świata.”

Tymczasem nie tylko w gronie pierwszych uczniów znajdowali się ludzie znaczni i majętni (Łk 19,2; J 3,1. Mt 27,57…), ale i sam Jezus najwyraźniej bogaczami nie gardził, skoro pozwalał się im zapraszać na uczty (Łk 7,36; J 12,2), a sam ponoć nosił szatę na tyle „wykwintną”, że żołnierzom wykonującym na Nim egzekucję żal było ją rozdzierać (J 19,23-24). 🙂

Dalej, czyż to nie nowożytni krytycy katolicyzmu (poczynając od Kalwina z jego etyką pracy bliską skądinąd duchowi Opus Dei) zarzucali mu zawsze, że celowo gloryfikuje ubóstwo, ponieważ biednymi łatwiej jest manipulować? I odwrotnie – istnieją całkiem poważne prace ekonomistów, dowodzących, że to właśnie teologia protestancka, uzależniająca szczęście na tamtym świecie od powodzenia na tym, przyczyniła się do zbudowania potęgi gospodarczej takich państw jak USA.

No, więc jak to w końcu jest? Biedny i ciemny katolik-źle, ale bogaty i wpływowy – jeszcze gorzej?:)

Oczywiście, osobną kwestią są METODY zdobywania tego bogactwa i wpływów w świecie – ale to już zupełnie inna sprawa…

Nawiasem mówiąc, poczułam się trochę nieswojo, czytając, że mój były spowiednik do stosowanych w Opus Dei praktyk składających się na „zewnętrzny tradycjonalizm” Dzieła zaliczył także…codzienną komunię świętą i częstą spowiedź… „Wszystko to mogło podobać się papieżowi, który nie akceptował wielu aspektów modernizacji katolicyzmu na Zachodzie na początku lat siedemdziesiątych XX w.” – kończy Autor swój wywód (Tamże, s. 141).

Rozumiem zatem, że w imię tej jakże pożądanej „modernizacji” światły katolik początku XXI wieku także powinien te zabobonne praktyki bez żalu odrzucić, aby uniknąć podejrzeń o zgubny „integryzm”? 😉