Większość ludzi „woli” Boże Narodzenie od Wielkanocy – i to z kilku powodów.
Przede wszystkim, narodzenie Jezusa, mimo całej swej niezwykłości (narodzenie z Dziewicy, itd.) wymaga w moim przekonaniu jednak mniejszej wiary, niż Jego zmatwychwstanie.
Pomimo wszystko mamy tu zwykły, ludzki obrazek: Matka, ojciec i „Niemowlę, leżące w żłobie.”
Nikt z nas (jak sądzę :)) nie zna nikogo, kto by powstał z martwych – a Dziecko? Dzieci rodzą się każdej nocy…
A po drugie – właśnie z racji owej niezwykłości, tajemniczości i pewnej „dyskrecji” (żaden z Ewangelistów nie był bezpośrednim świadkiem wyjścia Jezusa z grobu) – zmartwychwstanie Jezusa mniej się nadaje do skomercjalizowania niż prawie zupełnie już zlaicyzowane Boże Narodzenie. Zmartwychwstanie po prostu niezwykle trudno jest… sprzedać. Traci przez to trochę na popularności, za to zyskuje – na duchowej i religijnej głębi.
Gdyby zapytać „przypadkowych przechodniów”, które święta uważają za „ważniejsze” to jestem absolutnie przekonana, że większość wskazałaby na Boże Narodzenie – z jego wzruszającymi kolędami, choinką i prezentami (wielkanocny „zajączek” mimo wszystko nie może się równać w tej kwestii ze św. Mikołajem).
Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Narodzenie Chrystusa jest tylko faktem historycznym, który miał niejako „służyć” Jego zmartwychwstaniu. (Apostoł Paweł napisze nawet: „Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest nasza wiara.”) I dlatego, choć chrześcijanie od samego początku obchodzili święto Wielkiej Nocy (przenosząc nawet swój „dzień święty” z żydowskiego szabatu – soboty na „pierwszy dzień tygodnia” czyli na niedzielę) to jednak przez pierwsze 300 lat swego istnienia radzili sobie zupełnie nieźle BEZ Bożego Narodzenia.
Konieczność wprowadzenia pamiątki narodzin Syna Bożego w ludzkiej naturze zaistniała bowiem dopiero w IV wieku, kiedy to pojawiły się sekty (jak arianie czy nestorianie) które zaczęły kwestionować tę podwójną naturę Chrystusa.