Często zastanawiam się, czy kochałabym go tak samo, gdyby nie był księdzem? Czy to nie to, co nas od siebie oddziela, czyni go atrakcyjnym w moich oczach? I czy ta miłość przetrwa, gdy już przestanie być „zakazana”? Gdy opadną emocje, które teraz nas napędzają? Przecież wiem, że drugiej takiej „wiosny miłości” nie będziemy już mieli. Co nam z niej zostanie, co zostanie?
Może tylko moje wyrzuty sumienia i jego poczucie, że zdradził to, co najpierw wybrał? Czy ja potrafię z tym żyć, czy potrafię? Tak. POTRAFIĘ. Chyba…Choć iść za nim, to jakby wejść w ciemną, nieznaną rzekę – ale wiem, że nie pójdę tam sama. Zawsze będziemy mieli siebie… Jego ręce złapią mnie, kiedy stanę nad przepaścią. I kiedy patrzę w jego twarz, rozjaśnioną szczęściem (które jest zapewne tylko wiernym odbiciem tego, co maluje się na mojej własnej twarzy), wiem, że warto.
On mnie kiedyś zapytał, co widzę, kiedy na niego patrzę. I pewnie ne byłby zadowolony, gdybym mu powiedziała, że widzę księdza. Bo jego kapłaństwo jest nieodłączną częścią jego osobowości, tą „niezmywalną pieczęcią”, jak mówi teologia. On w jakimś sensie na zawsze pozostanie księdzem. I nic na to nie poradzimy. Ale widzę też mężczyznę, cudownego, wspaniałego, czułego i opiekuńczego. Mężczyznę, który mnie kocha. I który będzie ojcem moich dzieci.
Zanim się jeszcze spotkaliśmy (bo poznaliśmy się, oczywiście, przez Internet), drocząc się ze mną, powiedział mi, że jego usta są gorzkie. Kłamał. Są słodkie.