O intymności raz jeszcze.

Przede wszystkim – kto dziś jeszcze pamięta piękne słowo „intymność”? (W swoim podstawowym sensie znaczyło to: „to, co w nas jest najgłębsze”).  Jeżeli już to określenie gdzieś się pojawia, to nagminnie bywa mylone z pruderią, kołtuństwem oraz zakłamaniem. 

Bo dzisiaj w modzie jest raczej sprzedawanie swoich „intymności” wszystkim i każdemu (dość przypomnieć sprawę „T-shirtów dla wolności”, które biły wszystkich po oczach rewelacjami typu: „mam okres!” albo „masturbuję się!”) – niezależnie od tego, czy ktoś chce słuchać i patrzeć. 


(Z drugiej jednak strony, wcale nie uważam, by najlepszym możliwym wyjściem z sytuacji było robienie np. z menstruacji „babskiej tajemnicy” – sądzę, że również chłopcy powinni na ten temat wiedzieć tyle, by umieć się właściwie zachować, gdyby dziewczynie czy żonie przydarzyła się w ich obecności jakaś „przykra niespodzianka.” Mnie samą wychowywano w przekonaniu, że miesiączka to „przekleństwo kobiet”, więc, rozżalona, pytałam kiedyś swego spowiednika, czym myśmy się Panu Bogu aż tak naraziły. On jednak odparł, że gdybym była mężczyzną, miałabym z kolei problem z nocnymi polucjami albo erekcją w najmniej spodziewanym momencie. Tak więc wcale nie wiadomo, czyja intymność „gorsza.”;) A jeszcze później w pewnym filmie o zakonnicach – zresztą głupim – usłyszałam takie mądre zdanie: „Jesteś siostrą zakonną i nie planujesz mieć dzieci – a jednak dziękuj Panu Bogu za to, że co miesiąc przypomina ci o takiej możliwości…”)

Wśród feministycznie nastawionej krytyki rekordy popularności bije powieść Charlotte Roche „Wilgotne miejsca”, której bohaterka lubuje się w naturalistycznym opisie wszelkich możliwych wydzielin swojego ciała. Podobno ta książka „przełamuje kolejne tabu” – jeśli jeszcze w ogóle cokolwiek pozostało nam do złamania…

Przepraszam, ale jakoś nigdy nie uważałam, by szczytowym przejawem wolności kobiety było prawo do wysmarowania się własnymi ekskrementami… a jeśli tak, to od zarania dziejów zakłady dla obłąkanych pełne były takich „wyzwolonych” osób.

Jeśli w ogóle gdzieś istniała jakaś „granica przyzwoitości” to myśmy ją już dawno przekroczyli. Jak to śpiewał już ładnych parę lat temu Andrzej Sikorowski: „Ktoś przed kamerą spodnie zdjął, powiedział ile razy może – i z kim od wczoraj dzieli łoże. Wow – Europejczyk, a nie jakiś koł…”


31 odpowiedzi na “O intymności raz jeszcze.”

    1. Tak… 🙂 Dla mnie intymność jest odkrywaniem tajemnicy… a co tu odkrywać, gdy wszystko leży nagie przed naszymi oczami? Sądzę, że przez to upada też cała nasza „sztuka kochania” – myślę, że od zawsze „hormony” grały w nas tak samo – ale kiedyś młodzieniec musiał się trochę natrudzić, by panienka pokazała mu co nieco ze swoich wdzięków. Dziś wystarczy czasem wystukać na klawiaturze pytanie: „no, to kiedy i gdzie, mała?”

      1. Ps. Z drugiej zaś strony, nie bez racji dawniej mówiono, że dżentelmen nigdy nie zdradza tajemnic swojej alkowy – i nie mówi źle o kobietach, które kochał! – a w dobie równouprawnienia wydaje mi się słuszne, aby rozszerzyć tę mądrą zasadę również na „damy.” Choć powiadają również, że na świecie byłoby MNIEJ „cnotliwych” kobiet, gdyby tylko było więcej dyskretnych mężczyzn. 😉

        1. Tej końcowej sentencji nie znalem, trafna. Znam inną ” Po co wchodzić na TE PANIE, skoro jest tyle porządnych kobiet”.Starałem się przedłużyć okres niedomówień, niepewności, domysłów, co czasami prowadziło do zdziwienia i podejrzeń o inną orientację i w końcu musiałem niechętnie się wykazać możliwościami. Mnie bawiło obserwować to zniecierpliwienie i oczekiwanie na końcowy szturm by forteca mogła się poddać będąc od dawna zdobytą.

          1. Tak – kobiety chyba na ogół lubią grać „niezdobyte twierdze” (ja tam nie wiem, ja kiedy kocham to już kocham, bez żadnych gierek i udawania – z tym, że zakochuję się „raz a dobrze) – co zresztą wychodzi im na dobre. Mężczyźni lubią te twierdze oblegać 🙂

        1. Masz rację – coś w tym jest. Gorset chronił kobiety skuteczniej, niż „pas cnoty” (co do którego niektórzy historycy mają wątpliwości, czy nie był głównie pikantną legendą…). Nim ON ją wyłuskał z tych wszystkich szmatek, mogła mu już minąć ochota…:) Nawiasem mówiąc, czytałam, że jeśli któraś z córek cara Mikołaja II (może była to Anastazja, a może jej starsza siostra – Maria) miałaby jakąś szansę, by przeżyć rozstrzelanie, to tylko dzięki gorsetom panienek, w które caryca (ich matka) kazała im pozaszywać klejnoty, głównie diamenty. Tak „uszlachetniona” bielizna mogła zadziałać jak… kamizelki kuloodporne. Zresztą jeden ze świadków tej egzekucji miał powiedzieć, że „kule odbijały się od dziewcząt.” Ciekawe, prawda?

          1. Durne bolszewiki się w tym nie połapały ? Było od razu kulą w łeb i za gorset panienkę, mieli by za co pić przez całą rewolucję…

          2. Ano, musi, że się nie połapały… 🙂 Przynajmniej nie od razu, sądząc z tej relacji…Nawiasem mówiąc, również gorset spełniał bardzo „erotyczne” zadanie: ściskając nienaturalnie kobietę w talii uwydatniał jednocześnie jej piersi i biodra, czyli to, co – przypuszczam – lubicie najbardziej.:) A w „pruderyjnym” wieku XIX podkreśleniu okrągłości służyła także tiurniura, czyli rodzaj poduszeczki, przywiązywanej pod suknią na pupie. Temu samemu służą dziś zabiegi powiększania pośladków. 🙂

          3. Mnie najbardziej jednak kręci gibka talia i zgrabne, silne nogi, oraz sposób poruszania się ( niewyzywający i niekaczkowaty). Reszta walorów cielesnych naszych dam jest u mnie na drugim miejscu.

          4. Masz rację – jestem kobietą i to jednoznacznie heteroseksualną, a też lubię patrzeć, jak kobiety chodzą, jak się poruszają… 🙂 Sama niestety nie mam szans w tej konkurencji.

  1. To wszysko bardzo sluszne, co Pani napisala w poscie i komentarzach, ale po prawdzie szkoda czasu i atlasu na z gory przegrana walke z de-tabuizujacymi obyczajowosc rewolucjami czy chocby tylko prowokacjami. Lepiej spojrzec na to wszystko z przymruzeniem oka (ewentualnie w ogole nie patrzec) i nadzieja, ze pod tym „dnem” kryje sie nastepna glebia, ktora dopiero czeka na odkrycie. Krotko mowiac: wiecej od-wagi i duchowego optymizmu!

    1. Tematy tabu będą istniały zawsze – zmienia się tylko ich lista. Obecnie np. jesteśmy bardziej, niż dawniej „wstydliwi” w sprawach dotyczących religii, choroby, starości czy śmierci.

  2. Mówienie głośno o intymnych sprawach nie jest wynalazkiem naszych czasów. Nie jestem fanką świńskich dowcipów i plotkowania o cudzym życiu łóżkowym, ale jednak wszyscy mamy libido. Mamy jakieś tam fantazje seksualne, mniej lub bardziej zwariowane, które wcielamy w czyn albo nie – ale gdyby mierzyć nimi siłę naszego obłąkania, co czwarty z nas trafiłby do szpitala… Uważam, że nie to decyduje o naszej przyzwoitości, co robimy w łóżku, ale to, jak innych ludzi traktujemy.

    1. Wiesz, rzecz nie w tym, czy wszyscy mamy jakieś wstydliwe nawyki i głęboko skrywane pragnienia (bo to chyba nie podlega dyskusji) – a tylko, czy koniecznie musimy wszystkim o nich opowiadać. Masz oczywiście rację, że pojęcie „przyzwoitości” obejmuje znacznie więcej, niż dziedzinę seksualną (choć ciekawe, dlaczego, gdy np. słyszymy o „niemoralnej propozycji” pierwsze, co przychodzi nam do głowy, to coś z tej dziedziny? Przecież głęboko „niemoralne” jest także np. oszustwo czy łapówkarstwo…).

      1. powtarzam – literatura erotyczna istnieje od zawsze. istnieje też jakieś zapotrzebowanie na tego rodzaju historyjki. to w większości fantazje, które – nawet jeśli poczytam do poduszki – nie będą miały wpływu na MOJĄ intymność. to, że ktoś ogłasza publicznie, że się masturbuje, nie oznacza, że JA też muszę to robić. jeśli gorszą mnie takie książki – nie muszę ich czytać. nikt nam na siłę tej intymności nie wciska do uszu i oczu, mamy jednak wybór.

        1. Jest jednak pewna (subtelna, to prawda) różnica pomiędzy LITERATURĄ (obrazem) erotyczną, a publicznym wywlekaniem najintymniejszych szczegółów z własnego życia – np. w autobusie. Jeśli „gorszy” mnie książka czy film (choć, co prawda, uczono mnie, że „tylko gorszy się gorszy”:)) mam oczywiście wolność wyboru – ale wobec takiego zachowania jestem zupełnie bezbronna. Mam może zwrócić takiej niedelikatnej panience uwagę, że nie interesują mnie jej objawy gastryczne po ostatniej imprezie, ani to, co i w jakich pozycjach robiła ze swoim chłopakiem? Gombrowicz miał rację: czasami jednak MOŻNA poczuć się „zgwałconym przez uszy.” Albo przez oczy. Żyjemy w świecie, gdzie zewsząd jesteśmy atakowani niechcianymi treściami.

  3. Z opisanych tu sytuacji najbardziej żenująca wydaje mi się dyskusja Autorki z jej spowiednikiem. W imię czego – bo chyba nie ochrony ludzkiej intymności – akurat konfesjonał miałby mieć monopol na jej przekraczanie?

    1. Przykro mi, jeśli Cię zgorszyłam – niemniej nie to było moją intencją. Chodziło mi jedynie o pokazanie (co zresztą zrobił także Jezus w rozmowie z kobietą „cierpiącą na krwotok” że tzw. „sprawy kobiece” wcale nie muszą być bardziej zawstydzające od „spraw męskich.” ). Zapewne mi nie wyszło. Trudno – jakoś przeboleję ten WSTYD. A co do konfesjonału – zawsze mi się wydawało, że tak – to jest całkiem (podobnie jak gabinet lekarski czy psychologiczny) WŁAŚCIWE miejsce na przekraczanie pewnych barier. Po prostu uważam, że każdy człowiek potrzebuje miejsca, gdzie mógłby SZCZERZE i w zaufaniu porozmawiać o wszystkim. I TAK – uważam, że „konfesjonał” był wynalazkiem wynikającym z coraz większym (w Średniowieczu) poszanowaniem dla osoby ludzkiej i jej prywatności. Nie zapominaj bowiem, że wcześniej grzechy należało wyznawać głośno i PUBLICZNIE, w obecności biskupa i całej wspólnoty. A Ty masz coś przeciwko konfesjonałom? Jesteś bardziej „humanistą” niż „katolikiem”?:)

      1. Przepraszam Autorkę oraz każdego, kto mógł sie poczuć urażony (spowiednika także). Rzeczywiście, mam nieco odmienne wyobrażenie o sakramencie spowiedzi, ale to zbyt rozległy temat. Moje domniemane zgorszenie nie dotyczy jednak spowiedzi – czyli wyznawania grzechów i udzielania rozgrzeszenia – lecz dość frywolnej, jak na konfesjonał, dyskusji spowiednika z młodą, jak przypuszczam, kobietą. Określenia „frywolnej” używam tu wylącznie w znaczeniu: „nie mającej właściwego, tj. sakramentalnie określonego celu”. Owszem, konfesjonał to jest „miejsce na przekraczanie p e w n y c h barier” – przede wszystkim barier lękowych oraz wynikających z duchowej pychy. Rozmawiać o wszystkim można w kawiarni albo na spacerze, bo już w gabinecie lekarskim czy psychologicznym o b i e strony obowiązuje stosowna merytoryczność rozmowy. Oraz, co ważne, tajemnica zawodowa – odpowiednik konfesyjnej tajemnicy spowiedzi. Czy należy jej wymagać tylko od jednej strony, to już pytanie do formacyjnego zastanowienia. Nie wiem, jak odpowiedzieć na ostatnie pytanie Alby, bo nie wiem, czy stopniowanie, „bardziej-mniej”, w ogóle przynależy do „bycia” – katolikiem i humanistą zwłaszcza.

        1. Bądź pewien, że – ani wtedy (gdy istotnie byłam bardzo młoda), ani teraz nie odbieram tamtej rozmowy w kategoriach „frywolności.” Naturalnie, mamy zapewne inne pojęcie co do zadań Sakramentu Pojednania (nie chcę w to wnikać, bo to temat zbyt trudny do wyłożenia w słowach i łatwo tu o nieporozumienia) niemniej dla mnie był on zawsze (między innymi) szczerą i bynajmniej nie jednostronną rozmową dwójki przyjaciół (grzeszników) w szczególnej Obecności Tego, który nas wszystkich widzi takimi, jakimi jesteśmy. Zresztą nie wiem, skąd Ci przyszło do głowy, że opisana przeze mnie „rozmowa ze spowiednikiem” musiała mieć miejsce koniecznie w trakcie sakramentu. Nie pamiętam już dokładnie, ale równie dobrze mogło to się odbywać poza tym kontekstem – choć nie ukrywam, że – z uwagi na wymóg tajemnicy – „konfesjonał” (znów traktuję to umownie, bardzo rzadko bowiem korzystałam z tego mebla) wydaje mi się właściwszym miejscem do poufnych rozmów, niż dajmy na to kawiarnia pełna ludzi. A jeśli – z różnych względów, które wolałabym tu pominąć milczeniem – dobrze mi się rozmawiało na „te” tematy z moimi mądrymi „ojcami duchownymi” – to cóż w tym złego?

          1. Albo, naprawdę niepotrzebnie czuje sie Pani atakowana. Cała ta dyskusja dotyczy przecież nie konkretnej sytuacji, tylko słów i sformułowań użytych w blogowym spocie, a potem w odpowiedziach na komentarze: „spowiednik”, „konfesjonał” – to są terminy zarezerwowane dla sakramentu pokuty. Prywatna rozmowa z „ojcem duchowym” – to prywatna rozmowa – i wtedy już nie ze „spowiednikiem” i nie w „konfesjonale” (meblowym, czy umownym). To bardzo ważne, żeby wypowiadać się precyzyjnie, zwłaszcza kiedy temat dotyczy lub zahacza o sprawy fundamentalne. Pospiesznie formułowane wypowiedzi prowadzą do nieporozumień i jałowych polemik, a akutat ten blog na takie nie zasługuje.Nie pasjonują mnie czysto werbalne utarczki, stąd ten paradoksalny upór przy precyzyjnym definiowaniu terminów. A już w najmniejszym stopniu nie mam nikomu za złe, po prostu włączam sie dyskusji, jesli uznam ze temat wart jest tego zachodu. A tak zwykle bywa na tym blogu – za co należą się podziękowania i gratulacje.

          2. Nie czuję się atakowana, niemniej nie lubię sporów „o słowa i nazwy” (uważam je prawie zawsze za jałowe) – zwłaszcza, że od bloga, który z natury swojej jest zbiorem pospiesznych i z gruntu subiektywnych NOTATEK – nie sposób wymagać terminologicznej precyzji w stopniu, jakiego się wymaga od tekstów naukowych czy popularnonaukowych. Tej mam pod dostatkiem w pracy zawodowej – i na blogu mam zamiar pozwalać sobie na większą swobodę sformułowań.

  4. dzis nie ma wyczucia – co można co nie, i na ile można, a na ile nie wypada.. jedni nie mają żadnych ograniczneń, inni całkiem nie potrafią o tym rozmawiać.. heh, tak źle, tak niedobrze…

    1. Wiesz, szukając materiałów do tego tekstu natknęłam się i na taką myśl, że największy wstyd to nie mieć go wcale. Nie jestem jednak pewna, czy to prawda – myślę, że nadmierna wstydliwość może być równie zła, jak zupełny brak wszelkich hamulców. Na pewno też nie powinniśmy wstydzić się rzeczy DOBRYCH – np. gestów i słów miłości, życzliwości, itd. Natomiast zdarza się, że ludzie wstydzą się i ukrywają coś, z czego powinni być dumni (np. adopcję dziecka). Albo odwrotnie – są ogromnie dumni z czegoś, czego powinni raczej się wstydzić. I naprawdę poważnie czasami się zastanawiam, czy nie jest to problem, który i mnie dotyczy. W końcu „uwiodłam księdza” – czy nie powinnam zatem „siedzieć cicho”?

  5. Oczywiście, zawsze istnieje możliwość, że rację ma pewien mój przyjaciel i samo pisanie bloga (było nie było – „publicznego pamiętnika”) jest już swoistym aktem ekshibicjonizmu. Jeśli to prawda, to rzeczywiście straszna ze mnie bezwstydnica…;( Ale aż do dzisiaj wydawało mi się, że udawało mi się tu nie przekraczać granic dobrego smaku – choć zapewne nieraz balansowałam na cienkiej linii. Teraz jednak nie jestem już tego taka pewna. Z drugiej strony, bardzo rzadko bywam niezachwianie pewna czegokolwiek, co napisałam. Ten luksus zastrzeżony jest chyba dla moich Czytelników. A ja coraz bardziej przekonuję się, że rację miał powieściowy ks. Groser, kiedy mawiał: „słowo zapisane – nieszczęście zasiane.”

  6. Mnie w tym temacie zainteresowalo jedno, piszesz zawsze bardzo pozytywnie o swoich rodzicach wiec jakim cudem ciebie jakos tak zacofanie edukowali

      1. Ależ dla mnie to zadne tłumaczenie, ludzie się zmieniaja, pojęcia się zmieniaja, podejście do spraw się zmienia no i ludzie sie powinni zmieniać. Swoje lata tez już mam ale cos takiego do głowy by mi nie przyszło.

  7. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach praktycznie już nie ma żadnego tabu. No ale być może się mylę patrząc na te zagadnienia z mojej „obskuranckiej”, „ciemnogrodzkiej” perspektywy i jeszcze jakieś obszary życia intymnego są terra incognita;-) pozdrawiam serdecznie. amator.blog.onet.pl

    1. Są tabu, są – tyle, że nie dotyczą już raczej życia „intymnego” a na przykład – duchowego. 🙂 Które też zresztą, ze swej natury, jest „wewnętrzne” – i wcale niełatwo nim się dzielić.

Skomentuj ~Ola Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *