Prawie jak miłość…?

…czyli któtkie studium rozdwojenia jaźni.

On jest księdzem. Wszyscy ludzie (poza mną) traktują go jak księdza. Mówią do niego jak do księdza. Widzą księdza.

I musiałabym chyba być szalona, żeby ten fakt nie miał dla mnie znaczenia. Otrzymałam staranne, głębokie, katolickie wychowanie  i to, co obecnie przeżywam, jest sprzeczne ze wszystkim, czego mnie nauczono. I w co wierzę.

Czasami nawet wydaje mi się (są takie chwile…) że potrzebuję go bardziej jako księdza-przyjaciela, niż mężczyzny i kochanka. Czasami chciałabym na przykład, żeby mnie rozgrzeszył – choć wiem, że jest to niemożliwe. Bardzo rozsądny przepis kościelny mówi, że nie może tego zrobić, póki ciąży na nas wspólna wina…

Tym niemniej i tak jedno z najczęstszych pytań, jakie on ode mnie słyszy brzmi: „Czy pójdziemy za to do piekła, kochanie?” (Nieprawdaż, kochanie?:)) Ja naprawdę nie jestem tym typem „kobiety występnej” czy też „upadłej”, którą moglibyście sobie wyobrażać…Ja się tylko zakochałam!

Myślę, że jedyną osobą, dla którego jego kapłaństwo nie jest (przynajmniej w tym momencie) istotną sprawą, jest on sam – i bardzo mi z tego powodu smutno. Przecież przez jego ręce dzieją się rzeczy wielkie i piękne. W jego rękach Bóg staje się Chlebem – dlaczego on tego nie widzi? Nie docenia?

Wiem o tym wszystkim. Ba, chodzę na spotkania wspólnotowe, słucham, czytam i komentuję Pismo Święte, jakby się nic nie zdarzyło… A jednocześnie patrzę na kapłanów, sprawujących Eucharystię – i widzę jego twarz, jego ręce, jego usta…

Przestałam chodzić do spowiedzi. Bo musiałabym przyznać, że to co robimy jest wielkim złem, jest grzechem. Ale jak można zgrzeszyć miłością?! Nie jest naszą winą, że „coś” nas tak nieodparcie ciągnie do siebie, że dobrze nam jest ze sobą, a źle bez siebie…Ta miłość jest silniejsza od nas obojga. Narodziła się poza nami. Nie wiem, w którym momencie zrozumiałam, że nie potrafię już żyć bez tego człowieka – i nie wiem, kiedy on poczuł, że nie chce żyć beze mnie. „Ten, co rozdziela i łączy – zaczyna bez nas i kończy…” (ks. Jan Twardowski).

Zanim go poznałam, byłam bardzo blisko związana z chłopakiem, który umiera na dystrofię mięśniową – i wciąż jak cierń tkwi we mnie świadomość, że go skrzywdziłam, opuszczając go tak nagle. Chciałam mieć męża i dzieci, a jego plany nie przewidywały małżeństwa ani rodzicielstwa.  (Miałam być do śmierci jego osobistą kochanką? Czy naprawdę byłoby to bardziej zgodne z moim chrześcijańskim sumieniem, niż związek małżeński z byłym kapłanem?) Więc kiedy się pojawił ktoś, kto mi to zaproponował, poszłam za nim jak w dym. Ale czy ja mimo wszystko nie jestem jak ta żona Uriasza, a on jak ów biedak z przypowieści proroka Natana, który miał tylko jedną małą owieczkę i nawet ona została mu odebrana?

Ale nie mogłam inaczej…Dałam się poprowadzić swej miłości w daleką drogę – i któż to wie, dokąd mnie ona zaprowadzi…

„Z Bożej woli wszystko się zdarzyło – a Bóg widział, że to DOBRE było…”

PS. Już dzień po Walentynkach – a ja nadal kocham go tak samo jak wczoraj! 😉 A może nawet bardziej.

4 odpowiedzi na “Prawie jak miłość…?”

  1. Miłość to jest decyzja. Oczywiście – uczucia, emocje mają znaczenie – ale decyzja nie podejmuje się sama. Nie przychodzi znienacka. Nie wyrasta, nie kiełkuje latami, nie. Nie spada na nas jak grom z jasnego nieba. Miłość to postanowienie o trosce o drugiego człowieka. Troską o kapłana jest próba przekazania mu, że powołanie, które przyjął, które budował w sobie przez 6 lat w seminarium, na które odpowiedział w sakramencie święceń jest najpiękniejszym i najważniejszym, co go mogło w życiu spotkać. I odmawianie seksu – rozumiesz co mam na myśli.Wy też podjęliście decyzję. On – zagubiony, może znudzony kapłan szukający pocieszenia. Ty – niepełnosprawna trzydziestolatka wychowana po katolicku, przeżywająca swą chorobę jako wielką niesprawiedliwość (z Twoich wpisów wyziera duża niedojrzałość), szukająca kogoś, bo tak, bo dzieci, bo miłość, bo nie możesz zostać osobą samotną, bo tego nie chcesz. Oboje szarpani skrajnymi uczuciami wpadliście na siebie i zatopiliście się. Daliście się ponieść uczuciom. Zakochania, namiętności, poczucia szczęścia. Podjęliście decyzję.Wasza decyzja nie ma nic wspólnego z miłością…

    1. Bardzo łatwo przychodzi Ci ocenianie (a nawet potępianie) osoby, której nawet nie znasz. Nigdy, na przykład, nie traktowałam swojej choroby jako „wielkiej niesprawiedliwości.” A jeśli aż tak mierżą Cię moje wpisy, po cóż się nimi katujesz? Życzę Ci, aby Pan okazał Ci więcej miłosierdzia, niż Ty go okazujesz mnie, grzesznej…

      1. Przepraszam, że napisałem, jakobyś traktowała swoją chorobę jako niesprawiedliwość. Mimo wszystko często powołujesz się na nią jako na argument w wielu sprawach. Sądzę, że gdyby niektóre osoby niepełnosprawne nie przykładały aż tak wielkiego znaczenia do swojej choroby, ich życie układałoby się inaczej. Sam mam koleżankę, która jest niewidoma i usilnie szuka męża. Nie przypuszczam, by miała łatwość w znalezieniu go – nie dlatego, że jest niewidoma. Tylko dlatego, że ta niewidomość, jej zdaniem, jest ogromną przeszkodą na drodze jej życia, w tym też na drodze znalezienia kogoś. Z jej narzekaniem mało kto potrafi dać radę…A jeśli chodzi o ocenianie – oceniam tylko czyny i decyzje. Ksiądz przy spowiedzi robi to samo. Nikogo nie potępiam. Potępia Bóg. My znamy tylko wytyczne, którymi się kieruje – bo nie wahał się nam ich przekazać.A „katuję” się Twoim blogiem, bo przypadł mi do gustu :). Piszesz momentami bardzo mądrze, jakbyś była teologiem. A momentami wręcz odwrotnie – jakbyś próbowała się usprawiedliwiać. To ciekawy blog i ciekawa lektura.

        1. Nie jesteś jednak moim spowiednikiem, by oceniać moje sumienie – nawet zgodnie z „wytycznymi” samego Boga. I prosiłabym, abyś więcej tego nie robił. Bóg mnie potępi, jeśli rzeczywiście zasłużyłam na potępienie. Natomiast co do niepełnosprawności, to piszę o tym tylko wtedy, gdy uważam, że to konieczne. Z pewnością nie mam skłonności do narzekania – proszę nie oceniać mnie przez pryzmat innej osoby. Nie usprawiedliwiam się – sądzę nawet, że takie komentarze jak Twoje są częścią „słusznej kary” która mi się należy. Takie, jak ja nie mogą nigdy cierpieć „dosyć.” Mogę cierpieć za niego (bo nie ustrzegłam go przed odejściem z kapłaństwa) i za siebie. A jednak wierzę – i tej wiary nie wyprę się nawet na torturach (gdyż tak właśnie mówi mi moje sumienie) że Pan Bóg patrzy na nas z miłością – i że nam przebaczy. Panie Jezu Chryste, Miłosierdzie Boga, zmiłuj się nad nami…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *