Nie taki katecheta straszny…

W Sieci znów zawrzało. „Zamach na państwo świeckie!” – krzyczą jedni. „Dyskryminacja osób wierzących!” – wołają drudzy.  Ale o co chodzi? Co się tak strasznego stało?

Otóż MEN pod wodzą Anny Zalewskiej  chce przyznać dyrektorom szkół publicznych prawo do wyznaczania również katechetów (świeckich i duchownych) na wychowawców klas. Pominę na razie argument – do znudzenia powtarzany przy innych okazjach – że sama taka MOŻLIWOŚĆ nie musi jeszcze oznaczać takiego OBOWIĄZKU. Decyzja i tak zawsze będzie należeć do dyrekcji szkoły.

Zastanawia mnie jednak inna wysuwana wątpliwość. Że rzekomo wychowawca-katecheta nie będzie „sprawiedliwie” traktował uczniów, którzy nie uczęszczają na jego zajęcia. To oczywiście zdarzyć się może, lecz w takim razie podobny zarzut powinien również dotyczyć np. wychowawców-wuefistów. Wiele dzieci jest wszak zwolnionych z w-fu. A co z nauczycielami etyki, że się tak zapytam? Też niegodni tego zaszczytu?  I skąd ta pewność, że nauczyciel-ateista będzie się zawsze z sympatią odnosił do uczniów wierzących, matematyk do humanistów, a zaprzysięgła feministka nigdy nie będzie w sporach faworyzowała dziewczynek? Wszystko wszak zależy od konkretnego człowieka. Ten wątek mogłabym podsumować anegdotką z własnego doświadczenia. Otóż wykładowcą etyki na mojej uczelni był ksiądz (który potem został również moim spowiednikiem). I nigdy nie zapomnę, jak pewien mój kolega, deklarujący się się jako ateista, na pierwszych zajęciach zapytał go, czy różnica poglądów między nimi będzie miała jakiekolwiek znaczenie. Na to ksiądz odparł, że dopóki ta różnica będzie dotyczyć kwestii, czy Bóg istnieje, to nie. I tak być powinno.

Oczywiście, zetknęłam się w swoim życiu i z KOSZMARNYMI katechetami – lecz to samo mogłabym powiedzieć o nauczycielach wielu innych przedmiotów. W naszym gimnazjum był nauczyciel wychowania fizycznego, który miał pociąg do nieletnich uczennic. I TAK – był wychowawcą klasy. Opowiadano mi też o pewnym panu, który miał wyrok w zawieszeniu, a gdy się bardzo zdenerwował, potrafił uderzyć głową krnąbrnego ucznia o ścianę lub o tablicę. Oraz o pani wychowawczyni, która spoliczkowała uczennicę, a następnie (gdy dziewczyna w odwecie rzuciła w jej kierunku brzydkim słowem) pozwała ją do sądu…

Wszyscy ci ludzie MOGLI być wychowawcami – a mój przyjaciel, teolog i muzyk, który ma świetny kontakt z młodzieżą, nie może? Dlaczego? Bo (Dawkinsie, broń!) pod jego wpływem jakiś młody, zbuntowany ateista mógłby jeszcze dojść do wniosku, że wiara w Boga nie jest może aż tak idiotyczna, jak wcześniej zakładał?

Ogólnie rzecz ujmując, sądzę, że rola wychowawcy NIE POLEGA na tym, by przekazywać uczniom swoje poglądy na życie (jakiekolwiek by one nie były) lecz by pomóc im rozwiązywać ICH problemy. A to może robić każdy myślący i czujący nauczyciel. Niezależnie od tego, czy jest pastafarianinem, agnostykiem czy buddystą. Nawiasem mówiąc, ów „katecheta” nie musi nawet wcale oznaczać „katolika”. W naszej podstawówce religii nauczają osoby różnych wyznań – i ja osobiście nie miałabym nic przeciwko temu, żeby wychowawcą w klasie moich dzieci był ktoś innego wyznania, niż moje własne. Bo niby czemu miałabym mieć obiekcje?

Nie przeceniałabym też aż tak bardzo wpływu wychowawców na światopogląd dzieci i młodzieży. Miałam w życiu wielu nauczycieli którzy nie kryli swoich przekonań – antyklerykalnych, szowinistycznych, komunistycznych a nawet rasistowskich – a przecież, Bogu dzięki, nie stałam się podobna do żadnego z nich…

Inni z kolei podnoszą, że ponieważ nie wszystkie dzieci chodzą na lekcje religii, taki wychowawca miałby z niektórymi uczniami rzadszy kontakt, niż z innymi. To prawda. Lecz po pierwsze, podobny zarzut można postawić wszystkim prowadzącym zajęcia nieobowiązkowe. Czy i oni nie powinni być wychowawcami klas? Ja np. nie chodziłam w liceum na muzykę (słoń mi nadepnął na ucho), lecz na plastykę z historią sztuki. Rozumiem, że nauczycielka muzyki nie powinna obejmować wychowawstwa w mojej klasie?

Po drugie, troskliwe towarzyszenie każdemu uczniowi z osobna to (powyżej III klasy podstawówki)  w dużej mierze mit. Większość kontaktuje się ze swymi wychowawcami raz w tygodniu, na godzinie wychowawczej właśnie. Nieliczni tylko – ci najbardziej gorliwi – informują gdzie i kiedy można ich znaleźć poza tym. I tutaj zresztą moim zdaniem w lepszej sytuacji są nauczyciele przedmiotów nieobowiązkowych – jako dysponujący często większą ilością czasu. Ostatecznie jednak rzecz nie w tym, czego uczysz, tylko – jak bardzo jesteś gotów (gotowa) się zaangażować w rolę wychowawcy klasy.

Proszę mi wierzyć, że znałam i takich, dla których to zaszczytne „wychowawstwo” to był po prostu kolejny nudny obowiązek. Dodatkowa papierkowa robota – i niewiele poza tym. I mówię to jako osoba, która miała okazję poznać szkołę z obydwu stron katedry.

I wreszcie – niektórzy pytają, czy wychowawca-katecheta w większym stopniu będzie podlegał swojej władzy duchownej (biskupowi) czy świeckiemu przełożonemu (dyrektorowi szkoły). Owszem, jeśli chodzi o treści nauczania swego przedmiotu (religii) każdy katecheta podlega kontroli ze strony władzy duchownej właściwej dla jego wyznania. A więc np. katecheta-katolik NIE MOŻE nauczać dzieci, że Bóg nie istnieje. Nie wiem jednak, co to ma wspólnego z byciem wychowawcą klasy. Bo w kwestiach  organizacyjno-wychowawczych katecheci podlegają, tak jak wszyscy inni pedagodzy, dyrekcji szkoły. I dyrektor wciąż ma prawo dyscyplinarnie zwolnić pracownika, który by kazał dzieciom za karę klęczeć na grochu lub zmuszał małych ateistów siłą do przyjęcia chrztu…

Nie jestem entuzjastką lekcji religii w szkole (ani poczynań tego rządu) – pisałam już wielokrotnie o tym – lecz błagam: skoro już katecheci pracują w szkole, nie róbmy z nich nauczycieli (ba, nawet LUDZI!) „drugiej kategorii.”

5 odpowiedzi na “Nie taki katecheta straszny…”

  1. Na wpis natrafilam w trakcie szukania materiału do mojego blogu, więc to, co tu napiszę, może zostać powtórzone, jeśli zdecyduję się rozwijać temat. Nie jest to dla mnie temat polityczny (kwestii rozdziału państwa i kościoła) lecz formacyjno-teologiczny, a więc dotyczący przede wszystkim obszaru wiary i religii, czym się na blogu (z racji formatywno-teologicznego wykształcenia) zajmuję.
    Lekcje “religii” to nie jest przedmiot jak inne, polegające na dostarczeniu uczniowi wiedzy, a więc, w skrócie, informacji oraz ich wyjaśnienia. Takim przedmiotem byłoby religioznawstwo (porównawcze lub “lokalne”), nie jest nim natomiast katecheza formująca młodego wyznawcę konkretnej doktryny wiary. Formowania, czyli wychowywania w ściśle określonym celu/kierunku.
    Katolickiego katechetę Kościól nie może przecież zwolnić z obowiązku wychowywania uczniów w duchu katolickim, tak jak nie może zwolnić z niego katolickich rodziców. Nie pozwala na to doktryna, nawet jeśli skądinąd wiadomo, że jest w tej mierze mało skuteczna. Dlatego pomysł, żeby wychowawstwo w szkołach publicznych (prywatne i wyznaniowe pomijam) powierzać katechetom, jest narażaniem ich na poważny konflikt sumienia, np. w kwestii ewangelizowania, które jest religijnym obowiązkiem chrześcijanina, ale czymś niestosownym (w wielu krajach wręcz niedopuszczalnym) w przestrzeni publicznej. Nie wiem doprawdy, jak uczciwy w swej wierze katecheta miałby godzić Wielki Nakaz Jezusa z jego świeckim zakazem… bez popadania w kunktatorską sofistykę .
    Już sama katecheza w programie szkolnictwa publicznego jest formą kontrowersyjnego ewangelizowania w ramach kształcenia, na co i Kościól, i pańswo zgodziły się nieopatrznie w obopólnym zapale zrywania z “bezbożną” przeszłością polityczną. Trudno to teraz odkręcić, więc przynajmniej nie należałoby brnąć w kolejne konfliktujące inicjatywy.

    1. Nie różnimy się zasadniczo w ocenie lekcji religii/religioznawstwa w szkole. Sama wielokrotnie pisałam teksty w podobnym duchu. Chodziło mi raczej o absurdalność argumentów wysuwanych przeciwko katechetom, jak gdyby oni sami, a priori, byli ludźmi pozbawionymi empatii, tolerancji, niezdolnymi do zajmowania się młodzieżą.
      Co do nakazu ewangelizowania – sądzę, że można go realizować w różny sposób. Nie tylko słowem (jak to się robi podczas homilii czy katechezy) lecz przede wszystkim przykładem własnego życia. Cóż takiego zawiera Ewangelia, czego by ZABRANIAŁO świeckie prawo? Poza tym przecież zakonnicy (np. salezjanie) prowadzą szkoły nawet w krajach muzułmańskich, gdzie wszelka „propaganda chrześcijańska” jest surowo zakazana. Ba, przyjmują do tych placówek muzułmańskie dzieci (bo takie tam stanowią większość) i NIE dokonują na nich konwersji. Jak widać, wszystko można ze sobą pogodzić przy odrobinie dobrej woli, zrozumienia i tolerancji. Naprawdę pani sądzi, że zakonnicy nauczający w Tunezji ZDRADZILI nakaz Chrystusa? A cała ta awantura o katechetów w roli wychowawców trąci hipokryzją dlatego, że oni od dawna MOGLI już być powoływani na wychowawców klas (jak widać, nikt z tego prawa nie korzystał) – tylko pod warunkiem, że zdobyli uprawnienia do nauczania jeszcze innego przedmiotu. No, to jak? Katecheta jest „fe”, ale już katecheta-polonista – cacy?

      1. Jestem ostatnią osobą, która by od czci i wiary odsądzała katechetów To raczej w trosce o ich dobre imię sprzeciwiałabym się wmanewrowywaniu ich w klasowe wychowawstwo (tak właśnie to widzę, znając dość powszechną niechęć nauczycieli do tego dodatkowego obowiązku). Wystarczy jeden nagłośniony incydent jakiegoś nietaktu, kilka nieprzemyślanych słów, żeby wszystkim katechetom doprawić niesprawiedliwą “gębę” – jak to miało miejsce z “księdzem-pedofilem”. Żadne tłumaczenia i kontrprzykłady już jej potem nie usuną.
        Jest Pani zbyt może ufną optymistką, uważając, “że sama taka MOŻLIWOŚĆ nie musi jeszcze oznaczać takiego OBOWIĄZKU. Decyzja i tak zawsze będzie należeć do dyrekcji szkoły.” Wątpię. Nie po to minister wydaje rozporządzenia, żeby ich podwładni nie stosowali, nawet gdy rozporządzenie jest “możliwościowe”.
        Na razie nie natknęłam się na żaden krytyczny głos ze strony Kościoła, mam nawet pewne przesłanki, by sądzić, że to pod jego naciskiem zmienia się ustawowy zakaz (z !992 r.) łączenia funkcji wychowawcy z nauczaniem katechezy. To, że katechetom zdarza się być nauczycielami innych przedmiotów, jest sytuacją – w moim przekonaniu – dopuszczalną jedynie w szkołach wyznaniowych. Zwłaszcza do katechety-polonisty miałabym (jako polonistka) bardzo poważne zastrzeżenia.
        Wskazując na Wielki Nakaz Misyjny miałam na myśli jego “formalną” implementację, tak jak jest ona (niestety) rozumiana w ramach doktryny. Oczywiście, dobrym przykładem można, a nawet należy ów “nakaz” wspierać. Ale nie o to przecież Kościołowi chodzi, by formować “tylko” dobrego człowieka. Duchowa walka ma się toczyć o “dobrego katolika”, którego “dobre człowieczeństwo” jest rezultatem jego religijnej wiary i – w sakramentach Kościoła danej – łaski uświęcającej. O ile wiem, nic się w tej katechetycznej nauce nie zmieniło.
        Nie, nie uważam, by “zakonnicy nauczający w Tunezji ZDRADZILI nakaz Chrystusa”. Bo nie łączę tego nakazu (możliwe że tak, jak i oni) z działalnością misyjną. Ale przykład z salezjanami w krajach muzułmańskich jest jeszcze o tyle nieadekwatny, że tam – jak sama Pani napisała – wszelka “propaganda chrześcijańska” jest surowo zakazana. Gdyby nie to, misjonarze na tych terenach nie odżegnywaliby się od tradycyjnego ewangelizowania, czyli pozyskiwania (po co zaraz “nawracania”?) konwertytów . Oczywiście, że bardzo pomagają , ale przede wszystkim po to tam są, by nie dopuszczać do nawracania tamtejszych chrześcijan na islam. W takim świecie żyjemy i to on dyktuje strategie postępowania, także misjonarzom.
        W Polsce “dobrej zmiany” za cywilizacyjne zagrożenie uważana jest laicyzacja, stąd to religijne wzmożenie rządzących. Obawiam się jednak, że obecność w szkołach katechetów i zwiększanie obszaru ich kompetencji jest w dłuższej perspektywie strategią kontrproduktywną, a dla samych katechetów wielce ryzykowną.

  2. Nie zgadzam się z Tobą w kwestii dostępności wychowawcy dla ucznia. Po pierwsze przeciez wychowawca nie widzi się z uczniami tylko na godzinie wychowawczej, ma też lekcje swojego przedmiotu w danej klasie. Więc jesli jest to np matematyk w klasie matematycznej, to widzi się ze swoimi uczniami siedem godzin w tygodniu. Raczej sporo, nie uważasz? Ponadto jest zatrudniony na etacie, a nie na dwie, cztery, max sześć godzin jak katecheta w szkole średniej, gdzie ma religię łączoną we wszystkich klasach z danego poziomu, bo tak mało osób chodzi na religię, więc dla chcącego ucznia jest dostępny praktycznie cały czas.
    A po drugie – katecheci i księża sami robia z siebie nauczycieli drugiej kategorii. Wpadają na swoje zajęcia równo z dzwonkiem i równo z dzwonkiem znikają jak kamfora. Do czego to podobne, żeby jasełka w szkole przygotowywała bibliotekarka, bo ksiądz się wypiął?
    Doprosić się nie można, żeby wpisali oceny do dziennika elektronicznego albo uzupełnili tematy, a mają sami tego pilnowac w swojej klasie?
    Na rade pedagogiczną nie raczą sie stawić, ciągle zastepstwa za nich bo jak nie pogrzeb to kolęda.
    Religia w szkole to koszmar, a nie poruszyłam do tej pory nawet słowem tematu, że szkoła faktycznie powinna być świecka i w ogóle nie powinno w niej byc religii, a co dopiero księży wychowawców.

    1. Wierz mi, że są RÓŻNI katecheci.Ja się tylko nie zgadzam z ocenianiem (negatywnie) całej grupy-to mi trąci dyskryminacją. Znam katechetów, którzy są cudownymi, wartościowymi ludźmi i na pewno mogliby być wspaniałymi wychowawcami.W ich obronie napisałam ten post.Podobnie zresztą protestowałabym, gdyby wydano zarządzenie, że wychowawcą nie może być np.osoba innego wyznania niż katolickie (co za tego rządu niestety zdarzyć się może), rozwiedziona, żyjąca w nieformalnym związku czy homoseksualna.

Skomentuj Mulier Religiosa Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *