Wiem, że to zabrzmi jak truizm, ale mijają już (chyba bezpowrotnie) czasy, kiedy to „ludzie przychodzili do kościoła” – teraz nadchodzą takie, że to Kościół będzie musiał „wyjść do ludzi” – wszędzie tam, gdzie ONI są, choćby i do pubów i na dyskoteki. Jezus, bądź co bądź, nauczał nie tylko „pobożnych” w synagogach, ale i „grzeszników” na ucztach…
Kiedy byłam młodziutką dziewczyną, marzyłam nawet, że założę zgromadzenie, zajmujące się ewangelizacją takich „bezbożnych” miejsc – żeby i ludzie, którzy kościół omijają szerokim łukiem, mogli ten Kościół zobaczyć…z bliska. I od zupełnie innej strony.
I od razu mówię, że NIE CHODZI O TO, by przy każdym kuflu piwa odmawiać różaniec, a po każdym tańcu – koronkę do Miłosierdzia Bożego. 🙂 Czy jest jednak ktoś, kto by nie potrzebował od czasu do czasu zwykłej rozmowy, pocieszenia, wysłuchania, nadziei? A Ewangelia to przecież (w najbardziej podstawowym sensie)… dobra nowina.
Kiedyś słyszałam taką piosenkę, napisaną przez jakiegoś księdza (niestety, ciągle bezskutecznie szukam całego tekstu): „Czy w Twoim Domu są same mieszkania? Może przedpokój się znajdzie dla tych, co nie słuchali niedzielnych kazań – ale tęsknili często przez łzy?” No, to wypisz-wymaluj tak, jak ja sama w tej chwili…
Nie ukrywam, że zawsze idea „ewangelizacji bez nawracania” była bardzo bliska mojemu sercu. Mój ulubiony ks. Guy Gilbert mawia, że do ludzi trzeba iść z krzyżem w sercu, a nie w dłoni. Ano, właśnie.
A po co w ogóle w coś wierzyć? Choćby po to, żeby mieć NADZIEJĘ – że to wszystko ma jednak jakiś sens, że nie jesteśmy przeznaczeni – jak mi to niedawno napisała pewna młoda kobieta – tylko „do piachu.” I żeby w konsekwencji tego nie żyć tylko „jak zwierzęta”, co to jedzą, piją i kopulują…
Bardzo podoba mi się Twoje podejście do życia. Wiem, że czasem komentujesz też inne blogi – też bardzo mądrze i bez złośliwości. Mało jest niestety takich wrażliwych i mądrych osób w piszących w Internecie. Oby więcej takich blogów jak ten. Pozdrawiam.
Dziękuję, Lwie, to bardzo miło czytać o sobie takie słowa – tym bardziej wtedy, kiedy różni „osobiści wrogowie Pana Boga” robią ze mnie „wojującą klerykałkę” – a znów ci, co się uważają za „jedynych prawdziwych chrześcijan” najchętniej by takie, jak ja spławili…w wodzie święconej. Ja zaś jestem tym, czym za łaską Boga jestem…
Wydaje mi się, że każda rozmowa z Ewangelią w tle to jakaś próba „nawracania”. Jeśli ja bym potrzebował pocieszenia z powodu „życiowej tragedii” chciałbym szczerej rozmowy i wysłuchania, a nie opowiadania, jak to jakiś koleś, o którym prawie nic nie wiadomo, coś tam mówił i gdzieś tam umarł :)Jeśli chodzi o ostatni akapit – wiara w coś więcej po życiu i wynikająca z tego nadzieja nie jest ani gwarantem szczęśliwego życia ani rzeczą niezbędną do tego, by nie tylko jeść, pić i kopulować. Czy żeby cieszyć się z tego życia muszę oczekiwać następnego?Pozdrawiam
1) Powtarzam raz jeszcze, Adku – mnie nie chodzi o „nawracanie” – nawet w podtekście! – a właśnie o tę szczerą rozmowę i wysłuchanie. Ludzie tak bardzo dziś potrzebują pocieszenia, nadziei…A jeżeli chrześcijanie powinni być dziś „świadkami” czegokolwiek w świecie, to właśnie MIŁOŚCI. Nie tylko tej, którą, jak wierzę, „Bóg ma ku nam” ale przede wszystkim tej do drugiego człowieka. „Kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może również miłować Boga, którego nie widzi.” – jak mądrze mówi Pismo.2) Czy ja mówiłam gdzieś wprost o wierze w Boga?:) Każdy w coś wierzy – choćby w postęp ludzkości, albo w zwycięstwo matriarchatu. Nadzieje, które nas „przekraczają” są istotą człowieczeństwa. Ludzie, którzy utracili wszelką nadzieję, są głęboko nieszczęśliwi. A co do wiary w Istotę Najwyższą, to odpowiem Ci tak – może i nie jest ona „konieczna” do szczęścia (dla osoby wierzącej Bóg nie jest zresztą tylko Tym, który ma „zapewnić” jej przetrwanie po śmierci biologicznej, lecz również Tym, który jest Obecny – nie bez przyczyny JWHW oznacza „Istniejącego, który JEST”:) – również tu i teraz), ale…z pewnością temu szczęściu nie stoi na przeszkodzie! 🙂 I to Ci mówię z własnego doświadczenia. 🙂
Arianka nie używa JHWH tylko IEUE. Skąd taka różnica? PS. Przepraszam ,że może nie na temat 🙂
I jeszcze a propos? Co o tekście zamieszczonym w linku uważasz?:http://www.graniczne.amu.edu.pl/PPGWiki/Wiki.jsp?page=Z8
Nie jestem wprawdzie (jeszcze?;)) specjalistką od ariańskiej teozofii, ale sądzę, że chodzi tu po prostu o odmienną (grecką?) transkrypcję żydowskiego Tetragramu. Naturalnie, nikt nie może mieć pewności, czyja wersja jest tą „właściwą” – dość przypomnieć, że Imię Boże otaczano w Izrealu taką czcią, że wymawiał je wyłącznie arcykapłan, tylko raz do roku i jedynie szeptem – ona naturalnie powie Ci, że ta przyjęta w jej wspólnocie. Natomiast zarówno w literaturze, jak i podczas moich licznych spotkań z Żydami i chrześcijanami różnych wyznań zetknęłam się jedynie z JHWH (Jahwe?) – z IEUE, jak dotąd, tylko na blogu Arianki. Ale, jak zwykle w takich razach, są to „spory o słowa i nazwy” (Dz 18,15). Za linki dziękuję – przeczytam w wolnej (????:)) chwili…
Ja też się dotąd z takim określeniem nie spotkałam. Nigdzie.
Jeżeli naprawdę chcecie dowiedzieć się więcej na temat znaczenia Imienia Bożego w języku paleohebrajskim oraz właściwej pisowni tego Imienia, polecam właśnie wystawiony esej na blogu Bracia Polscy (http://bracia-polscy-poznan.blog.onet.pl) pod tytułem IEUE. Z tego eseju dowiecie się dlaczego forma YHWH, o której wielu z nas dotychczas sądziło, że jest poprawna, już więcej chrystian nie obowiązuje. Imię Boże wymawiamy jak polskie Jałe.Wasza chrystiańska Siostra
Albo! Przykro mi, że tak lekceważąco wyrażasz się o tym, co stanowi istotny element chrystiańskiewj tożsamości religijnej. Przypisuje to wszystko Twojej niewiedzy w tym temacie. Przeczytaj esej na blogu Bracia Polscy. Potem podyskutujemy i zobaczymy, czy to faktycznie są tylko spory o słowa. Pamiętaj! Religia to nie tylko racjonalizm, ale również mistyka. Aby się nie okazało, że nieświadomie służysz nie Temu, Któremu służyć należy …
Nie wyrażam się lekceważąco, Arianko – przykro mi, że tak to odebrałaś. Stwierdziłam jedynie, że kwestia transliteracji Imienia Bożego nie stanowi dla mnie centrum wiary i pobożności. Polecone eseje oczywiście przeczytam. Co do mistyki, to wiem, że w języku hebrajskim słowom przypisuje się wartości liczbowe i ukryte, mistyczne znaczenia – stąd różnice w zapisie mogą zmieniać cały „sens.” Wciąż jednak nie jestem pewna, czy rzeczywiście o to chodzi. Ty możesz wierzyć inaczej. I wciąż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że dla Ciebie „Twój Bóg” i „mój Bóg” to dwóch zupełnie różnych bogów – i rzecz oczywista, ten „mój” jest fałszywy – bo Boga należy czcić wyłącznie zgodnie z tym, czego nauczają, i w co wierzą Bracia Polscy… Otóż Ten, któremu służę, jest dla mnie Bogiem całego Wszechświata – Bogiem Izraela, Abrahama i Jakuba, Bogiem chrześcijan i Żydów, mahometan i pogan… „Jeden jest Bóg i Ojciec wszystkich.”
Albo,słyszałam kiedyś zdanie,że w świecie tylko rozumu każdy ma pod dostatkiem, bo nikt nie skarży się na jego brak:) Ja ubolewam,że nie potrafię tak mądrze pisać,ale na szczęście ujęłaś wszystko tak jak myślę.Arianko!Jakoś mało widzę w tym co piszesz wiary, a wiele wyuczonych zdań i gdzieś w tym wszystkim Pan Bóg się zagubił.Ja mówię Abba -Tatusiu – czy muszę koniecznie czytać Wasze eseje,żeby kochać Go całym sercem (i starać się kochać też swoich bliźnich)? Miśka
Nie! Nie musisz nie tylko czytać, ale wogóle nic nie musizs robić. Nawet do Kościoła katolickiego nie musisz chodzić. Po co zadawać sobie aż tyle wysiłku, skoro Bóg jest wszystkim we wszystkim, czyli jest wszędzie także w Tobie. Czytając, co piszesz zastanawiam się, po co właściwie ludzkość schodziła z drzewa. Przecież tam było tak dobrze w stanie błogiej niewiedzy i nieświadomości.
Dziękujemy Ci, siostro, żeś nas raczyła oświecić – w te pędy biegnę szukać najbliższego Zboru Braci Polskich, gdyż tylko tam bije niezmącona krynica prawdy, słowa Bożego, wiedzy i tolerancji… Ci zaś, co się nie nawrócą w porę na jedynie słuszną wiarę, zginą w ogniu nieugaszonym…
Oj ,Arianko!Czyżbyś miała problemy z czytaniem ze zrozumieniem????Ja przecież napisałam,że nie potrafię tak mądrze pisać jak Alba!Skąd pomysł,że nie chcę czytać? I dlaczego reszta Twojego wpisu aż zionie jadem? Nieładnie!!!!Miśka
Myślę, Misiu, że Arianka czuje się wśród nas trochę zagrożona w swojej niezachwianej wierze. Człowiek lubi mieć pewność, że to i tylko to, w co on sam wierzy, jest PRAWDĄ. Ja takiej pewności nie mam – ale mnie nie jest ona do niczego potrzebna…
Miśko, Hiszpanie mają takie ładne powiedzonko: „Gdyby głupota bolała, z każdego domu rozlegałyby się jęki.” 🙂 Co się tyczy Arianki, to myślę, że jej wiara kładzie akcenty w innych miejscach niż moja – ja wierzę, że MIŁOŚĆ jest większa od wiary, a Duch od „Litery” – nigdy jednak nie ośmieliłabym się powiedzieć, że jej jest „błędna” czy „fałszywa” choć ona z taką pewnością siebie pisze że czczę fałszywego Boga…
Masz, babo, placek! Aż chce się zacytować słowa Jehoszua: graliśmy wam na instrumentach, nie chcieliście tańczyć, itd. Co bym nie uczyniła, katolikom zawsze źle. A to za mało miłości, a to za dużo sprawiedliwości. A to za mądrze napisane, a to za błacho powiedziane. A to za mało Jezusa-Boga, a to za dużo Jezusa-człowieka. A to za mało Trójcy, a za dużo wiary pierwszych chrystian w Jednego i Jedynego, Błogosławiony On.Tak, Albo! Dopiero się połapałaś, że Twój Bóg i mój Bóg to dwaj całkowicie różni bogowie?! Tak różni, jak różne są katolicyzm i chrystianizm. Teraz musisz coś z tą wiedzą uczynić. Albo się zamkniesz na wszelkie poznanie i ograniczysz się do głoszenia katolickiego sloganu o miłości, albo wybierzesz się odważnie do wnętrza własnej duszy, aby tam poszukać odpowiedzi na pytanie, kim naprawdę jest Twój Bóg i na czym polega Boża miłość. To be or not to be …
Miłość to nie slogan, Arianko. Miłość stworzyła ten świat – bo Bóg jest MIŁOŚCIĄ. (1 J 4,8) Z miłości Bóg pojednał świat ze sobą w Jezusie Chrystusie, nie poczytując ludziom ich grzechów (2 Kor 5,19). „Tak więc trwają – wiara, nadzieja i miłość. Z nich zaś największa jest MIŁOŚĆ.” (1 Kor 13,13) „A myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam.” (1 J 4,16). Katolicyzm ma wiele grzechów, Arianko. Ale jednym z nich NIE JEST na pewno to, że ZA DUŻO mówimy o miłości Boga do ludzi – raczej ciągle i ciągle za mało… „Miłość nie jest kochana!” – wołał w XIII wieku jeden z najlepszych naśladowców Chrystusa, jacy kiedykolwiek istnieli – Franciszek z Asyżu. I po tylu wiekach to nadal jest prawda… Chciałabym, aby ludzie KOCHALI Boga zamiast się lękać Jego „karzącego gniewu” – i dopiero z tej miłości czynili to, co jest słuszne. I jeśli to jest mój „błąd”, to jestem gotowa zostać za niego potępiona…
Napisałaś pięknie! :”Chciałabym, aby ludzie KOCHALI Boga zamiast się lękać Jego „karzącego gniewu” – i dopiero z tej miłości czynili to, co jest słuszne”. Arianko! Ja jestem apostatką. Czytam Twojego bloga. Ale powiem Ci szczerze – za dużo przywiązujesz wagi do „słowa” za mało do miłości. Czyżbyś nigdy nie kochała? Miłość Ci wszystko wybaczy -śpiewała Ordonka i miała świętą rację bo taka jest prawda. Ludzkość nie jest zła – bo pochodzi od Najwyższego. Ludzkość tylko błądzi. A „Twoi prorocy” ze Zboru to też tylko ludzie byli i są.
Oczywiście nie musisz, to kwestia wyboru. Jednak to doczesne życie dość szybko się zużywa, kończy i co ….tylko do piachu ? A może jednak jest ciąg dalszy… może choćby z ciekawości nie warto z tego rezygnować.
Nigdy nie lubiłam nawracania na siłę, choć zawsze z pewnym dystansem podchodzę do ludzi, którzy mówią, że w nic nie wierzą. Wydaje mi się, że każdy ma jakiegoś Boga, dla jednych to Bóg chrześcijański, dla innych jest to choćby ta oklepana Miłość. Każdy jednak w coś wierzy, bo jest nam to potrzebne do tego, by nasz świat trzymał się jakoś stabilnie. Ideą chrześcijaństwa jest otwartość, tylko że niektórzy z chrześcijan o tym zapomnieli i wszystko co jest inne mają za złe. A przecież inne też ma prawo istnienia. Pozdrawiam.
Ja w ogóle nie lubię „nawracania” – myślę, że jedynie Bóg może „nawrócić” (zmienić) człowieka – ludzie nie powinni nawet próbować, bo zawsze wychodzi to żałośnie. Natomiast „inny” nie stanowi dla mnie problemu – jestem raczej zaciekawiona tym, co on myśli i w co wierzy? Może dlatego ten blog odwiedza tylu najróżniejszych ludzi – od „prawa” do „lewa” – i to jest chyba to, o co mi chodzi…
Zgadzam się z Tobą po części, tylko żeby „kościół wyszedł do ludzi” to musi mieć w swoich szeregach odpowiednich „nauczycieli”. Nauczycieli którzy nie zadzierają nosa, nie wymądrzają się, nie potępiają ale są przyjaciółmi. Którzy opowiedzą o Jezusie, o miłosierdziu, o życiu nie oczekując niczego w zamian. Bez nacisku, bez zakazów. Muszą mieć cierpliwość i pokorę a ludzie sami do nich będą lgnęli. Poza tym kościół (księża, a przynajmniej ich duża część) muszą zmienić swoje podejście do wiernych bo to wszystko się rozsypie. Jeśli ja idę w niedziele na Mszę Św i słyszę jaka to młodzież jest teraz niedobra i zła, jak to teraz dużo jest morderstw i złodziejstwa na świecie, albo co gorsze na kogo mam głosować w wyborach to sory…. ale ja oczekuję zupelnie czegoś innego…..Szkoda że nie ma juz takich „wujków”…. muszelka p.s. dla mnie niech Bóg szykuje piwnicę póki co :-)) chyba że zdążę jeszcze nadrobić tą swoją wredotę ;-))
Istnieje takie niemodne już słowo „pokora”. Wielu z nas kojarzy się z jakimś rodzajem uniżenia, czy służalczości. W istocie to nie jest to, chodzi przede wszystkim o rodzaj pozytywnie rozumianego dystansu do własnych poczynań i wyznawanych poglądów. Łatwiej wtedy nawiązać kontakt z człowiekiem, który tych poglądów może nie podzielać. To jest dość trudne, bo dużo łatwiej jest wyjść na kazalnicę wystrzelić z „grubej rury”. Wzorem jest Chrystus, który nie bał się iść do celnikow i nierządnic. Nie bał się „pobrudzić”. Życzył bym tego w „ROKU” naszym księżom, łatwo jest bowiem okopać się w kościelnej fortecy i stamtąd razić nieprzyjaciela, mniej lub bardziej nie celnie niż iść tam, gdzie można porządnie oberwać….
Obawiam się, że Kościół (na szczytach swojej „władzy”) staje się coraz starszy, dlatego woli się bezpiecznie „okopać” w swojej tradycycji i rytuałach, coraz bardziej odległych od życia zwykłych ludzi… Czy zwróciłeś uwagę na tzw. „listy pasterskie biskupów”? Są coraz bardziej abstrakcyjne, teologicznie głębokie – ale kto tego słucha? I czy myślisz, że małżeństwo, które bezskutecznie stara się o dziecko, czuje się podniesione na duchu i zrozumiane przez Kościół gdy słyszy, że in vitro to „wyrafinowana aborcja” i „rozwiązanie quasi-ludzkie”? Uwaga, nie chodzi mi wcale o to, by naginać zasady do aktualnych potrzeb (tak zrobiła znaczna część Kościołów protestanckich na Zachodzie – ale nie wygląda na to, żeby dzięki temu odzyskały wiernych…), ale by zmienić język, jakim mówi się „z ambony” – i może pozwolić ludziom więcej mówić o tym, co ich boli, niż ich „nauczać”. Kiedy mieszkałam w Siedlcach, tamtejszy biskup, bardzo charyzmatyczny człowiek, organizował w katedrze otwarte dla wszystkich katechezy. Wyobraź sobie kościół otwarty późnym wieczorem, i każdy, bez różnicy wyznania, mógł wejść i posłuchać. Mało tego – mógł również powiedzieć, co mu leży na sercu. Całość kończyła wspólna modlitwa, także „własnymi słowami.” Biskup ten zasłynął również z tego, że zapraszał wszystkich wiernych na swoje…imieniny i można było z nim swobodnie porozmawiać przy grillu. 🙂 Oczywiście, nie podobało się to (i nadal nie podoba) wielu „tradycjonalistom” („taki biskup żadnej powagi nie posiada!”:)) – ale za to ludzie do niego lgnęli…
Pasterz to nie jest ktoś, kto wlecze się z tyłu za owcami i jeszcze do tego lękliwie rozgląda się wokół. Niestety nie miałem możliwości poznać takiego prawdziwego pasterza o jakim piszesz. A szkoda, może miałbym lepsze zdanie o naszych pasterzach. Listy pasterskie biskupów są nudne i odstręczające swoistą kościelną nowomową. Nie sądzę by był z nich jakikolwiek pożytek. W Kościele jest zdecydowanie za dużo „urzędolenia” a za mało prawdziwej duszpasterskiej troski o nas, wiernych ( nie należy tego mylić z komisją „duszpasterskiej troski o Radio Maryja” , której działanie a raczej nie działanie, jest niestety obrazem stanu umysłowego dość znaczącej części naszego episkopatu.
mar49@….Dla mnie pokora znaczy nie wywyższanie się ponad innych ludzi, a to nie to koniecznie to samo co unizanie się. Słowo może i niemodne, ale zdecydowanie za mało jest jej w nas. 😉 z resztą Twojej opini zgadzam się ;-))
Wiesz, ja miałam we wczesnej młodości spowiednika, który mi powtarzał, aż w to uwierzyłam,że „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony.” (J 3,17) – i do dziś uważam, że jest to jedno z najważniejszych zdań w całej Ewangelii. Wynika z tego, że i my nie powinniśmy się nigdy gorszyć i narzekać, że świat „schodzi na psy” – a raczej starać się, by był coraz lepszy, poczynając od samych siebie. Pomagać, pocieszać, podnosić, wysłuchiwać… Znałam wielu takich chrześcijan – i wielu takich księży. I myślę, że w Nowym Tysiącleciu będzie ich coraz więcej.
Ja przeżyłam kiedyś odwrotną sytuację, gdy ktoś probował mnie przekonać, o tym, że mylę się wierząc. Próbowł udowodnić, że moja wiara jest wynikiem tradycji i wychowania.Trafił, jak kulą w płot. W mojej rodzinie sami ateiści. A dla mnie Wiara to wlaśnie Nadzieja. gdyby nie ona, to już chyba by mnie tu nie było…
No, to, wypisz- wymaluj, jak ja – moi rodzice byli niepraktykujący, mój starszy brat jest do dziś agnostykiem, młodszy skłania się (chyba) w kierunku judaizmu (bo z nim to nigdy nic nie wiadomo;)) – a ja do 16. roku życia uważałam się za ateistkę… dopóki moi rodzice nie wpadli na szalony pomysł, żeby mnie posłać do prywatnego liceum katolickiego (ale też ze względu na dobre wyniki nauczania, a nie z powodów religijnych – „pobożną panienką” to ja wtedy nie byłam na pewno, i dawałam to boleśnie odczuć swoim nauczycielom :)). Dla mnie wiara to przede wszystkim DOŚWIADCZENIE miłości Boga, tak mocne i przekonujące, że nie potrafię się go wyprzeć, nie zaprzeczając przy okazji własnym zdrowym zmysłom. Ale ponieważ wiem, że takie doświadczenie jest zasadniczo „nie do przekazania” jestem przeciwna wszelkiemu nawracaniu. Wolę nie mówić o Bogu, dopóki mnie nie pytają – ale za to żyć tak, żeby zaczęli pytać… Wiesz, kiedy zaczęłam chodzić po internetowych czatach, byłam przekonana, że „ja ich nawrócę!” (byłam wtedy jeszcze bardzo młoda!:)) tymczasem okazało się, że to oni mnie „nawrócili” na internetową pornografię. Dlatego wiem, że i tak może się zdarzyć – i teraz mam więcej zdrowego rozsądku…:)
Żałosne. Kiedy człowiek przestanie wierzyć w bogów a uwierzy po prostu w człowieka? Ocknij się. Boga nie ma. A Ty jesteś dinozaurem. I jak inne dinozaury jesteś skazana na wymarcie.Wierzę, że człowiek kiedyś zatriumfuje.
Jak się „wymiecie” Boga ze swojego życia , to tę pustkę trzeba czymś zapełnić. Wtedy stawia się tam Człowieka (który oczywiście brzmi dumnie) i od tego właśnie zaczęły się wszelkie ludzkie nieszczęścia.
Człowiek triumfuje Grzegorzu. 🙂 Zawsze wtedy, gdy dostrzega jak wiele jest rzeczy i zjawisk we Wszechświecie, które go nieskończenie przekraczają. Kiedy natomiast sam dla siebie preóbuje być „bogiem” zawsze w końcu poznaje swoją małość i podłość (patrz: nazizm). Co natomiast się tyczy „Boga nie ma” to poproszę o choć jeden dowód. Bo jak na razie jest to tylko Twoja WIARA – a wiary, jak wiadomo, nie trzeba udowadniać. 🙂 Ja ze swojej też nie muszę Ci się tłumaczyć. A dinozaury, mówiąc nawiasem, gdyby istniały jeszcze, zasługiwałyby na ochronę i szacunek… O to samo proszę więc dla siebie. 🙂
Istnienia, lub też nieistnienia Boga nie da się udowodnić. I wcale się temu nie dziwię, Bóg jest ponad stworzeniem i jego pomysłami na Niego. Można jednak obecności Boga doświadczyć w ludziach… Ten dowód, choć nienaukowy jest dla mnie wystarczający…
A od kiedy udowadnia się nieistnienie? To błąd logiczny.W ramach ćwiczeń: udowodnij, że nie istnieje: Kryszna, Wisznu, Śiwa.Ten ostatni to nawet cuda czyni:http://pl.wikipedia.org/wiki/Cud_mleka
Zasadniczy błąd jest gdzie indziej a polega na tym, że ateiści chcieliby otworzyć szufladkę z napisem „Bóg” i stwierdzić namacalnie jego istnienie, tak jak się to dzieje w naukach przyrodniczych. Bóg się takim badniom nie poddaje. A logika ? A to niby dlaczego ścieżką logiczną można ( lub nie ) dojść do istnienia Boga ? Prawdopodobieństwo istnienia ? Też ślepy zaułek. Prawdopodobieństwo istnienia człowieka jest też znikomo małe a jednak istniejemy. Rachunek prawdopodobieństwa też tu zawodzi. A jednak ludzie nie dość że istnieją , to wierzą w Boga i jest ich nie mało.
W przeciwieństwie do Ciebie ja nie czuję potrzeby wykonywania takich ćwiczeń – mam ciekawsze zajęcia, niż dowodzenie innym, że się mylą (co niektórzy ateiści czynią z iście misjonarską gorliwością). Mnie chcesz przekonać, czy też siebie? Mnie tam nie przeszkadza, że ktoś wierzy w ufo czy w krasnoludki. 🙂 A w ramach tych ciekawszych zajęć polecam książkę Davida Berlinskiego „Szatańskie urojenie” – ktoś mądrzejszy ode mnie, i co ważniejsze, osobiście niewierzący, udowadnia, że również wszelkie „dowody prawdziwości ateizmu” są wątpliwe… Ps. A w ramach ćwiczeń proszę mi udowodnić, że istnieją: linia, punkt, figura geometryczna… 🙂
Przeczytałem Albo, Twój tekst dwa razy, aby dowiedzieć się tego, co rzeczywiście myślisz o Nowej Ewangelizacji. I tak naprawdę… nadal nie wiem. Jest bowiem w Tobie wielkie rozdarcie – bo raz piszesz, że kiedyś chciałaś dotrzeć z ewangelią do takich miejsc, gdzie ludzie nie znają Boga, a z drugiej strony bliska jest Tobie idea „ewangelizacji bez nawracania”. Czy wogóle jest możliwa „ewangelizacja bez nawrócenia”? Rozmyślnie zmieniłem jedną literkę stąd nawrócenie zamiast nawracania.I gdy w kontekście ewangelizacji wspominam o nawróceniu, przede wszystkim mam na myśli nawrócenie tego, który (ewentualnie) miałby w (Nowej) Ewangelizacji czynnie uczestniczyć. Czy głosicielom Dobrej Nowiny ich własne nawrócenie jest potrzebne? A jeśli jest nie tylko potrzebne, ale nawet konieczne, to co to nawrócenie rzeczywiście oznacza?Czy przynosi człowiekowi (nawróconemu) jakąś korzyść? Coś zmienia?A jeśli zmienia i daje jakąś korzyść, to czy lepiej ją (tę korzyść) zachować jedynie dla siebie – czy może uczciwiej jest to, co darmo dostaliśmy i czego już nam nie ubędzie – udostępnić również innym?A jeśli dobro, które otrzymaliśmy, było związane z naszym nawróceniem, to czy pragnąć czyjegoś nawrócenia byłoby czymś nagannym?
Rabarbarze, oczywiście, „nawracanie” innych trzeba zawsze zacząć od dogłębnego nawrócenia (metanoi, przemiany) „ewangelizatora” – to zawsze mi powtarzano na wszelkich rekolekcjach dla tychże. Chodziło mi jednak o to, by zawsze pamiętać, że ostatecznie „nawrócenie” nie jest dziełem tego czy innego człowieka – że tylko Bóg może sprawić by w czyimś sercu coś „drgnęło.” A zatem nigdy nie należy podchodzić do drugiego człowieka z nastawieniem:”Poznałem prawdę i teraz będę Cię nauczał!” 🙂 Ja mogę co najwyżej słuchać, dzielić się swoim doświadczeniem, „świadczyć.” Najpierw słuchać. Opowiem Ci takie wydarzenie z własnego życia. Kiedyś z moją ówczesną wspólnotą wyjechaliśmy na „wyjazd misyjny.” Był koncert, happeningi uliczne itp. rzeczy. Pech (?) chciał, że – będąc przecież niepełnosprawna – zostałam trochę z tyłu za wszystkimi. I oni się rozbiegli po ulicach, robiąc różne, w moim pojęciu „fajne” rzeczy, a ja zostałam na schodach, w towarzystwie pewnej leciwej staruszki z balkonikiem, którą rodzina po prostu „zapomniała” odebrać z kościoła… I tak stałam i słuchałam jej opowieści o całym jej życiu, szczerze mówiąc, trochę wewnętrznie rozczarowana… oni tam się dobrze „bawią” a ja tu tkwię jak słup soli, bo to już noc się zrobiła i przecież nie zostawię babci tak samej. Ale jakież było moje zdziwienie (kiedy wreszcie pojawił się syn czy może wnuk tej pani), gdy ona zaczęła mi wylewnie dziękować i prawie całować po rękach, twierdząc, że jej własne wnuki nie są dla niej tak cierpliwe, jak ja… No, jak to?! Przecież nic wielkiego nie zrobiłam? Tylko stałam i jej słuchałam (zresztą ciekawie opowiadała). I wiesz, co? Chyba dopiero wtedy zrozumiałam, co to naprawdę znaczy „ewangelizować” – to wcale nie chodzi (w pierwszym rzędzie) o jakąś wielką prawdę, którą JA mam do przekazania. Chodzi o miłość…Może Pan chciał, żeby ktoś okazał tej pani chociaż cień zainteresowania? I do tego ja Mu byłam potrzebna akurat… Do św. Teresy z Lisieux Jezus miał podobno powiedzieć: „Nie potrzebuję Cię do wielkich dzieł. Wielkie dzieła czynię sam.” 🙂
Postulatem Chrystusa jest głoszenie Dobrej Nowiny „wszelkiemu stworzeniu ” (przykładem osobistym, czynem i słowem), a całą resztę lepiej zostawić Bogu. Nawracanie się to proces indywidualny, wielotorowy i przeważnie rozciągnięty w czasie ( chyba, że Bóg postanowi inaczej). Tylko ateiści znają odpowiedzi na wszystkie pytania i mają jedynie słuszną receptę na życie ( tak im się przynajmniej wydaje).
Właśnie – człowiek może jedynie „głosić” a nie „nawracać.” A co do ateistów, to jestem tolerancyjna – pod warunkiem, że nie próbują zbyt nachalnie „nawracać” innych na swoją WIARĘ. Nawet, jeśli się mylę – nie życzę sobie, by mnie „wyprowadzać z błędu” na siłę. „Może to tylko złudzenie, ale pomaga mi żyć.” (Anna Maria Jopek). 🙂
Wojujący na różnych forach ateiści na ogół uważają się za tych, którzy osiągnęli najwyższy poziom rozwoju intelektualnego, bo całkowicie odrzucili wszelkie religijne „przesądy”. Mają się za rodzaj intelektualnej elity, nie wiem tylko czemu w większości reagują na wierzących w Boga z dużą i niepohamowaną agresją. Wielu z nich w swych neurastenicznych reakcjach niczym się nie różni od wszelkiej maści sekciarzy lub też, łagodnie mówiąc fundamentalistów. Wiarę w Boga uznają za identyczną z wiarą w krasnoludki, wilkołaki lub w kosmiczne czajniczki. Moim zdaniem szkoda cennego czasu na wdawanie sie w dyskusje z nimi.
A jednak, ja wciąż się w te dyskusje wdaję – bo mam nadzieję, że spotkanie osoby wierzącej, która (powiem nieskromnie:)) nie ustępuje im w niczym pod względem intelektualnym i do tego nie posługuje się „fundamentalistycznym” językiem (którego oni sami też używają, ale najczęściej nie są tego świadomi) może przynajmniej dać im do myślenia…:) Miałam w Sieci rozmówców, którzy mówili „słuchając Ciebie chciałoby się przejść na katolicyzm”. 🙂 Traktuję to jako miły komplement, chociaż jestem świadoma, że jest wielu lepszych ode mnie…
Ateizm to nie jest wiara w nie istnienie bogów.Ateizm to brak wiary w istnienie bogów.To jest zasadnicza różnica.
> Ateizm to nie jest wiara w nie istnienie bogów.> Ateizm to brak wiary w istnienie bogów.> To jest zasadnicza różnica.Różnica logiczna, ale skutek jest taki sam. Ateiści, choć się od wiary w cokolwiek odżegnują i tak są zmuszeni wiele rzeczy, choćby ze sfery nauk przyrodniczych przyjąć „na wiarę”. Wiara w Boga jest natomiast dla nich nie do przyjęcia, zadziwiające…. Zdecydowana większość ludzi wierzy, ateistów jest stosunkowo bardzo nie wielu. Obserwuje się nawet w skali globu wzrost liczby wierzących. Trudna do przyjecia jest ateistyczna koncepcja jakiegoś „zbiorowego zabobonu”, któremu rzekomo hołduje większość ludzi na Ziemi.
Udowodnij mi prawdziwość tego twierdzenia na gruncie naukowym. 🙂 Czy to, że nie udowodniliśmy (jak dotąd) istnienia inteligentnego życia w Kosmosie, uprawnia nas do twierdzenia, że ono nie istnieje? 🙂
Twierdzić można wszystko, co komu do głowy przyjdzie. Zasadą nauki zgodnie z ogólnie rozumiana logiką nie jest udowadnianie nieistnienia czegoś, tylko udowadnianie istnienia. A czy istnieje prawdopodobieństwo ? Na pewno tak, aczkolwiek prawdopodobieństwo lub jego brak nie jest warunkiem wystarczającym by, stwierdzić czy coś istnieje czy te też nie. Najbardziej prawdopodobny stan istnienia wszechświata to ogromna ilość cząstek elementarnych poruszających się bezładnie w niekończącej się przestrzeni. Istnienie życia, zwłaszcza życia myślącego, aczkolwiek w najwyższym stopniu mało prawdopodobne jest jednak faktem, tu na Ziemi.
Albo, masz rację, wskazując, że postawa: „Poznałem prawdę i teraz będę Cię nauczał!” – jest niewłaściwa. Ale kto twierdzi, że mamy taką postawę przyjmować?Kiedyś usłyszałem definicję, czym jest ewangelizacja: „To wskazywanie przez żebraka innym żebrakom, gdzie mogą znaleźć chleb”.Nie ma tu miejsca na poczucie wyższości – skoro zbawieni jesteśmy „łaską przez wiarę” (Ef.2,8)Często nasz błąd polega na tym, że będąc świadomi, iż głosząc Dobrą Nowinę można popełnić błędy – z góry rezygnujemy z tych możliwości, które Bóg nam daje. Nasza bierność uwalnia nas wprawdzie od ryzyka błędu, ale tym, których Bóg stawia na naszej drodze – nie pomożemy tak, jak pomóc moglibyśmy.Masz rację, że po to by ludzie emocjonalnie poczuli się lepiej, potrzebują czasami zwykłej uwagi, szacunku, wysłuchania do końca. To jest potrzebne i, Albo, jest to Twój wielki dar. Ale to nie wyczerpuje ludzkich potrzeb. Ludzie potrzebują Jezusa, bo „nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz.4,12). Jeśli zdanie to jest prawdą, w co wierzę, nie daje mi to podstawy do wywyższania się nad ateistami (sam kiedyś byłem ateistą), ani nad ludźmi innych religii – ale stanowi powód troski i poczucia odpowiedzialności. Nie uważam zresztą, by stwierdzenie to zamykało „drogę do nieba” tym, którzy o Chrystusie bez własnej winy nie słyszeli.”Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe. Wszystko zaś to pochodzi od Boga, który pojednał nas z sobą przez Chrystusa i zlecił na posługę jednania. Albowiem w Chrystusie Bóg jednał z sobą świat, nie poczytując ludziom ich grzechów, nam zaś przekazując słowo jednania. Tak więc w imieniu Chrystusa spełniamy posłannictwo jakby Boga samego, który przez nas udziela napomnień. W imię Chrystusa prosimy: pojednajcie się z Bogiem. On to dla nas grzechem uczynił Tego, który nie znał grzechu, abyśmy się stali w Nim sprawiedliwością Bożą.” (2Kor. 5,17-21)
Widzisz, Rabarbarze – często bywa tak, że „okazujemy się sługami Boga przez wszystko” (2 Kor 6,4) – i nawet ten blog okazuje się często”ewangelizujący” – co mnie samą zadziwia, bo nie taki był jego pierwotny zamysł. Wiem, że pisząc o tym, że „miłość nie wyczerpuje ludzkich potrzeb” miałeś na myśli „ludzie potrzebują Boga, Chrystusa – i my mamy obowiązek im Go głosić!” 🙂 Oczywiście „biada mi, gdybym nie głosiła Ewangelii” (1 Kor 9,16) – ale czy GŁOSIĆ ją można tylko SŁOWEM?:) Czy myślisz, że siostry Matki Teresy z Kalkuty „przekonały” wielu Hindusów do chrześcijaństwa? Myślę, że nie. A przecież głoszą Go każdego dnia swoją pracą… „Pobożność czysta i bez skazy wyraża się w opiece nad sierotami i wdowami w ich utrapieniach…” (Jk 1,27). 🙂 Gdybyśmy tylko mówili temu „grzesznemu światu” o Chrystusie, to czy w końcu nie stalibyśmy się „jak miedź brzęcząca” (1 Kor 13,1)? Czy nie powiedziano by nam, jak św. Pawłowi, „posłuchamy o tym innym razem” (Dz 17,32)? Przeczytaj sobie uważnie to, co napisał Adek – dla większości niewierzących (wiem, bo sama taka byłam!) sprawa Jezusa z Nazaretu to jakaś odległa i nie do końca wiarygodna historia, która nie ma żadnego związku z ich własnym życiem. Podczas jakiejś akcji ewangelizacyjnej pewien chłopak wylał kubeł zimnej wody na moją rozpaloną głowę, mówiąc krótko: „Mnie teraz nie Jezus jest potrzebny, tylko zimne piwo!” Oczywiście, ja mogę sobie mówić, że w tym człowieku jest „pustka” i „wewnętrzny głód”, którego on sam sobie nie uświadamia – ale co to tak naprawdę daje? Powiedzenie „Jezus Cię kocha, bracie!” w zderzeniu z czyimś ateizmem brzmi równie śmiesznie jak stwierdzenie, że bociany przynoszą dzieci. Zamiast rzucić gościa na kolana i zacząć mu recytować wszystko od „na początku, ćwoku, Bóg stworzył niebo i ziemię” 🙂 wolałam zawsze zejść z obłoków na ziemię – i mówić z nim jego językiem. Albo, jeśli chciał słuchać, o moim życiu. Taką „strategię” zastosowałam, kiedy jedna z moich wspólnot posłała mnie, żebym „głosiła rekolekcje” w szkole budowlanej, która nie cieszyła się najlepszą sławą. Wyobraź sobie, dwudziestu chłopa, z których żaden nie wygląda na ministranta 🙂 ale siedzą w ławkach, bo taki jest „prikaz” ; ich bardzo znerwicowana nauczycielka, która stara się jakoś utrzymać całe towarzystwo w ryzach – no, i przed nimi ja, metr pięćdziesiąt wzrostu i do tego niepełnosprawna… 🙂 Pomyślałam sobie, że łatwiej byłoby mi „zewangelizować” plemię ludożerców…;) I że nie ma co im wciskać jakichś pobożnych „głodnych kawałków”. Postanowiłam zagrać va banque i najprościej jak umiałam (bo jak ognia boję się wielkich słów!) opowiedziałam im o sobie – o tym, w co wierzę i dlaczego. Kiedy skończyłam niektórzy z nich mieli łzy w oczach – a ja byłam zdumiona („kurczę, co ja takiego powiedziałam?!”), zwłaszcza, że pytali, czy przyjdę do nich jeszcze. A najbardziej wzruszył mnie jeden gość, który podszedł do mnie i powiedział: „Wie pani co, ja też jestem wierzący, tylko wstydziłem się przed nimi przyznać.” Myślę, że Pan Bóg „poruszył” jakąś strunę w tych chłopakach, chociaż (Bóg mi świadkiem!) ANI RAZU nie zacytowałam im Ewangelii. 🙂