Małżeństwo: do ilu razy sztuka?

Jestem daleka od „odkrywczych” stwierdzeń typu, że „wszystkie rozwódki chętnie rozkładają nogi”  i polują na cudzych mężów, a wszystkie mężątki są albo śmiertelnie znudzone i szukają sobie kochanka – albo też są to po prostu „potulne i spolegliwe kuchty, które nie mają własnego zdania” – tym niemniej wiem, że takie głupie stereotypy nie rodzą się  zupełnie bez powodu.

 

Mówi się czasami, że kobieta, której małżeństwo rozbiła jakaś małolata, „nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego innej kobiecie, bo za dobrze wie, jak to boli” – ale niestety obawiam się, że ci, którzy tak myślą, mają jednak zbyt dobre zdanie o kobiecej solidarności. Bardzo chciałabym się mylić, ale czy naprawdę nigdy nie bywa tak, że ta, która została tak zraniona, czuje się tym rozgrzeszona i pragnie, aby inna kobieta cierpiała podobnie?

 

Zdaję sobie sprawę, że „rozwódka  rozwódce nierówna” i że wiele z nich ma za sobą traumatyczne przeżycia. Nawet teologia moralna zna przecież pojęcie „współmałżonka opuszczonego”, który nie ponosi takiej winy, jak ten, który opuszcza.

 

Ale czy można uznać za osobę emocjonalnie dojrzałą kogoś, kto wstępuje w związek małżeński trzy, cztery, a nawet więcej razy – często znowu ślubując nowemu partnerowi dozgonną miłość i wierność? (Jak w tych amerykańskich filmach!) A zatem – do ilu razy sztuka? Czy taki ktoś znajdzie w końcu swoją „prawdziwą miłość”, czy w ogóle jest do tego zdolny? Czy jego/jej własne słowa mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie?

 

Wierzcie mi, że stawiam te wszystkie pytania przede wszystkim sama sobie – w odniesieniu do NIEGO, bo i on przecież jest poślubiony…Kościołowi.

 

Ale mimo wszystko miałabym opory przed związaniem się z osobą rozwiedzioną, zwłaszcza wielokrotnie. Bo jaką miałabym gwarancję, że ktoś, kto opuścił już wiele kobiet, akurat ze mną postąpi inaczej? A niby dlaczego miałby to zrobić?

 

I jeszcze drobna uwaga do kobiet, związanych z żonatymi mężczyznami, które mówią: „Żona mojego partnera jest wierząca i nie chce mu dać rozwodu. Myślę, że jest po prostu złośliwa!” Powinnyście wiedzieć (i na pewno wiecie!), że dla  chrześcijanina małżeństwo to przysięga złożona w obecności Boga (podobnie zresztą jak i kapłaństwo…;(). Czy naprawdę sądzicie, że jest to rzecz bez żadnego znaczenia? Co, Waszym zdaniem, powinna w tej sytuacji zrobić wierząca żona? Powiedzieć: „A, chrzanić Boga i to, co sobie przed Nim przyrzekaliśmy, bądź szczęśliwy z tamtą, masz na to moje chrześcijańskie błogosławieństwo”? A Wy, co byście zrobiły, będąc na ich miejscu?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *