RADIO MARYJA: co urzekło nasze babcie?

Wydaje mi się, że Radio Maryja po prostu genialnie „trafia” w potrzeby duchowe, intelektualne i emocjonalne pewnej grupy starszych ludzi, zwłaszcza tych, dla których świat współczesny jest zbyt prędki i przerażający.

 

A więc mogą np. usłyszeć tam stanowcze NIE dla wszelkich nowinek, nawet w Kościele (typu: wspólnoty). Sama także kiedyś słyszałam, jak ktoś na antenie RM udowadniał, że komputer to ni mniej ni więcej tylko…narzędzie szatana, bo jego „liczba” (nie mam pojęcia jak to wyliczono) wynosi 666.

 

Słuchacze otrzymują jasny, prosty, klarowny przekaz, czarno-biały obraz świata, jakiego potrzebują. Modlitwę, jaką znają z dzieciństwa. Muzykę, która jest „pobożna” lub którą pamiętają z czasów młodości (przede wszystkim po polsku). A przy tym ciągle im się powtarza, że są potrzebni, ważni, że ojciec dyrektor ich kocha… Mają również poczucie współuczestnictwa, przynależności do czegoś wielkiego i ważnego.

 

To wcale nie przypadek, że „grupy wsparcia” dla RM nazwano właśnie „rodziną…”

 

Myślę, że inne stacje (także katolickie) skierowane głównie do ludzi młodych, zaniedbały te potrzeby seniorów. A to otworzyło o. Rydzykowi szerokie pole do manipulacji.

 

Niestety zdarza się również celowe okłamywanie – choć nie potrafię powiedzieć jak często (nie jestem stałą słuchaczką tej rozgłośni, stanowczo wolę Radio Józef!)  Przykład? To ciągłe straszenie słuchaczy, że Radio Maryja jest zewsząd zagrożone, że bez pomocy (zwłaszcza finansowej!) słuchających grozi mu upadek…

 

To jest co najmniej nieuczciwe, ponieważ wiadomo skądinąd, że Radio zgromadziło już takie fundusze, że stać je co najmniej na kilka lat spokojnego nadawania – a słuchać go można dosłownie wszędzie. Kiedy złamała mi się antena od radia, jedyne, co było w nim słychać to właśnie rozgłośnia o. Rydzyka. Niechże więc ten światowy kapłan nie mówi w kółko, że jest prześladowany…bo to po prostu nieprawda.

 

Księdzu kłamać nie uchodzi… 😉

 

 

Sakramenty po pogańsku.

CHRZEST.Ceremonia nadania dziecku imienia, z niezupełnie jasnych przyczyn odbywająca się w kościele, przy współudziale księdza i rodziców chrzestnych. Wybór tych ostatnich jest sprawą istotną ze względu na przyszłe wydatki. Z okazji chrztu należy zakupić krzyżyk lub medalik z Matką Boską (koniecznie złoty) – rodzaj chrześcijańskiego amuletu, lub, jak kto woli, zabezpieczenia finansowego dla niemowlęcia. Chrzest sprzyja także spotkaniom w gronie rodzinnym, w mniejszym wszakże zakresie niż Pierwsza Komunia Święta. (zobacz: PIERWSZA KOMUNIA). UWAGA: Niektórzy religijni fundamentaliści przy tej okazji przebąkują coś o jakiejś tam „konieczności przekazywania wiary dzieciom” – ale kto by tam słuchał takich fanatyków?

 

PIERWSZA KOMUNIA ŚWIĘTA. Sakrament o znaczeniu strategicznym. Sprawą najwyższej wagi jest tutaj zakup odpowiednich prezentów – przy czym prezenty stosowane dawniej, w rodzaju roweru czy zegarka są już dzisiaj absolutnie niedopuszczalne. Akceptowane obecnie dewocjonalia to laptopy, odtwarzacze mp4 lub (w ostateczności) telefony komórkowe – oraz organizacja przyjęcia na właściwym poziomie, najlepiej w jakimś znanym i bardzo drogim lokalu. UWAGI: 1) Pod żadnym pozorem nie należy zgadzać się na fanaberie obsługi kościelnej w rodzaju tzw. „ujednolicenia strojów.” Każdy chłopiec ma w tym dniu święte prawo do pierwszego garnituru, a dziewczynka – do miniaturowej sukni ślubnej. Dobro dziecka przede wszystkim! 2) Jeżeli jacyć zdewociali duchowni wpadną na tak obłędny pomysł, że każą naszym 8-latkom przyrzekać abstynencję do 18. roku życia, należy pouczyć dzieci, że w trakcie owej bzdurnej przysięgi wystarczy skrzyżować palce, ażeby nie była ona ważna. Niech się uczą od małego, że tym, co się mówi (zwłaszcza w kościele!) nie należy się zbytnio przejmować.

 

BIERZMOWANIE. Sakrament oficjalnego rozstania z Kościołem w obecności biskupa. W sumie dosyć niezrozumiały obrzęd dokonywany przez kościelnego dostojnika, nie wiedzieć czemu niezbędny jednak do tego, aby wziąć ślub kościelny (zob. ŚLUB) i zostać rodzicem chrzestnym. Jest to zresztą jakaś jawna złośliwość Kościoła.

 

ŚLUB KOŚCIELNY. Drugi z sakramentów o znaczeniu strategicznym. Rzecz, która po prostu nam się należy i już. Bierzemy go zasadniczo z dwóch powodów: albo nasza dziewczyna jest już w ciąży i domaga się (osobiście, albo ustami swojej tradycjonalistycznie nastawionej rodziny…) odbycia tej śmiesznej ceremonii – albo też ze względu na tzw. „magiczną atmosferę” – która niemal dorównuje atmosferze, jaka towarzyszy ślubom udzielanym w świątynich buddyjskich, hinduskich albo (nawet!) w Las Vegas.

 

Bezsprzecznie najważniejszą kwestią (obok wystawnego przyjęcia, prezentów i podróży poślubnej) jest tutaj wykonanie odpowiednich zdjęć i filmów z ceremonii – przy czym im bardziej pikantne, tym lepiej. Hitem ostatnich lat są filmy wideo z nocy poślubnej.

 

Drobiazgami w rodzaju przysięgi dozgonnej miłości i wierności naturalnie nie należy się przejmować. Dla pewności zawsze można skrzyżować palce.

 

SPOWIEDŹ. Zakładając, że jesteśmy już w wieku umożliwiającym nam oficjalne rozstanie z Kościołem (patrz: BIERZMOWANIE) – sprawą wielkiej wagi staje się zdobywanie (nierzadko na czarnym rynku!) tzw. „karteczek od spowiedzi,” ponieważ z zupełnie niezrozumiałych powodów Kościół domaga się od nas odbycia owego iście sadomasochistycznego rytuału, zanim dopuści nas do któregokolwiek z powyższych sakramentów…

 

Postscriptum: Gdyby ktoś z Państwa jeszcze tego nie zauważył… poglądy wyrażone powyżej NIE SĄ zgodne z poglądami Autorki. No, w każdym razie…niezupełnie. 🙂  

 

Czy jesteśmy bałwochwalcami?

Kiedyś byłam świadkiem uroczystego powitania figury Matki Bożej Fatimskiej w Polsce – i doprawdy nie mogłam powstrzymać się od śmiechu, gdy pewien proboszcz, widocznie głęboko poruszony tym wydarzeniem, powiedział na kazaniu: „Matko Boska Częstochowska, przyjechała Twoja siostra!”

 

(Aby uprzedzić Wasze ewentualne pytania, powiem, że jest oczywiście tylko jedna Maria, Miriam – Matka Jezusa, zawsze ta sama, choć czczona w Lourdes, Częstochowie, Guadalupe i Fatimie –  i w Nią wierzę…)

 

I kiedy tak się patrzy na te wielotysięczne nieraz tłumy, modlące się przed koronowanymi obrazami (jak w Częstochowie), czy też sławnymi figurami (jak właśnie w Fatimie), trudno się czasem oprzeć wrażeniu, że ludzie ci modlą się DO tych obrazów i figur – szczególnie, jeśli się nie jest katolikiem.

 

Jest to jednak wrażenie mylące (pomijam tu pewne nadużycia, które z pewnością w owym kulcie obrazów i figur występują), ponieważ, jak sądzę, „bałwochwalstwo” jest to kult przedmiotu, dokonywany w przekonaniu, że „boskość” przebywa realnie w tym przedmiocie. (W takim ujęciu sam obraz boga jest bogiem…) Dla mnie jednak ten przedmiot jest tylko znakiem, symbolem, względnie PRZYPOMNIENIEM pewnej rzeczywistości – i czymś, co może (choć nie musi) np. pomagać w modlitwie, kierować myśli ku Bogu.

 

A wszystkim „znawcom Biblii”, którzy zapewne zaraz mi przypomną pierwotne brzmienie Dekalogu, wyjaśniam, że dotyczyło ono właśnie owego utożsamiania figur i przedmiotów z Bogiem samym, co było tak częste w kulturach pogańskich.

 

Poza tym, właśnie z Biblii znamy co najmniej dwa przypadki, kiedy to sam Bóg zdaje się „odstępować” od swego prawa: po pierwsze, nawet na uroczyście czczonej Arce Przymierza Pan nakazuje umieścić podobizny cherubinów – a po drugie, podczas wędrówki przez pustynię Mojżesz otrzymuje od Boga polecenie, by „sporządził węża miedzianego”, celem uwolnienia ludu od plagi prawdziwych węży.

 

Albo zatem Bóg nakazuje ludowi wybranemu ŁAMAĆ swe własne prawa (takie założenie jednak trąci absurdem) – albo też pokazuje w ten sposób, że nie wszystkie obrazy i przedmioty służące modlitwie są koniecznie czymś godnym potępienia…

 

A w owym „wężu, którego wywyższono na pustyni” chrześcijanie widzą zapowiedź „Syna Człowieczego”, Jezusa, Tego, który sam „stał się obrazem (gr.eikon, stąd też nasza „ikona”) Boga Niewidzialnego”.

 

„Boga nikt nigdy nie widział” – jak słusznie pouczają nas Apostołowie, dlatego sądzę, że pewnym błędem teologicznym jest przedstawianie podobizn Boga Ojca (szczególnie jako „dziadka na tronie”!). Natomiast nie widzę powodów, byśmy nie mogli przedstawiać Chrystusa, który przecież sam objawił się nam jako człowiek; Jego Matki, świętych…

 

Zresztą, sądzę, że żadna religia nie jest na tyle abstrakcyjna, by się mogła obywać zupełnie bez jakichkolwiek ZNAKÓW. Ciekawe jest także, że zapewne nikt z Was nie oskarżyłby o bałwochwalstwo wyznawców buddyzmu, chociaż w swych klasztorach i kaplicach domowych mają oni posążki Buddy, ani wyznawców islamu, chociaż otaczają oni wielką czcią tzw. „Czarny Kamień” (Kaabę).

 

Chciałabym także przypomnieć, że kult ikony, z własną, bogatą teologią, istnieje też od wieków w Cerkwi Prawosławnej (i o ile dobrze to rozumiem, dla wyznawców prawosławia żywa obecność Boga niejako „przebywa” w ikonie, trochę podobnie, jak dla katolików w tabernakulum)  – i stamtąd przenika nawet do „surowych” pod tym względem Kościołów protestanckich, aby nieco ożywić ich zamierającą duchowość. (Patrz: Wspólnota Braci z Taize.)

 

A na zakończenie pewna refleksja natury osobistej.

 

Mój spowiednik opowiadał mi kiedyś, jak swego czasu zobaczył w kościele pewną staruszkę, modlącą się w Niedzielę Wielkanocną przed figurą Chrystusa, złożoną w grobie. Początkowo usiłował przekonać ją, że „Pana Jezusa” wcale tam nie ma , potem jednak z tego zrezygnował. I ja go rozumiem. Skąd bowiem możecie wiedzieć wy, „nieprzejednani przeciwnicy wszelkiego bałwochwalstwa”, że Ten – który jak mnie kiedyś uczono – „jest w niebie, na ziemi i na każdym miejscu” DLA TEJ BABCI nie przebywał także w miejscu, przed którym się modliła? Bo ja tego nie wiem…