Trzeba przyznać memu niezawodnemu Przyjacielowi (czasem dla niepoznaki zwanemu „Muzem” – ciekawe, swoją drogą, czemu to słowo nie ma formy męskiej?;)), że z powodzeniem stosuje wobec mnie „metodę doktora Haydocka.”
Ten lekarz, znajomy panny Marple z powieści Agaty Christie, ilekroć jego sędziwa pacjentka zaczyn popadać w przygnębienie, starał się zawsze zająć jej umysł jakąś intrygującą zagadką kryminalną.
I kierując się tą samą zasadą (ażeby oderwać mnie od nieustających rozważań na temat stanu mego zdrowia) mój Przyjaciel przysłał mi TO:
oczywiście z wiele mówiącym (o mnie:)) dopiskiem: „Wiem, że tego tak nie zostawisz i zechcesz z tym powalczyć…”
Przypuszczam , że musi się teraz czuć wielce usatysfakcjonowany, widząc, że zgodnie z jego przewidywaniami rybka połknęła haczyk…
No, cóż, zacznijmy przede wszystkim od tego, że nie wydaje mi się, abym rzeczywiście „musiała” odpowiadać komukolwiek na pytania dotyczące mojej wiary. Posługując się tą samą logiką („wytłumacz się przede mną, albo…”:)) – która zresztą jest mi zupełnie obca – mogłabym nawet powiedzieć, że to raczej strona przeciwna powinna by mi udowodnić, że się mylę…
Załóżmy więc, że nie tyle „jestem zmuszona” odpowiadać na te wszystkie pytania, co najzwyczajniej w świecie CHCĘ się z nimi zmierzyć. Chociaż nie sądzę, by „wierzyć w Boga” oznaczało koniecznie: „mieć gotową odpowiedź na każde pytanie.”
Dalej, odnoszę niekiedy wrażenie, że niektórzy ludzie zadają pytania nie po to, aby usłyszeć naszą odpowiedź (bo są przekonani, że już ją znają!), czy choćby wspólnie z nami jej poszukać, ale po to, by „podrażnić przeciwnika.” I zastanawiam się, czy to nie jest właśnie ten przypadek. Przyjmijmy jednak optymistycznie, że nie.
Inna rzecz, że NIGDY nie wierzyłam w to, że istnieje jedna, uniwersalna odpowiedź na wszelkie trudne pytania dotyczące religii, jakie ktoś zechce wymyślić. Niezależnie od tego, czy tą odpowiedzią będzie „ponieważ Bóg nie istnieje!” czy też (co autor filmiku z uporem godnym lepszej sprawy przypisuje „inteligentnym (?) chrześcijanom”:)) – „ponieważ Bóg tak chciał!” To by było o wiele za proste…
Myślę, że istnieją kwestie, co do których każdy SAM „musi” spróbować znaleźć rozwiązania, które go zadowolą – i wcale nie mam ambicji, że moje przekonają wszystkich. Uważam zresztą jakiekolwiek „przekonywanie” kogoś do swojej wiary za z góry skazane na niepowodzenie. Wiara, tak jak ja ją rozumiem, to nie tyle określona WIEDZA (znałam ludzi, którzy mieli ogromną wiedzę na temat religii – a mimo to byli niewierzący…), co pewne osobiste DOŚWIADCZENIE Boga, które jest – albo go nie ma. (Teologia nazywa to również „łaską.”:)) Są to zatem po prostu odpowiedzi, które sama na ogół uznaję za wystarczające dla potrzeb mojego własnego światopoglądu. I tyle.
Weźmy np. pytanie pierwsze: „Dlaczego ludziom po amputacjach nigdy nie odrastają kończyny?”
Mogłabym tu oczywiście próbować polemizować – mówiąc, że tak naprawdę nie wiemy, czy rzeczywiście NIGDY i nigdzie w historii ludzkości nie zdarzył się taki cud; możemy tylko ostrożniej stwierdzić, że nie dysponujemy dotąd wiarygodnym opisem takiego fenomenu (aczkolwiek w Lourdes zdarzyło się, że kość zniszczona przez gangrenę uległa niewyjaśnionej regeneracji, co z punktu widzenia medycyny jest niemal równie niemożliwe, jak odrośnięcie całej nogi… Pod wpływem właśnie takiego przypadku kontrowersyjny laureat Nagrody Nobla z 1912 roku, zwolennik komór gazowych i eutanazji, dr Alexis Carrel, uwierzył w cuda…:)).
Zamiast się jednak bawić w takie jałowe dywagacje, odpowiem tylko, że odpowiedź „nie wiem” nie świadczy w tym przypadku o głupocie i ignorancji, a może nawet (jak uczył już wielki Sokrates) być przejawem mądrości. Nie mam pojęcia, czemu Bóg uzdrawia ludzi ze ślepoty, paraliżu czy nawet z AIDS – a nie sprawia (jak można sądzić), że utracone części ciała odrastają – nie mąci to jednak mojej wiary w Niego. Wierzę, że Istota Najwyższa, jako całkowicie wolna, nie jest w żaden sposób „zobowiązana” do spełniania naszych życzeń, choćby najbardziej szlachetnych.
Inaczej mówiąc to, że nie wszystkie nasze modlitwy zostają wysłuchane, nie implikuje automatycznie wniosku, że Bóg nie istnieje – co najwyżej sugeruje, że być może nie jest zupełnie taki, jak Go sobie wyobrażamy.
Abstrahując już całkiem od tego, że sama znałam wiele osób, które (jak się zdaje) prowadziły bardziej wartościowe życie po amputacji, niż przedtem – i że w ich przypadku powiedzenie, że być może „Bóg miał w tym jakiś własny plan” nie wydaje się wcale takie głupie…
Znacznie mniej kłopotu sprawiło mi natomiast pytanie drugie – „Dlaczego wasz (rzekomo) dobry Bóg ma w nosie miliony głodnych dzieci?”
Tutaj już spokojnie mogę odpowiedzieć, że Bóg z pewnością nie ma ich w nosie, ponieważ… stworzył NAS, z nadzieją, że to MY damy im jeść (por. Mk 6,37). Co do mnie, zawsze uważałam, że problem z tym światem nie polega na tym, że jest na nim zbyt mało do podziału, tylko że my wcale nie chcemy się dzielić. Jeśli więc MIMO TO ciągle są na świecie te głodne dzieci, to ten fakt obciąża raczej moje sumienie, niż „konto” Pana Boga. On już zrobił, co mógł. Nawiasem mówiąc, naiwna wiara, że „dobra Bozia” będzie nam – naturalnie bez żadnego wysiłku z naszej strony! – spuszczać z nieba wszystko, czego potrzebujemy do życia, uwłacza w moim poczuciu nie tylko Bogu, ale i ludziom. I na pewno nie poprawi niczyjej sytuacji. Oczywiście, zawsze ŁATWIEJ jest użalać się nad „biednymi dziećmi w Afryce”, niż spróbować samemu coś dla nich zrobić…
Pytanie trzecie, czwarte i piąte, które są – ogólnie mówiąc – pytaniami o „wiarygodność” Biblii, autor kwituje pogardliwym stwierdzeniem – „wszystko to brednie, a Biblię napisali troglodyci.” Nie wiem, w takim razie, czy jest sens wyjaśniać mu kulturowe, historyczne i literackie uwarunkowania starożytnych tekstów (chociażby prosty fakt, że spośród chrześcijan już tylko skrajni fundamentaliści, których trudno byłoby nazwać „inteligentnymi”, wierzą, że Księga Rodzaju zawiera dokładny, „reporterski” opis stworzenia świata…), oraz to, że owi, jak ich nazywa „troglodyci” wcale nie zamierzali tworzyć ponadczasowego „podręcznika” prawa, zoologii czy astronomii. „Pismo Święte ma pouczyć wierzących, jak dojść do Nieba – nie zaś, jak to niebo jest zbudowane.” – stwierdzał już w IV/V wieku po Chrystusie Augustyn z Hippony. Autora naszego filmiku jednakże najwyraźniej nie obchodzą tego typu subtelności. On WIE swoje – i po co tłumaczyć?:)
Istnienie zła na świecie, a także to, „dlaczego złe rzeczy przytrafiają się dobrym ludziom?” (pytanie szóste) jest przedmiotem filozoficznych i teologicznych dyskusji ludzkości od kilku tysięcy lat i chyba nie czuję się na siłach odpowiadać tu na ten problem jednym zdaniem. Niemniej moja wewnętrzna intuicja podpowiada mi w tej sprawie, że pojmowanie „sprawiedliwości Bożej” w ten sposób, że „dobra Bozia” MA ŚWIĘTY OBOWIĄZEK głaskać grzeczne dzieci po główkach, a niegrzeczne – prać po łapkach za każdym razem, jest jednak dosyć prostackie. Można by się też sprzeczać, czy to, co uważamy za „dobre” lub „złe” dla nas w danej chwili, jest takie rzeczywiście również w dłuższej (Boskiej) perspektywie.
Kiedy wiele lat temu porzucił mnie ktoś, kogo bardzo kochałam, sądziłam, że naprawdę nic gorszego nie mogło mi się w życiu przytrafić. Teraz, w miarę upływu czasu, dochodzę jednak do wniosku, że niegdysiejsze cierpienie ostatecznie wyszło mi na dobre… Osobiście wierzę, że tak dzieje się w większości przypadków. (Chociaż czasami potrzeba naprawdę bardzo długiego czasu, aby to zrozumieć.)
Pytanie siódme i ósme – cuda i objawienia Jezusa… Przede wszystkim, nie jestem pewna, czy rzeczywiście nie ma na nie JAKICHKOLWIEK historycznych czy naukowych dowodów (niektórzy uczeni, również niewierzący, są na przykład przekonani, że takim dowodem na największy z cudów Jezusa – zmartwychwstanie – może być choćby Całun Turyński). Wydaje mi się, że ten temat wymaga dalszych poszukiwań. W każdym razie, jeśli chodzi o cuda dziejące się współcześnie, Kościół jest zazwyczaj aż nadto rygorystyczny w ich badaniu. Zastanawia mnie także, jak autor, twierdzący stanowczo, że Jezus na pewno i NIGDY nie objawia się wierzącym w Niego, poradziłby sobie z faktem, że jednak istnieją ludzie, którzy twierdzą, iż coś takiego im się przydarzyło?:) Czy wszystkich ich – nawet wbrew opiniom biegłych psychiatrów, które posiadamy w niektórych przypadkach – wrzuciłby bez dalszego namysłu do worka z napisem: „choroby psychiczne”?:)
Teraz pytanie dziesiąte – także rozwody wśród wierzących nie są w żadnym razie „dowodem” na nieistnienie Boga, a jedynie na to, że chrześcijanie wierząc w Niego nie przestają automatycznie być ludźmi, jak inni. ze wszystkimi swymi wadami, słabościami i grzechami – a z pewnością nie są (jak zdaje się sugerować Autor) bezwolnymi marionetkami w Jego ręku… Gdzieś kiedyś przeczytałam, że ludzka wolność jest jedynym „błędem” Boga – ale że chętnie zgodził się On ponieść tego konsekwencje. Zresztą istnieją badania dowodzące, że wśród ludzi naprawdę głęboko wierzących i praktykujących współczynnik rozwodów jest mimo wszystko niższy, niż w innych grupach… Może więc jednak wspólna modlitwa im pomaga?:)
Wreszcie na koniec zostawiłam sobie pytanie o Eucharystię, oznaczone w filmie numerem dziewięć. Bo ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ z faktu, że z punktu widzenia osoby niewierzącej i nieufnie (a nawet wrogo) nastawionej do chrześcijaństwa tak to właśnie może wyglądać. Jak jakiś „ohydny, kanibalistyczny i satanistyczny (?) rytuał.” Tu jednak na swoje usprawiedliwienie mam dwie kwestie. Po pierwsze, z Ewangelii, która dla chrześcijan MUSI stanowić główny „tekst źródłowy” wynika, że sam Jezus CHCIAŁ (i tutaj znowu mogłabym powiedzieć, że nie mnie rozstrzygać, dlaczego), byśmy tak właśnie czynili. Ale po drugie, i chyba najważniejsze, NIGDY i nigdzie nie twierdził, że ma się to odbywać „bezpośrednio” – przez picie ludzkiej krwi i spożywanie ludzkiego ciała. (Tradycyjnie nie spożywa się również substancji powstałych w wyniku tzw. „cudów eucharystycznych.”) Przeciwnie, sam używał „znaków” chleba i wina dla odprawienia tego misterium.
Wygląda więc na to, że nasz Bóg jest znacznie bardziej wyczulony na naszą ludzką wrażliwość, niżby się zdawało naszym braciom ateistom…