Słów kilka o pewnej akcji.

Na angielskich ulicach pojawiły się ostatnio autobusy z „ateistycznym” napisem: „Bóg PRAWDOPODOBNIE nie istnieje. Przestań się martwić i ciesz się życiem!”  Organizatorzy zebrali na ten „niezbożny”cel 150 tysięcy funtów, z czego pięć tysięcy wyłożył osobiście sam „papież” współczesnego ateizmu – prof. Richard Dawkins.

Nie ukrywam, że pierwszą moją reakcją było zdziwienie, jak ktoś w ogóle mógł skojarzyć wiarę w Boga akurat ze „zmartwieniem” – mnie by to nigdy przez myśl nie przeszło (aczkolwiek doceniam również to ostrożne użycie słowa „prawdopodobnie” – gdyby układał je sam Dawkins, to zapewne brzmiałoby ono:„Bóg jest urojeniem – przestańcie się wreszcie łudzić!” :)).

Chwilę później przyszło mi jednak do głowy, że zdecydowana większość ateistów nie tyle protestuje przeciwko samej „idei Boga” co przeciwko pewnym (czasem niezbyt fortunnym) „interpretacjom” dokonywanym przez niektóre grupy wyznaniowe.

Okazuje się, że i tym razem przeczucie mnie nie myliło – całą akcję zainicjowała pewna angielska wolnomyślicielka, pisarka, która poczuła się urażona znalezionym na jednym z „chrześcijańskich” portali internetowych stwierdzeniem, że „kto odrzuca Boga, skazuje się na wieczyste męki w ogniu piekielnym” (czy jakoś tak).

I pomyślałam, że na jej miejscu też bym zaprotestowała – bo tu już naprawdę jest się czym martwić. Wieczne potępienie to nie przelewki…

Rozbawiła mnie natomiast reakcja głównych Kościołów protestanckich na Wyspach Brytyjskich – anglikańskiego i metodystycznego.

Całą akcję przyjęły one podobno „z zadowoleniem.” No, tak – pomyślałam – nieźle ich wyszkolili w tej poprawności politycznej… 😉

Chociaż, z drugiej strony, jeśli większość społeczeństwa ma ciebie i twoje poglądy głęboko w nosie, to wówczas siłą rzeczy bliższy ci jest nawet ten, kto je podaje w wątpliwość. Bo innym nawet nie chce się już o to sprzeczać…

W świetnej, klasycznej już dziś powieści „Kula i krzyż” znalazłam kiedyś stwierdzenie, że to nie ateizm, ale obojętność jest największym wrogiem wiary. I nigdy o tym nie zapomniałam.

Ale, moim zdaniem, prawdziwie chrześcijańska odpowiedź na powyższą kampanię powinna brzmieć: „Jeżeli Bóg jest Miłością, to czym tu się martwić?” 🙂

Taniec na linie.

Wiara tym się różni od WIEDZY, że nigdy nie jest pewnością – tak więc często bywam rozbawiona treścią niektórych blogów, w których co rusz jakiś autor (sądząc z tonu, bardzo młody) ogłasza, że jest absolutnie PEWIEN że Boga nie ma, zaświatów nie ma, piekła nie ma… No, żeby zacytować „klasyka” Kononowicza: że nie ma NICZEGO. 🙂

Tymczasem wiara jest swego rodzaju „balansowaniem” pomiędzy pewnością a niepewnością, poszukiwaniem odpowiedzi raczej, niż przekonaniem, że się ją już znalazło.

Już Pascal stwierdził, że w otaczającym świecie istnieje tyle samo rzeczy i zjawisk, które skłaniają nas do wiary, jak i takich, które zdają się nas od niej odstręczać. Bardzo odpowiada mi koncepcja, w myśl której Bóg się „ukrywa” po to, aby uszanować naszą wolność – i aby ateizm uczynić równie realną możliwością. Bo gdyby rzeczywiście (jak chcą muzułmanie) Bóg był „widoczny jak słońce na niebie”, to jakaż trudność byłaby w tym, żeby w Niego uwierzyć? Wtedy dopiero (śmiem twierdzić) wiara stałaby się wiedzą…

Dlatego też równie sceptycznie podchodzę do tych, którzy twierdzą, że zawsze wierzyli i nigdy nie zwątpili. Jeżeli ktoś mi mówi, że nigdy nie wątpił, mam też poważne wątpliwości, czy w ogóle wierzył…

A sama wiara…no, cóż, opiera się na ZAUFANIU w to, że mimo wszystko gdzieś jest Ktoś, kto nad nami czuwa w każdej sytuacji.

A lepiej od wszystkich teologicznych rozważań, do których zresztą nie mam właściwego przygotowania, ilustruje to taka urocza anegdotka:

W Nowym Jorku występował linoskoczek, którego specjalnością było przechodzenie z tyczką po linie, rozpiętej między dwoma wieżowcami. Skończywszy swój zwykły pokaz, akrobata zszedł na dół i zapytał zgromadzonych: „Czy WIERZYCIE, że mogę zrobić to samo także bez tyczki?” „Wierzymy, wierzymy!” Cyrkowiec wjechał więc na górę i powtórzył występ bez tyczki. „A czy wierzycie, że zdołam to zrobić także pchając przed sobą niewielką taczkę?” „Oczywiście!” „Tak? No, to kto z was wejdzie do tej taczki?!” Zapadła niezręczna cisza. Nagle z tłumu wysunęła się mała dziewczynka: „Ja pojadę!” I facet przewiózł ją na taczce pomiędzy budynkami. Na dole dziewczynkę otoczył tłum zaciekawionych dziennikarzy: „No, i co, nie bałaś się?!” „Eeee, tam! – mała wzruszyła ramionami – Przecież to jest mój tatuś i my co tydzień robimy taki numer…” 🙂

Czy Darwin miał rację?

Na początku warto sobie uświadomić, że znak równości, tak często stawiany pomiędzy „darwinizmem” a „ewolucją” NIE JEST prawdziwy.

We współczesnej nauce mówi się nie tyle o jednej teorii ewolucji, co raczej o wielu różnych „teoriach ewolucji” a teoria Darwina jest tylko jedną z nich. I jest to całkiem niezależne od sporu z tzw. „kreacjonistami”, którzy – w skrajnych przypadkach – usilnie starają się znaleźć naukowe dowody na dosłowną „prawdziwość” opisu z Księgi Rodzaju.

Warto przy tym zauważyć, że jest to raczej problem pewnych radykalnych sekt protestanckich, niż Kościoła katolickiego, który – niezależnie od pewnych „rozchwiań” w rodzaju „sprawy Galileusza” – na ogół dość konsekwentnie trzyma się stwierdzenia św. Augustyna: „Poprzez Pismo Duch Święty chciał pouczyć nas, jak się idzie do nieba, nie zaś – jak to niebo jest zbudowane. Chrześcijan bowiem chciał wykształcić, a nie matematyków.” Augustyn zresztą sam był pewnego rodzaju „ewolucjonistą”, gdy twierdził, że być może Stwórca zasiał w przyrodzie swoiste „ziarna”, z których później wyłoniła się cała różnorodność roślin i zwierząt.

Teoria Darwina natomiast opiera się na dwóch zasadniczych założeniach:

1) GRADUALIZM – Ewolucja istot żywych przebiegała drogą bardzo wielu stopniowych, bardzo drobnych zmian (mutacji genetycznych), prowadzących w końcu do  powstania zupełnie nowych gatunków. Musiałoby to jednak prowadzić do istnienia, jeśli nie teraz, to w przeszłości, wielu form pośrednich (przejściowych) pomiędzy poszczególnymi organizmami. Niestety, dla wielu gatunków formy takie po prostu nie istnieją. Sądząc z zachowanych skamieniałości, wydaje się raczej, że ewolucja mogła zachodzić „skokowo” – kolejne, coraz doskonalsze organizmy pojawiają się w materiale kopalnym w formie już ukształtowanej i pozostają prawie niezmienione, dopóki nie znikną z zapisu. Zastanawiający jest chociażby przykład żółwi, które pojawiły się na naszej planecie ok. 300 mln lat temu i, jak się zdaje,  od tego czasu uległy zaledwie niewielkim przemianom, pomimo niezliczonych zmian w środowisku. 🙂

Wydaje się nawet, że ta elegancka i tak chętnie rysowana w podręcznikach historii ścieżka wiodąca (w przypadku ludzi) od australopiteków do Homo sapiens przypomina bardziej „krzew” niż prostą „drabinę.” Wiadomo już np. że tzw. „neandertalczyk” (Homo sapiens neandertalensis) jest nie tyle bezpośrednim przodkiem człowieka współczesnego – z którego go długo uważano – co raczej jego kuzynem, odrębną gałęzią rodziny „człowiekowatych.”

Sam Darwin, do końca życia uparcie poszukujący swoich „ogniw przejściowych” skłonny był – z prostotą wiktoriańskiego dżentelmena – uważać za jedno z nich np. Indian z amazońskich plemion, pod tym jedynie pretekstem, że… chodzili oni nago!

Inny zarzut wobec darwinowskiego modelu ewolucji podnoszą genetycy i…matematycy, którzy stwierdzają, że mutacje „pozytywne” stanowią jedynie niewielki procent wszystkich mutacji (w zdecydowanej większości przypadkowe zmiany DNA prowadzą do poważnych zaburzeń w funkcjonowaniu organizmów) – i nie bardzo wiadomo, w jaki sposób mogłyby się one tak szczęśliwie (a przypadkowo!) skumulować, aby w konsekwencji prowadzić do powstania zupełnie nowego gatunku. Pewien matematyk obliczył, że prawdopodobieństwo wystąpienia takiego zdarzenia jest bliskie zeru.

Natomiast muszki owocowe (które z uwagi na nieskomplikowany genom są wdzięcznym obiektem badań) naświetlane w laboratoriach promieniami X ulegały najdziwniejszym mutacjom (otrzymywano nawet „potworki” z odnóżami wyrastającymi z głowy) – nigdy jednak nie udało się doprowadzić do tego, aby muszka owocowa przekształciła się w coś, co nie byłoby… muszką owocową. Wygląda więc na to, że pewne „pakiety genetyczne” (nazywane przez nas gatunkami) wykazują nie tyle nieograniczoną plastyczność (w którą Darwin najwyraźniej wierzył), co raczej znaczną odporność.

Wiedzą o tym zresztą doskonale hodowcy zwierząt – na których pracy, o ironio, Darwin próbował oprzeć swoją teorię. Organizmy żywe są zmienne jedynie w pewnych granicach i jeżeli chce się pójść zbyt daleko w jednym kierunku, stają się niepłodne lub wracają do wyjściowego typu.

Na wszystkie tego typu zarzuty ortodoksyjni darwiniści odpowiadają jednak: „Dajcie naszemu modelowi ewolucji ODPOWIEDNIO DUŻO CZASU, a dokona on wszystkiego – nawet tego, co wydaje się niemożliwe.”

I nawet oczywiste luki w zapisie kopalnym można wytłumaczyć tym, że darwinowskie „powolne zmiany” zachodziły w organizmach żywych tak powoli, że… nie jesteśmy w stanie ich zaobserwować!

Jak to zgrabnie ujął jeden z antydarwinowskich ewolucjonistów: „Darwiniści zdają się wiedzieć wszystko o brakujących ogniwach – z wyjątkiem tego, że nie ma takich ogniw.”

2) DOBÓR NATURALNY (dawniej: „walka o byt” ). Darwin uznał, że ewolucją rządzi jedynie zasada przeżywania osobników „najlepiej przystosowanych.” Tymczasem jest to oczywista tautologia: Kto przeżywa? Najlepiej przystosowani! A skąd wiemy, że są najlepiej przystosowani? Ponieważ przeżyli! Biolog C.H. Waddington (który z pewnością nie był „kreacjonistą”!:)) zauważył, że zasada ta sprowadza się jedynie do stwierdzenia, że „osobniki, które pozostawiły najwięcej potomstwa to te, które pozostawiły najwięcej potomstwa.”

Nawiasem mówiąc, zasada „przystosowania do środowiska” – obserwowana jak dotąd częściej w skali „mikro” (w obrębie jednego gatunku i jego odmian), niż w „makro” – zdaje się sprzyjać raczej ZACHOWANIU danego gatunku, niż jego przemianie w inny gatunek…

Poza tym – czemu Darwin chyba nie poświęcił zbyt wiele uwagi – w przyrodzie istnieje znacznie więcej znacznie bardziej skomplikowanych zależności pomiędzy organizmami, niż tylko proste „prawo dżungli” które mówi, że silniejszy pożera słabszego. A tych nie da się wyjaśnić wyłącznie „walką o byt.”

Nie sposób także nie zauważyć pewnych znaczących implikacji, jakie teoria Darwina wywarła na świat współczesny.

W dziedzinie ekonomii z pewnością wsparła pewien typ „drapieżnego kapitalizmu”, dając mu wygodne, „naukowe” uzasadnienie, a także np. rasizm (bo czyż biali Europejczycy nie wydawali się „najlepiej przystosowani” pod każdym względem?) i seksizm („naturalna” wyższość silniejszego mężczyzny nad słabszą kobietą). Warto tu wspomnieć, że również czołowi ideolodzy nazizmu z lubością nawiązywali do teorii „walki o byt.”

A po załamaniu się teorii Marksa i (w dużej mierze) Freuda to właśnie Darwin stał się podporą swego rodzaju skrajnie materialistycznej ideologii (której wyznawcą jest np. Richard Dawkins, twórca „Boga urojonego”, ortodoksyjny darwinista).

Proszę mnie dobrze zrozumieć: ja wiem, że nauki szczegółowe MUSZĄ rozwiązywać swoje problemy bez uciekania się do hipotezy Stwórcy – darwinizm jednak idzie o krok dalej i stwierdza a priori: „PONIEWAŻ żaden Bóg nie istnieje, dlatego to MUSIAŁO przebiegać tak i tak.” Jest to więc de facto teoria naukowa zbudowana na pozanaukowych (metafizycznych) podstawach.

A co gorsza jej wyznawcy bronią jej z nieomal religijnym zapałem, jak gdyby niepomni na to, że rozwój nauki dokonuje się ostatecznie dzięki podważaniu „oczywistych” prawd. Dawniej wszyscy wierzyli, że Ziemia jest płaska i stoi w centrum Wszechświata…

I chociaż jestem przekonana, że rozwój życia na Ziemi dokonywał się na drodze ewolucyjnej, to uważam także, że niekoniecznie odbywało się to tak, jak sobie wyobrażał Darwin – i że jeżeli jego teori (tak jak wiele innych) trafi w końcu do lamusa, to NAUCE wyjdzie to tylko na dobre.

Darwin nie był bowiem „naukowym geniuszem” a tym mniej „papieżem ateizmu” za jakiego powszechnie się go uważa. Był tylko zwykłym XIX-wiecznym naukowcem, z wszystkimi wynikającymi z tego faktu ograniczeniami.