Moja mała córeczko…

która  prowadzisz we mnie własne „życie ukryte” – życie, które jest i zarazem nie jest częścią mnie,  bo tak bardzo jest Twoje…

 
Rośniesz we mnie, a przecież, na przekór wszystkim tym, którzy chcieliby w Tobie widzieć tylko cząstkę mojego własnego ciała (i to cząstkę, dodajmy, tak mało znaczącą, jak kurzajka, włos czy paznokieć) jesteś ode mnie starannie odizolowana na Twoim własnym, małym terytorium – jak gdybyś już w ten sposób  chciała zamanifestować swoją ludzką odrębność.
 
Masz teraz za sobą dwadzieścia osiem tygodni życia płodowego, malutka. I choć niektórzy nadal z uporem odmawiają Ci człowieczeństwa (przecież jeszcze się nie urodziłaś, mówią…) – ja jednak wiem, że sama byłam tylko niewiele starsza od Ciebie, gdy przyszłam na świat. Kim lub czym zatem wówczas byłam?
 
Anielko, moja mała dziewczynko… Nabrzmiewa we mnie Twoje życie, a ja czuję się coraz bardziej jak barokowa muszla, gliniany dzban ze skazą, który skrywa w sobie najpiękniejszy skarb – Ciebie. I boję się, wiesz? Bo wiem, że znowu trzeba będzie rozbić to naczynie, żeby Cię wydostać na  zewnątrz.
 
„Niewiasta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina…”
 
Przyszła jej godzina… tak mówimy o kimś,kto umiera, dziecinko. Śmierć i narodziny – przedziwne połączenie! A ja boję się śmierci, bólu i cierpienia – jak każdy.  Wcale  nie chcę umierać. A przecież wiem, że niezależnie od moich lęków przyjdziesz na świat we właściwej  porze – naturalną koleją rzeczy, na którą ani Ty, ani ja nie mamy żadnego wpływu. Gdzieś ostatnio przeczytałam, że ten, komu została dana miłość przekraczająca zwykłą, ludzką miarę, musi się także przygotować na większe cierpienie.Taka jest cena Twojego życia – i mojego macierzyństwa, każdego macierzyństwa.
 
Czy to nie dziwne, malutka, że w dzisiejszych czasach na WSZYSTKO chcemy mieć wpływ? Na nasze życie – a nawet na godzinę śmierci? Ciekawa jestem, czy niebawem nie doczekamy się procesów dzieci przeciw rodzicom – że urodziły się „wbrew swojej woli”?
 
I czy Ty, córeczko, nie będziesz miała do nas żalu o to, że daliśmy Ci życie? Że  chcieliśmy pokazać Ci słońce i miłość, z której powstałaś?
 
Nasza miłość, maleńka, która zna tysiące różnych wyrazów, wcieliła się tym razem w Ciebie, w Twoje ciało – tak samo, jak wcześniej w ciało Twojego braciszka. Tak samo – a jednak inaczej, bo jesteś przecież zupełnie inną osobą. Zawsze mnie to zadziwia, wiesz?
 
Jesteś dziewczynką, będziesz kobietą. Jak to będzie wychowywać Cię, Anieluś? Czy ja to potrafię, ja, która tak mało wiem o własnej kobiecości, że niektórzy czytelnicy tego bloga (mam nadzieję, że któregoś dnia i Ty go przeczytasz, nawet, gdyby mnie zabrakło…) podejrzewali, że jestem mężczyzną…:)
 
Ten cały „kobiecy świat” szminek, szmatek i plotek jest mi tak dogłębnie obcy – poradzisz z tym sobie beze mnie? W każdym razie nie licz na to, że kiedykolwiek będę Cię ubierać jak „małą Barbie” – o, co to, to nie! Prędzej opowiem Ci o Klementynie z Tańskich Hoffmanowej, Helen Keller i Edycie Stein – kobietach, które podziwiam.
 
Dziecinko… w piątek idziemy na kolejną konsultację. Badania, badania, badania… Po co, skoro, jak mi mówią, rozwijasz się prawidłowo? Niepokoi mnie  to. Może naprawdę jestem wadliwym naczyniem, dzbanem ze skazą?I tylko desperacko pragnę, żebyś była zdrowa, choć wiesz przecież,że kochałabym Cię, kochalibyśmy Cię, nawet gdybyś nie była…
 
Ostatnio, próbując niejako przygotować się na to, na co przygotować się nie sposób, przeczytałam wspomnienie  Gildy Mori o Marii Manueli, jej małej córeczce, która zmarła z powodu nieuleczalnej (wówczas) wady serca. Być może nie powinnam  tego czytać – lekarz powiedział, że na „zwykłym” usg nie widzi dobrze Twojego serduszka…- ale pocieszam się, że to, co w roku 1962 było wyrokiem śmierci, niekoniecznie musi nim być w roku 2012.
 
Pozostaje mi czekać, ufać i mieć nadzieję…
 

Kwiatki na Dzień Matki.

Matka wszystkich feministek, prof. Magdalena Środa, niemal przy każdej możliwej okazji powtarza, że (rzekomo) „kobiety w Polsce mają tylko siedzieć w domu i rodzić dzieci.”

A ja sobie myślę, że przy współczynniku dzietności bodaj najniższym w Europie (1,2 potomka na głowę) to straszne, zgoła „średniowieczne” (a, nie, przepraszam, w Średniowieczu to akurat kobiety wcale tak źle nie miały…:)) niewolnictwo nie musi moim rodaczkom doskwierać aż tak bardzo.  Może by tak pani profesor pojechała z tego „wyzwalać” znacznie bardziej od nas płodne Szwedki i Francuzki?

Przyszło mi też do głowy, że pal sześć to jedno dziecko – ale najtrudniej chyba urodzić te „dwie dziesiąte”? Nigdy nie wiadomo, co się komu trafi – główka, czy…wręcz przeciwnie! 😉

blog_ii_564575_4042888_tr_2693_m

Matka Polka?:)

UWAGA (dla tych spośród moich bliźnich, którzy mają problemy ze zrozumieniem meandrów mojej grzesznej duszy;)): NIE CHODZI o to, że w Polsce (w przeciwieństwie do Francji czy Szwecji) jest tak cudownie być matką. Bo każde dziecko wie, że nie jest. Chodziło mi tylko o bezsens robienia na siłę z Polek „królowych pszczół” , co to siedzą w ulu i się mnożą – wtedy, kiedy się właśnie NIE mnożą, Ot, taka sobie krotochwila…

A zdjęcie zapożyczyłam ze strony: www.streemo.plI jeszcze taki prezencik… 🙂

 

„To wszystko przez Ciebie, mamo!”

Kiedyś widziałam dość wstrząsający reportaż o niepełnosprawnej intelektualnie kobiecie, która walcząc o prawo do wychowywania własnego dziecka przyszła „porozmawiać” na ten temat ze swoją matką – brudną i zaniedbaną alkoholiczką. I wtedy padły te słowa: „To wszystko Twoja wina, mamo, bo nie nauczyłaś mnie miłości!”

Zapewne w jej przypadku to zdanie było prawdą. I jest także prawdą, że to przede wszystkim rodzice zaszczepiają w dziecku tę pewność siebie i poczucie własnej wartości, tak potrzebne w dalszym życiu (niekiedy zresztą popadając przy tym w drugą skrajność – i stąd – na przykład w mediach – mamy potem tyle osób przekonanych o własnej wyjątkowości, nawet jeśli w rzeczywistości niewiele sobą reprezentują…).

Jako osoba niepełnosprawna znam ten problem aż za dobrze – NAM to dopiero nie pozwala się dorosnąć i decydować samodzielnie o sobie. 🙂

I przyznam się, że ja również miałam w życiu okres, kiedy uważałam, że moja rodzina, trzymając mnie niejako pod kloszem, nie wyposażyła mnie w wiele umiejętności, które bardzo by mi się teraz przydały w życiu małżeńskim (że wspomnę chociażby o jakże cennej umiejętności ugotowania obiadu z trzech dań:)).

Kiedy już byłam na studiach i SAMA pojechałam do Białegostoku odwieźć niewidomą koleżankę (trzeba przyznać że miałam fantazję: „wiódł ślepy kulawego”, hihihihi..) moja mama palnęła mi taką przemowę , że prawie pożałowałam, że się urodziłam. 🙂 Nadal wiele rzeczy muszę uzgadniać z rodzicami, ponieważ (nad czym boleję czasami) częściej niż inni potrzebuję ich pomocy…

Niemniej już zrozumiałam, że bardzo ważnym momentem w życiu dorosłego człowieka jest ten, kiedy przestaje on obwiniać za swoje niepowodzenia innych (najczęściej, co zrozumiałe, obrywa się wtedy naszym rodzicom) – a zaczyna im wybaczać rzeczy, które w jego mniemaniu zrobili nie tak, jak powinni…
Dziś sama jestem matką – i chcę wierzyć, że moi rodzice starali się wychować mnie najlepiej, jak potrafili. A że popełnili przy tym trochę błędów? No, cóż – przecież są tylko ludźmi. Ja też na pewno pomylę się jeszcze nie raz.