Bajka pod smutnym tytułem.

Dawno, dawno temu…a właściwie to całkiem niedawno…w pewnym małym kraju uważanym za cywilizowany… żyła sobie Staruszka.

Staruszka, wzorem innych staruszków w tym kraju, już od dawna mieszkała w luksusowym domu opieki, tak sterylnym i czystym, że nawet pielęgniarki uśmiechały się w nim tylko zgodnie z przepisami.

Mieszkała tam już od tak dawna, że miała wrażenie, że zapomniał o niej cały świat – a już na pewno jej własne dzieci i wnuki, które (to też było w zwyczaju) dawno, dawno temu same odwiozły ją do tego miejsca słonecznej starości, gdzie miała dożyć jasnego końca swoich długich dni.

„Moje życie nie ma sensu! – pomyślała Staruszka pewnego dnia, który był podobny do setki innych jej dni – Tylko śmierć może mnie jeszcze uszczęśliwić!” Po czym sięgnęła po nóż, aby podciąć sobie żyły – niestety, jej ręce, słabe i drżące, nie zechciały jej posłuchać.

A potem pielęgniarki, uśmiechając się służbowo, zabrały wszystkie ostre narzędzia z jej pokoju. Staruszka rozpoczęła więc głodówkę.

Wielcy tego świata byli zdumieni uporem Staruszki – bo choć mędrcy w jej kraju już dawno dopuścili miłosierną eutanazję z wielu innych powodów, to jednak żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że komuś może doskwierać sama starość tak znormalizowana i czysta…

Tylko… czy jakakolwiek trucizna zdoła zabić w człowieku potrzebę bycia kochanym?

A ta bajeczka, kochane dzieci, zdarzyła się naprawdę – można było dziś o tym przeczytać w jednym z ogólnopolskich dzienników.

Dwaj francuscy księża.

Abbé Pierre (1912-2007, wł. Henri Grouès), założyciel stowarzyszenia Emmäus, zajmującego się ludźmi wykluczonymi społecznie (działa ono obecnie w 38 krajach świata, także w Polsce), był z pewnością ulubieńcem francuskich mediów.


Czym ten zakonnik z zakonu OO. Kapucynów zasłużył sobie na taką przychylność ludzi w jednym z najbardziej „laickich” krajów Europy?

Długo myślałam, że tym, że zamiast prowadzić swoje „owieczki” w wielu kwestiach postępował po prostu za nimi. Przyznawał się np. do przygodnych związków z kobietami (za większe zło uważał trwałe zaangażowanie emocjonalne księdza!), nie miał też nic przeciwko związkom osób tej samej płci, a nawet „homorodzicielstwu.”

Potrafił jednak także być zdumiewająco niezależny. Kiedy go, jako znanego krytyka stanowiska Watykanu, zaproszono do programu TV poświęconego antykoncepcji, licząc na jakąś smakowitą polemikę, on nagle wstał i powiedział, że wierność jest jedynym stuprocentowo pewnym środkiem chroniącym przed AIDS. Już sobie wyobrażam miny jego gospodarzy… 🙂

A w ostatnich latach życia trochę się naraził nawet najzagorzalszym swoim zwolennikom, kiedy głośno udzielił poparcia kontrowersyjnemu uczonemu, Rogerowi Garaudy’emu, który w swojej książce kwestionował pewne fakty z historii Holocaustu (no, cóż, widocznie każdy naród musi mieć swego Jerzego Roberta Nowaka…).

Swoje poglądy na Kościół i świat wyłożył krótko przed śmiercią w (napisanej wspólnie z filozofem F. Lenoirem) książce „Mój Boże…dlaczego?”(wyd. polskie VIDEOGRAF II, Chorzów 2007). Można się nie zgadzać z niektórymi jego stwierdzeniami, ale przeczytać warto!


Ks. Guy Gilbert (ur. 1935) – od ponad 40 lat żyje wśród dzieci ulicy, dla których stworzył farmę-przystań zwaną „Owczarnią.” Sam mówi o sobie, że (za przyzwoleniem swego biskupa) „jedną nogą stoi w Kościele, a drugą na ulicy” i że właśnie ulica jest jego „parafią.” O swoich doświadczeniach napisał kilka książek – „Ksiądz wśród bandziorów”, „Dealer miłości” czy też, niedawno wydany, „Krzyk młodych” – z których dochód przeznaczony jest na potrzeby przystani.

Jego idea „ewangelizacji bez nawracania” zawsze bardzo mi odpowiadała. Mawiał, że do ludzi z ulicy (wśród których są również muzułmanie i niewierzący) trzeba iść „z pustymi rękami” – z krzyżem w sercu, a nie w dłoni.

Jednak ostatnio zauroczył mnie opisem błogosławieństwa, jakiego udzielił znajomym parom niesakramentalnym:

„Stojąc przed kaplicą założyłem moją albę i włożyłem stułę (…) Potem długo tłumaczyłem wszystkim gościom otaczającym parę młodą, że nie mogę ponownie udzielić ślubu Alainowi. Sakrament małżeństwa jest niepowtarzalny, a jego łaska trwała i ostateczna. (…) Pobłogosławiłem więc z czułością wszystkie obecne tam pary, a zwłaszcza Alaina i Martine w otoczeniu ich trójki dzieci (…) Na moje zaproszenie zaczęły powoli podchodzić i inne pary. Niektórzy w drugich związkach, ci, którzy odrzucili Kościół i ci, którzy przy nim pozostali, wyciągali do mnie dłonie. Zwróciłem przede wszystkim uwagę na wzruszenie tych, którzy poznali, że nawet jeśli Kościół musi pozostać konsekwentny w swoich prawdach teologicznych, może tworzyć gesty, niosące współczucie i Miłość. Te gesty mówią jedno: „Kościół was kocha. Nawet, jeśli kiedyś pomyliliście się. Właśnie dlatego, że się kiedyś pomyliliście.”

(G.Gilbert, Dealer miłości, wyd. polskie Warszawa 2000, s. 65)


I czy muszę jeszcze dodawać, że ten „nieparafialny” Kościół ks. Gilberta jest także moim Kościołem? 🙂

Elegia na śmierć idei olimpijskiej.

Niedawno zakończone igrzyska w Pekinie dały już wielu publicystom powody do narzekań na upadek światowego sportu. Postanowiłam więc i ja dorzucić swój kamyczek do tego ogródka.

To oczywiście prawda, że chińska olimpiada pokazała, jak bardzo we współczesnym świecie liczą się PIENIĄDZE – a wszyscy, nie da się ukryć, jesteśmy uzależnieni od gospodarki Państwa Środka. Wszystko – poczynając od bawełnianej koszulki, którą mam na sobie, poprzez baterię mojego telefonu aż do grzechotki, którą bawi się mój syn – z bardzo dużym prawdopodobieństwem jest MADE IN CHINA. (Tego ostatniego zresztą naprawdę trudno jest uniknąć, ponieważ Chiny opanowały – podobno – nawet do 90% światowej produkcji zabawek!) I z tego powodu nikt z „wielkich tego świata” nigdy nie ośmieli się zbojkotować Chin…

Ale czyż nie było to zjawisko widoczne już wcześniej, kiedy jubileuszową Olimpiadę roku 1996 przyznano nie – jak by się godziło – Atenom, lecz, „ze względów pozasportowych” (głównie finansowych!) amerykańskiej  Atlancie?

A co ze słynną ideą „pokoju i braterstwa między narodami”? Także i w tym punkcie idee olimpijskie zdają się przemieniać w swoją własną karykaturę – jakże daleko odeszliśmy od czasów, gdy sportowcy RPA byli karani zakazem uczestniczenia w zawodach międzynarodowych z powodu panującej w ich kraju polityki apartheidu! – z tym, że i to nie zaczęło się od dziś.

Dosyć przypomnieć „igrzyska Hitlera” w Berlinie w 1936, albo w Moskwie w 1980 roku. (W obydwu tych przypadkach działacze sportowi mogliby się zapewne usprawiedliwiać, że przyznając tym państwom organizację tak wielkiej imprezy liczyli na ich „otwarcie się na świat” – który to argument podnoszono zresztą także przy okazji Pekinu). Albo pamiętne igrzyska w Monachium w 1972 roku, których nie przerwano mimo tragicznej śmierci izraelskich sportowców z rąk terrorystów. Wiadomo – the show must go on!

A dzisiaj, aby pokryć powszechne zawstydzenie z powodu tego, co dzieje się w Tybecie, ukuto wygodną (i jakże obłudną!) formułkę mówiącą, że „przecież to tylko sport!” Tak? A ja myślałam, że IDEA OLIMPIJSKA to jednak coś więcej…

Kolejną sprawą jest wszechobecna we współczesnym sporcie PRESJA WYNIKÓW, która w moim przekonaniu odpowiada nie tylko za tak niekorzystne zjawiska, jak doping, ale przede wszystkim za to, że człowiek uprawiający wyczynowo jakąś dyscyplinę kojarzy się dziś ze wszystkim, tylko nie z antycznym powiedzeniem „w zdrowym ciele – zdrowy duch!” W najlepszym razie staje się trzydziestokilkuletnim emerytem, w najgorszym zaś – kaleką…

A co by się stało (pomyślcie przez chwilę), gdybyśmy – zamiast bicia kolejnych niebosiężnych rekordów (które są już tak wyśrubowane, że nie da się tego zrobić bez specjalnych technik i „dopalaczy” – bo ciało ludzkie, jestem o tym przekonana, posiada pewne własne, naturalne granice) powrócili do prostej zasady, że mistrzem jest ten, który pobiegł najszybciej, skoczył najwyżej, rzucił najdalej? Tak po prostu?

Zgadzam się, że wówczas sport straciłby może nieco ze swojej „widowiskowości” (co w epoce Internetu i telewizji wydaje się niemal nie do pomyślenia!:)), ale zapewne zyskałby na  uczciwości…

I jest to pewien paradoks, że stara, coubertinowska idea, że „nie liczy się wynik – liczy się udział” przetrwała w najczystszej formie wśród tych „najmniejszych”, tych, na których zawodowi sportowcy niejednokrotnie patrzą z nieuzasadnioną wyższością (widać to było choćby po sporach wokół premii za medale) – wśród uczestników Paraolimpiad i Olimpiad Specjalnych…