Nie da się ukryć, że emancypacja kobiet u części mężczyzn wywołała kryzys ich własnej tożsamości. Stąd dość dynamiczny rozwój różnych ruchów i inicjatyw, które, analogicznie do feministycznych, można by nazwać maskulinistycznymi.
Są to ruchy i inicjatywy różnego rodzaju: od najbardziej lewicowych, deklarujących solidarność ze wszystkimi postulatami feminizmu, poprzez zaznaczające istotne nierówności w traktowaniu obu płci (jak np. Ruch Praw Ojców, z którym sympatyzuję), po głoszące konieczność powrotu do „tradycyjnych męskich wartości” – i najbardziej prawicowe organizacje zrzeszające inceli, to jest „mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet” (są przekonani o ich fundamentalnej niższości, a nawet usprawiedliwiają stosowanie wobec nich przemocy).
Część z tych grup rozwinęła się na podłożu religijnym – najpierw protestanckim, a potem także katolickim – ponieważ szczególnie wyznania chrześcijańskie poczynając od XIX wieku najsilniej odczuły odpływ wiernych płci męskiej ze swoich wspólnot.
Kościoły stały się wybitnie „żeńskim biotopem” i dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że – ogólnie rzecz biorąc (jak mówi tytuł znanej książki Davida Murrowa) mężczyźni nienawidzą chodzić do kościoła. Zaistniała więc pilna potrzeba duszpasterska, aby stworzyć tam bardziej przyjazne dla nich środowisko.
Zaczęły się więc mnożyć oferty pielgrzymek, warsztatów i rekolekcji skierowanych tylko do panów. Jedną z pierwszych tego typu nowych inicjatyw, o których słyszałam, była Ekstremalna Droga Krzyżowa, organizowana przez kontrowersyjnego ks. Stryczka.
OK, pomyślałam wtedy, duchowe potrzeby mężczyzn mogą być zupełnie inne niż moje. I jeżeli oni potrzebują przebiec maraton, słuchając jednocześnie rozważań z Pisma Świętego, to krzyżyk im na drogę.
Chciałabym jednoznacznie zaznaczyć, że nie wszystkie tego typu zjawiska uważam za negatywne. Bardzo pozytywnie oceniam np. warsztaty dla mężczyzn dotyczące odpowiedzialnego przeżywania małżeństwa czy ojcostwa.
Ostatnio jednak głośno się zrobiło o swego rodzaju paramilitarnych bojówkach religijnych (czy też raczej parareligijnych) w rodzaju Armii Boga, Żołnierzy Chrystusa czy Maryi. Są nawet (sic!) Siły Specjalne św. Michała Archanioła.
We wszystkich tego typu formacjach widzimy rosłych młodzieńców ze specyficznymi różańcami w dłoniach. Różaniec ten (co przyznają również sympatycy organizacji) może być w pewnych okolicznościach użyty jako broń (kastet). Zrobiony jest z superwytrzymałej linki węglowej i metalowych kulek, a krzyżyk został tak zaprojektowany, żeby wbijał się w ciało…
Jeszcze zanim się o tym dowiedziałam, pomyślałam, że oni chyba nie mają zamiaru się modlić, tylko strzelać do wroga ze zdrowasiek…
Ostatnio rozeszła się wieść, że tak uzbrojeni „rycerze” zamierzają „patrolować ulice” w poszukiwaniu (uwaga, uwaga!) osób LGBT. Rozumiem, że zamierzają im mówić o miłości Chrystusa – ale po co im w tym celu „różaniec wojskowy, odporny na rozerwanie”?
Wiem, że młodzi mężczyźni często poszukują wzniosłego uzasadnienia dla swojej agresji (przykładem z historii są choćby wyprawy krzyżowe, na które zgłaszało się bardzo wielu zwykłych awanturników), ale jak dla mnie jest to profanacja. Różaniec, na którym po wielokroć powtarzamy: „jako i my odpuszczamy… jako i my odpuszczamy… jako i my odpuszczamy…” nie powinien służyć do bicia nikogo. Nigdy.
A prawdziwe różańce robi się z drewna – cedrowego, różanego lub oliwnego. Przypadek? Nie sądzę.
Postscriptum: Część z tych młodych wojowników może także jakoś sympatyzować z incelami, skoro trafiają im do przekonania słowa niektórych z ich duszpasterzy jakoby nawet „męska modlitwa” miała nieporównanie większą moc, niż modlitwy kobiet…
Moim zdaniem to zwyczajne bandziory – kibole i neofaszyści ośmieleni słynnymi błogosławieństwami z wałów jasnogórskich. Ciekawe który z hierarchów ich pobłogosławi i roześle na tę ewangelizację…
Albo, po co wyciągasz jakieś historie, o których nikt nie słyszał i z którymi, jak sądzę, nigdy w życiu się nie spotka? Zaczynasz od rzeczywistego problemu (ks. Piotr Pawlukiewicz często podkreślał, że jakiś badań francuskich wynika, iż jeśli w jakiejś rodzinie nawróci się kobieta, to jest ok. 30% szans na to, że pociągnie za sobą pozostałych członków rodziny. W przypadku mężczyzn ta wartość przekracza 90%. Widać więc, jak jest ważne to, by mężczyźni odnajdowali się w kościele – ale jednak się nie odnajdują…
I to jest rzeczywisty problem, a Ty zajmujesz się czymś, co być może jest jedynie faktem medialnym (ja w każdym razie nic o tym nie słyszałem).
Ja słyszałam – Cejrowski o tym mówił. Poza tym WIDZIAŁAM ostatnio na ulicach Warszawy osiłków z takimi różańcami. Nie robią na mnie sympatycznego wrażenia, Leszku. A tu masz link do „wojskowego różańca”. Muszą być popularne, skoro w magazynie zabrakło? A może zostały wycofane, jako potencjalnie niebezpieczne?
https://sklep064690.shoparena.pl/pl/p/Rozaniec/38
https://youtu.be/g25HQdLKG0w
Niestety, drewniany rόżaniec też ma, przynajmniej w Polsce (za sprawą powieści Natalii Rolleczek) przemocowe konotacje. 🙁
Ale tak, ma Pani całkowitą rację – PRAWDZIWY rόżaniec powinien być zrobiony z drewna. I to nie dowolnego, lecz zatwierdzonego jako tworzywo przez Kongregację ds. Kultu Bożego. Niestety, nic takiego (poza zakonami) nie zostało wprowadzone do porządku liturgicznego, wskutek czego mamy zalew dewocjonalnej tandety w rodzaju rόżańcόw plastikowych lub (nieco “szlachetniejszych”) ceramicznych bądź szklanych, o przerόżnych kolorach i kształtach. Często traktowanych jako biżuteria lub “religijno tożsamościowy” rekwizyt, z medytacyjną modlitwą rόżańcową niemający nic wspόlnego.
Szczerze wątpie, czy eksponujący go posiadacze mają o tejże modlitwie jakiekolwiek pojęcie, poza magicznie/rutynowo traktowanym odmawianiem “zdrowasiek”. Pisałam o tym na blogu przy okazji kuriozalnego wydarzenia pod nazwą “Rόżaniec do granic” (więc teraz tylko kopiuję):
Z tego, co mi wiadomo, różaniec to modlitwa medytacyjna, czyli skierowana “w głąb”, a nie ostentacyjnie obrzędowa. Wbrew rozlicznym deklaracjom – celebrytów, internautów, koło-różańcowych aktywistów – niewielu ludzi potrafi w trakcie powtarzania modlitw medytować nad (dawniej piętnastoma, obecnie dwudziestoma) różańcowymi “tajemnicami”. Sama tego nie potrafię, więc z tym większym szacunkiem i podziwem odnoszę się do praktykujących tę modlitwę anonimowych mistyków – bo tak właśnie należałoby ich określić. Tyle, że akurat oni nie rozpowiadają na prawo i lewo o „doświadczanych cudach” czy „spływających łaskach”. I raczej nie przyłączą się do „narodowego odmawiania różańca” – bo nie o ostentacyjne odmawianie w tej religijnej praktyce chodzi.
Podobnie jak sam dewocjonalny gadżet, powtarzanie różańcowych modlitw jest jedynie elementem modlitewnej techniki wspomagającej wewnętrzną medytację i kontemplację duchowych tajemnic. A do tego potrzebna jest cisza i odosobnienie, a nie zgiełk podekscytowanych “misją” tłumów.
Jeżeli chodzi o różaniec, szczególnie bliski jest mi sposób jego odmawiania, jaki spopularyzował (nie wiem, czy wymyślił) ks. Franciszek Blachnicki. Polega to na tym, że odmawia się za każdym razem Zdrowaś Mario do „błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus…” po czym następuje chwila na refleksję nad tym, kim Jezus jest dla mnie, tu i teraz, w kontekście danej „tajemnicy” – np. „Jezus który za mnie oddał życie”, itd. Pamiętam też, że w szkole u nazaretanek nauczono mnie właśnie, że te wszystkie zdrowaśki mają być tylko tłem do mojej własnej wewnętrznej medytacji. Czasami pomagam sobie przy tym właściwymi fragmentami z Pisma Świętego.