Dlaczego nie zostanę protestantką?

Ponieważ od pewnego czasu to pytanie przewija się w Waszych komentarzach, uznałam, że i temu warto poświęcić kilka słów.

No, cóż, przede wszystkim sądzę, że gdybym to zrobiła, zaprzeczyłabym całemu temu dobru i mądrości, które są obecne także i w tym Kościele, a których i ja sama doświadczyłam. 
Znajduję, oczywiście, dobro i prawdę również poza granicami tego Kościoła, przede wszystkim w innych wyznaniach chrześcijańskich oraz w judaizmie – a wśród braci protestantów i prawosławnych mam wielu przyjaciół.
Jestem najgłębiej przekonana, że ślady Boga można odnaleźć w różnych religiach, ale w niczym nie zmienia to faktu, że to Kościół katolicki jest moją „duchową ojczyzną” z której rozpoczęłam te poszukiwania – i nie widzę powodu, by teraz ją „zostawiać” tylko z tej racji, że nie mogę, na przykład, wziąć ślubu kościelnego – a wiem, że tak właśnie robi wielu ludzi w mojej sytuacji (często post factum „dorabiając” do tego jakieś głębsze, filozoficzne uzasadnienie). Taka postawa zawsze wydawała mi się trochę małostkowa.
Dostrzegam, oczywiście, wady, grzechy i ewidentne błędy Kościoła jako instytucji. Irytuje mnie zawsze, gdy Kościół ukazuje światu raczej swoją surową i karzącą twarz, zamiast tej macierzyńskiej i przebaczającej, którą również znam. Jako chrześcijanka chciałabym, aby Kościół jawił się światu jako piękny, „wiecznie młody” i radosny (zamiast ciągle pokazywać mu to brzydkie oblicze „zrzędliwej Staruchy”;)) – a jako żona „eksa” miałabym zapewne jeszcze więcej powodów, aby go kontestować. Niemniej wiem także, że nie istnieje żadna ludzka wspólnota, która mogłaby uchodzić za idealną – a jeśli gdziekolwiek są takie, które sobie to przypisują, to słusznie nazywa się je „sektami.”
A oprócz tego, uważam, że wielowiekowa tradycja Kościoła zawiera zbyt wiele cennych duchowo elementów (takich jak np. spowiedź indywidualna i Eucharystia), by ją można było bez żalu wyrzucić do śmietnika historii w imię tzw. „reformy.” 

Jeden z Was, zresztą ateista, napisał mi kiedyś: „Twierdzisz, że ukształtował Cię Kościół katolicki – podczas, gdy to, co tak naprawdę Cię ukształtowało to protestancki w swej istocie Sobór Watykański II – czyli jeszcze raz Biblia dla wszystkich, więcej uprawnień dla świeckich, itd. Teraz jednak są czasy kard. Ratzingera i powrotu Doktryny.”

Owszem, jestem dumna z osiągnięć Soboru – i martwi mnie, gdy ostatnio dostrzegam w Kościele pewien subtelny odwrót od jego postanowień (niedawno np. słuchałam transmisji telewizyjnej mszy świętej – i zdziwiłam się, gdy metropolita mówiąc o „zmianach jakie nastąpiły w Kościele” w porównaniu z początkiem posługi Prymasa Tysiąclecia wspomniał jedynie o tym, że od tamtego czasu zmieniły się granice administracyjne diecezji (sic!), zupełnie jakby Soboru w międzyczasie w ogóle nie było…).

Zawsze mówię, że Kościół, w osobach swoich wiernych, jest organizmem zdumiewająco odpornym – skoro przetrwał już papieża Borgię, wojny religijne, modernizm i marksizm, to (z Bożą pomocą!:)) – obecną ofensywę tradycjonalistów też jakoś przetrzyma…
Ale jest to tylko część prawdy o mnie, bowiem „mój” katolicyzm to także katolicyzm Orygenesa, Tertuliana, św. Tomasza z Akwinu, świętego Franciszka, Hildegardy z Bingen, Teresy z Avili, św. Jana od Krzyża, Edyty Stein – i wielu, wielu innych, którzy byli „przed Soborem” i przede mną. Historia Kościoła jest wielkim, wspaniałym skarbcem, z którego jako katoliczka mogę czerpać pełnymi garściami. Myślę, że jako protestantka nie miałabym aż takich możliwości.
Zawsze mi się wydawało, że Marcin Luter, w swoim słusznym zresztą pragnieniu „oczyszczenia” chrześcijaństwa ze wszystkich zbędnych (jego zdaniem) naleciałości – nieco je przy tym…zubożył. I wiem, że „ci, co tak mówią, okazują, że szukają ojczyzny. Gdyby zaś tę wspominali, z której wyszli, znaleźliby sposobność powrotu do niej.” (Hbr 11, 14-15) 🙂
Nigdy nie ukrywałam, że to właśnie ten „powrót” jest moim ostatecznym celem – i wierzę, że kiedyś Kościół w końcu uzna prawdziwość „powołania” takich osób, jak ja. Czy jednak ten Kościół, do którego wrócę, będzie tym samym, z którego „wyszłam”? Poważnie się obawiam, że nie…

Rewolucja w Kościele?

Nie, nie zamierzam tym razem pisać o teologii wyzwolenia, ani o kapłanach takich, jak były salezjanin Jean-Bertrand Aristide, obalony dyktator Haiti, którym Ewangelia pomyliła się z marksizmem i którzy na skutek tego postanowili „wyzwalać” swoje (uciśnione, nie powiem…) owieczki z karabinem na ramieniu.

Jest prawdą, że zdecydowanej większości ludzi Kościół kojarzy się raczej z obroną tradycyjnych wartości (czasami za wszelką cenę) – bardziej więc z „konserwatyzmem” niż z REWOLUCJĄ.
Nie da się też ukryć, że żyjemy w świecie, który zazwyczaj utożsamia WARTOŚĆ z NOWOŚCIĄ – tak więc ten ksiądz, ten papież, ten Kościół „niczym nowym nas już nie zaskoczy.”

Ale, jak tu już kiedyś pisałam, reformowanie Kościoła (ta mała „rewolucja w Kościele”) powinno być zawsze trochę”na odwyrtkę” – bo autentyczna odnowa jest w nim zawsze powrotem do źródeł, do początków, do Ewangelii. Ewangelia to przecież Dobra Nowina – tylko kłopot w tym, że po dwóch tysiącach lat chrześcijańskiego nauczania to często dla nas już ani dobra, ani nowina…

I cały problem polega na tym, żeby tę „starą” prawdę opowiadać stale na NOWY sposób. Bo ona przecież jest „rewolucyjna” – weźmy np. na serio naukę o tym, żeby miłować nieprzyjaciół, nadstawiać drugi policzek, a zło dobrem zwyciężać.

Czy możecie wyobrazić, jak bardzo by się zmienił świat, gdyby naprawdę ci, którzy pragną sprawiedliwości zostali zaspokojeni, płaczący-pocieszeni, a „cisi” zaczęli rządzić na tej ziemi? Bo na razie to (to też jest Biblia, tylko że Stary Testament) „nie ci waleczni w walce zwyciężają; tak samo nie mędrcom chleb się dostaje w udziale, ani rozumnym-bogactwo”, prawda? 🙂

A mnie się marzy… nie, nie „kurna chata”… 🙂 

Marzy mi się taki Kościół, który – bez moralizowania, ale i bez zdrady swoich fundamentalnych przekonań – umiałby po prostu wyciągnąć rękę nawet do tych, którzy jakoś „nie dorastają” do jego wymagań: do niewierzących i „inaczej wierzących”, niepraktykujących, rozwiedzionych, homoseksualistów, bezdomnych, narkomanów, prostytutek, chorych na AIDS i nawet (niechby i na końcu) do swoich „upadłych” kapłanów…

W taki właśnie Kościół „powszechny” wierzę i taki Kościół kocham. A przecież to do tych wszystkich, którzy są „ostatnimi”, którzy „się źle mają” Ewangelia jest adresowana w pierwszym rzędzie.

To by dopiero była REWELACJA! 🙂 

Jedność warta mszy.

Dziś w radiu usłyszałam sensacyjnie brzmiącą wiadomość: „Msza znowu po łacinie!” Tymczasem najpewniej chodziło o to, że znowu będzie można sprawować Eucharystię i inne katolickie obrzędy (np. pogrzeb) nie tylko w językach narodowych, ale TAKŻE po łacinie, wg dawnego (?) mszału.

 

Warto tu zresztą przypomnieć, że – wbrew temu, co sądzi wielu ludzi – łacina nigdy nie została całkowicie „usunięta” z Kościoła – po Soborze Watykańskim II dopuszczono po prostu inne języki do użytku liturgicznego.

 

A obecna decyzja Benedykta XVI jest po prostu ukłonem w stronę mniej radykalnego skrzydła tzw. „lefebrystów” – którzy nie uznali reform soborowych, a z którymi ten właśnie papież szukał porozumienia od początku swojego pontyfikatu.

 

Niemniej jednak wątpić należy, czy gest ten doprowadzi do całkowitego zakończenia schizmy bpa Lefebre’a – ponieważ część jego najbardziej radykalnych zwalenników uważa wszystkich papieży poczynając od Jana XXIII za heretyków i głosi doktrynę tzw. „sedewakantyzmu” tj. wakatu na tronie papieskim.