Uprawa ziem jałowych.

Ostatnio na portalu chrześcijańskim www.mateusz.pl natrafiłam na bardzo ciekawy artykuł znanego dominikańskiego duszpasterza, o. Jacka Salija (w którego świetnych książkach o wierze i Kościele zaczytywałam się we wczesnej młodości) dotyczący księży, którzy porzucili kapłaństwo.

Przede wszystkim, autor stwierdza, że w swoim życiu był świadkiem odejścia  ponad trzydziestu kapłanów – i że niektóre odejścia były dla niego wielkim zaskoczeniem i tajemnicą. „Ale nawet wtedy – dodaje z wielką pokorą – kiedy wiele wskazywało na to, że przyczyną porzucenia kapłaństwa był jakiś grzech, starałem się pamiętać o słowach apostoła Pawła: „Niech ten, komu się zdaje, że stoi, uważa, aby sam nie upadł” (1 Kor 10,11).”

Dalej o. Salij pisze oczywiście o tym, że choć kapłaństwo POWINNO zaangażować księdza bez reszty (trochę jednak inaczej, niż małżeństwo czy rodzicielstwo – bo po śmierci współmałżonka wolno związać się z kimś innym, a dzieci z czasem dorastają i odfruwają z gniazda…) – to jednak w praktyce nie zawsze tak bywa. Podobnie, jak NIE POWINNO zdarzać się porzucenie męża czy żony – a jednak się zdarza…

„Upadek – stwierdza mądrze autor – zaczyna się wtedy, kiedy kapłan zrezygnuje z ideału wkładania w swoją służbę całego siebie. Taki kapłan albo kiedyś od kapłaństwa odejdzie, albo przemieni się w najemnika, który chyba tylko dla korzyści ludzkich nie porzuca swojej służby. To dlatego zdarza się czasem, że odejście kapłana wierni przyjmują wręcz z ulgą – już przedtem bowiem wiele się nacierpieli wskutek tego, że zachowywał się on jak najemnik.”

Zaraz jednak dodaje, że
„również dla byłych księży Kościół jest Matką, Matką, która nie chce odtrącać żadnego ze swych dzieci. Nawet tych, których – przecież z troski o ich duchowe dobro – boi się dopuścić do sakramentów, zaprasza do pielęgnowania życia wiary, do uczestnictwa we mszy świętej i w ogóle do tego, żeby nie czuli się przez Kościół odrzuceni.”

(Całość artykułu znajduje się na http://www.mateusz.pl/wdrodze/nr407/21.htm )

I kiedy to przeczytałam pomyślałam sobie – jak można pielęgnować ziemię pustynną? Jak mam to zrobić bez sakramentów, które przez lata kształtowały moje życie duchowe i wyznaczały jego rytm? (I cóż to za Matka, przelatuje mi przez głowę jedna myśl szatańska, która swym niegrzecznym dzieciom za karę odmawia podstawowego Pokarmu?) Jak mam to zrobić, kiedy ostatnio najczęstszą moją modlitwą jest fragment z Psalmu 63:

 „…Ciebie pragnie moja dusza,
za Tobą tęskni moje ciało,
jak ziemia zeschła,
spragniona bez wody…”
?

Trzeba jednak przyznać, że robię, co mogę – modlę się, czytam dużo mądrych książek (kto wie, może nawet więcej, niż w tych nieodległych przecież czasach, gdy miałam jeszcze „czyściutkie sumienie i bilet pewny do nieba bram…”).Zaabonowałam sobie również „Czytania na każdy dzień” ponieważ odkryłam, że nie potrafię długo żyć bez Słowa Bożego (no, proszę, jakie „kościelne” ze mnie stworzonko…)- a nadal nie chodzimy do kościoła, co mnie bardzo boli. Niech więc chociaż Biblia pomaga niełatwemu życiu…A dziś właśnie Kościół każe nam czytać historię Gedeona, niepewnego siebie wodza, któremu „ukazał się Anioł Pana”…

„Pan jest z tobą – rzekł mu – dzielny wojowniku!” Ale nieufny Gedeon odpowiada mu: „Wybacz, panie mój! Jeżeli Pan jest z nami, skąd pochodzi to wszystko, co się nam przydarza? Gdzież są te wszystkie dziwy, o których opowiadają nam ojcowie nasi, mówiąc: Czyż Pan nie wywiódł nas z Egiptu? A oto teraz Pan nas opuścił i oddał nas w ręce Madianitów.” W końcu jednak „zrozumiał Gedeon, że to był Anioł Pana, i rzekł: Ach, Panie, Panie mój! Oto Anioła Pana widziałem twarzą w twarz! Rzekł do niego Pan: Pokój z tobą! Nie bój się niczego! Nie umrzesz. Gedeon zbudował tam ołtarz dla Pana i nazwał go „Pan jest pokojem.”

I czyż muszę dodawać, że często czuję się właśnie jak Gedeon – i że potrzebuję wierzyć, że Pan mimo wszystko jest z nami (bo nadal nie mamy pracy i pokusa pytania, „dlaczego to się nam przydarza” jest bardzo silna, choć wiem, że MNIE akurat pytać o to nie wolno…)? I wcale nie czuję się „dzielnym wojownikiem” – czuję się raczej bardzo słaba, bo nawet nie zdążyłam jeszcze na dobre zostać żoną, a już jestem matką …

„Ja się modlę
jakbym darł palcami ziemię…
Ale jałowe, puste moje pole…
I chociaż mam, co chciałem,
czuję opuszczenie –
jak gdyby Chleba zbrakło mi na stole…”


Pasażerka na gapę.

Ksiądz Tomasz Jaeschke (zob. też „Pasterz, który zostawił swoje owieczki?”) w swojej książce stawia ważne pytanie:

„Czy powodem odejścia kapłana jest zawsze kobieta?” – i odpowiada:

„Nigdy. Kobieta nigdy nie jest powodem odejścia kapłana, nawet jeżeli opuszcza on Kościół, trzymając ją za rękę. Panuje powszechne przekonanie, że jeżeli kapłan odchodzi, to „przez kobietę”, zawsze. No bo jakby inaczej…ot tak? Więc najpierw gwoli sprawiedliwości: nie każdy kapłan porzuca urząd kapłański, trzymając za rękę kobietę (przez kobietę, jak już wyżej wspomniałem, nie odchodzi żaden)…

Kobieta na drodze opuszczającego szeregi kapłańskie jest często pierwszą dobrą duszą, podającą przyjazną dłoń, proponującą wspólną drogę, wspólnotę serc… Ale decyzję wyruszenia w drogę kapłan podjął dużo wcześniej.”

(T. Jaeschke, „Refleksje nad moim Kościołem”, cyt za: M. Bielawski, „Odejścia”, Kraków 2007, s. 107).

I kiedy to przeczytałam, pomyślałam najpierw, że być może moja własna intuicja, w myśl której kobieta jest raczej SKUTKIEM odejścia kapłana, niż jego PRZYCZYNĄ, jest prawdziwa. A zaraz potem pomyślałam o tych wszystkich biednych dziewczynach, którym (często w najlepszej wierze) zafundowano „pranie mózgu”, wmawiając im, że to wszystko, naturalnie, to tylko i wyłącznie ich wina („bo zawsze winna jest kobieta”).

A jeszcze później zaczęłam się zastanawiać nad tym, że to P. wyruszył w tę drogę – ja zaś jestem tylko towarzyszką jego podróży. I to towarzyszką zupełnie nieprzygotowaną na to, co ją może spotkać w drodze. Jestem, by tak rzec, „pasażerką na gapę.”

Jeden z moich czytelników napisał mi tutaj, że „widziały gały co brały” – i że decydując się na miłość do księdza powinnam wiedzieć, że nie będzie mi łatwo. Przepraszam, ale niby SKĄD miałam to wiedzieć? Nie uczono mnie przecież o tym w moim katolickim liceum ani w Oazie. Więcej nawet – to, czego doświadczam, jest czasami przeciwne całemu mojemu wychowaniu. Nie znałam też nigdy nikogo, kto byłby w podobnej sytuacji, jak ja teraz – może częściowo i dlatego, że życie byłych księży (także moich dwóch spowiedników, z którymi bezskutecznie próbowałam się skontaktować) – okryte jest wstydliwą tajemnicą.

„I wezmą Izraelici kozła i wypędzą go na pustynię – dla Azazela…” (por. Kpł 16,10.20-22).

Tyle, że ja nigdy nie chciałam iść „na pustynię”, nie miałam zamiaru opuszczać Kościoła, który jest moim domem i moją Matką (mimo, że jest to Matka, która mnie teraz odepchnie, bo nie potrafiłam się wyrzec miłości, w której choćby możliwość Ona nie zdoła uwierzyć. A ja, ze swej strony, nie mogłam postąpić inaczej, chcąc pozostać w zgodzie ze swoim wewnętrznym przekonaniem – a przecież Kościół katolicki zawsze nauczał, że trzeba iść za swoim sumieniem, nawet gdyby było ono błędnie ukształtowane…). Ja nigdy nie miałam takiego kryzysu wiary, jaki jest udziałem P. A jednak poszłam za nim na tę pustynię. Poszłam. Bo nie chciałam, żeby był tam sam…

Poszłam. Jak ta knąbrna Hagar, która nosiła nieślubne dziecko Abrahama i z własnej woli uciekła na pustynię – a jednak stała się godna tego, by przemówił do niej Anioł Pański. (Por. Rdz 16, 7-13)

I jak sceptyczna Sara, która wyszła ze swym mężem „ze swej ziemi rodzinnej i z domu swego ojca”, mimo że DO NIEJ Bóg nie przemówił… (Rdz 12, 1-5)

Poszłam. Od teraz jego „odejście” jest i moim odejściem, a jego wygnanie-moim wygnaniem, chociaż nigdy tego nie pragnęłam. Ale przecież:

„Gdzie ty pójdziesz – tam ja pójdę,
gdzie ty zamieszkasz – tam ja zamieszkam,
gdzie ty umrzesz – tam ja umrę
i tam będę pogrzebana.
Twój naród będzie moim narodem
a twój Bóg będzie moim Bogiem…”
(por. Rt 1,16-17) 

Kim jednak jest ten, który mnie prowadzi? Tak bardzo chcę wierzyć, że to Bóg, a nie szatan – bo przypomina mi się teraz także przeczytany kiedyś fragment z Tomasza Mertona: „Istnieje i taki rodzaj przywiązania, który stawia sobie za cel pójśc za przedmiotem swej miłości aż do piekła…”

A jednak ostatnio najczęściej modlę się słowami z Psalmu:

„Ty przenikasz mnie, Panie, i znasz,
czy stoję czy siedzę zawsze wiesz…
Ochraniasz mnie od zła
i prowadzisz mnie drogą odwieczną…
Gdzie przed Twoją miłością uciec mam?
Gdybym wstąpił do nieba – będziesz tam.
Czy na skrzydłach jutrzenki – czy na krańcu mórz –
znów bym znalazł Cię…”
(Por. Ps 139)

Może gdybyś był kimś innym niż jesteś…

Może gdybyś był kimś innym niż jesteś… „spotkawszy na ulicy ucałowałabym cię – i nikt by mną nie mógł pogardzić…”

Gdybyś był kimś innym, niż jesteś – MOGŁABYM CIĘ KOCHAĆ, bez tych wszystkich raniących słów i spojrzeń ze strony tych, co sami są bez grzechu…

Gdybyś był kimś innym, niż jesteś – miałabym normalne zaręczyny i ślub w białej sukni – taki ślub, jaki może mieć każda dziewczyna, choćby przedtem miała dziesięciu kochanków… Ja nie miałam, a i tak jestem zła, cyniczna, fałszywa, zepsuta – tylko dlatego, że cię pokochałam… (Wiem, wiem, że to nie jest najważniejsze, te wszystkie zewnętrzne znaki i gesty – ale ja zawsze CHCIAŁAM mieć taki ślub…)

Gdybyś był kimś innym, niż jesteś – mogłabym się modlić z podniesioną głową i nie szeptem – tak, jak to czynią ci, co się mają za sprawiedliwych…

Gdybyś był kimś innym – spędzałabym noce bez dręczących pytań i niepokojów (trochę to dziwne, jak na osobę, która rzekomo „nie ma sumienia”, prawda?).

Ale dość już tego gdybania – jesteś tym, kim jesteś. Kapłaństwo jest częścią twojej historii (a więc i mojej…). Jest tym, co uczyniło cię tym, kim jesteś.

I kto wie, może gdybyś był kimś innym, nie umiałbyś mnie pokochać. Nie wiem… I pewnie nigdy się nie dowiem.

„Zapłacona za wysoka cena-taki gest, nie powinno być przykro…”