Lepiej być ateistą czy wierzącym?;)

W pewnych kwestiach na pewno łatwiej jest wierzącym – na przykład w razie śmierci bliskiej osoby albo kiedy zdarzy się inne nieszczęście – teista przynajmniej wie, Kogo OBWINIĆ…;)

Ateistom może być trudniej w krajach takich, jak Polska (choć nie tylko) gdzie pewne obrzędy o charakterze religijnym stanowią część kultury – więc jeśli w czymś nie uczestniczysz (np. nie ochrzcisz dziecka czy nie posyłasz go na religię) uchodzisz za dziwaka lub nawet „element aspołeczny.”

Wierzący za to mają gorzej w krajach bardzo zlaicyzowanych, gdzie chętnie przypisuje im się ciemnotę, zabobon, zboczenia – i w ogóle wszystko, co najgorsze. (Czasami aż dziw bierze, że ludzie w tych krajach nie wierzą jeszcze, jak przed wiekami, że chrześcijanie – a osobliwie katolicy – zatruwają studnie i porywają niewinne niewierzące dzieci…;))

W niektórych kręgach być ateistą znaczy: być inteligentnym, światłym człowiekiem – być wierzącym, wręcz przeciwnie. Często odnoszę wrażenie, że w krajach Zachodu mniejszej odwagi wymaga publiczne przyznanie się do homoseksualizmu, niż do codziennej modlitwy…

W innych kręgach kulturowych natomiast (kraje muzułmańskie) zarówno za przejście na wiarę inną niż islam, jak i za otwarcie deklarowany ateizm można zapłacić głową. 

Chętnie przypisuje się ateistom większą „wolność” w kształtowaniu własnych poglądów i przekonań – do tego stopnia, że niekiedy wyrazy „ateista” i „wolnomyśliciel” stają się wręcz synonimami – jak gdyby światopogląd teistyczny, sam w sobie, stanowił zagrożenie dla „wolności myślenia” – i jakby odrzucenie a priori samej MOŻLIWOŚCI istnienia Boga również nie było jakimś myślowym ograniczeniem.
Z drugiej zaś strony wierzący chętnie – zbyt chętnie! – są skłonni przypisywać niewierzącym prostą chęć uwolnienia się od wszelkich moralnych zasad i ograniczeń, które nieodłącznie związane są z każdą religią. Tymczasem (choć znałam ateistę, który z Dziesięciorga Przykazań uznawał jedynie dwa: „nie zabijaj!” i „nie kradnij!” – i do dziś nie wiem, co jest według niego złego np. w zakazie zdradzania żony…) etyka „religijna” i „świecka” choć różnią się od siebie w szczegółach, posiadają jednak wyraźną część wspólną…
Zresztą, jak tu już kilkakrotnie pisałam – jeśli Bóg istotnie jest miłością, to ostatecznie „linia podziału” nie przebiega wcale pomiędzy (deklarowaną) wiarą i niewiarą, a tylko pomiędzy miłością (do bliźniego) a jej brakiem. Mogłabym bez wahania wymienić kilku (formalnie rzecz biorąc) ateistów, którzy zasługują na to, by ich wynieść na ołtarze jako przykład do naśladowania dla wierzących.
Tak więc, podobnie jak wielu innych ludzi (i to nie tylko tych znajdujących się gdzieś na „obrzeżach katolicyzmu” – jak to trafnie określił były jezuita, Stanisław Obirek) – zawsze wolałam szukać tego, co mnie z ludźmi o odmiennych przekonaniach łączy, niż tego, co dzieli.
A obok pytania „w co wierzy ateista?” wciąż równie ważne i ciekawe jest dla mnie to, w co tak naprawdę wierzy ten, kto twierdzi, że wierzy…
Szczerze mówiąc – nie umiem nawet odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule. Nie wiem, kto ma „łatwiej” – wierzący czy niewierzący. To wszystko zapewne zależy – od czasu, miejsca i wielu innych okoliczności. 
Ale też nigdy nie uważałam, by wierzącym w Boga musiało być w życiu koniecznie „lekko, łatwo i przyjemnie.” Naprawdę wartościowe jest to, za co gotowi jesteśmy zapłacić wysoką cenę… 
Postscriptum: Znana ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi na temat religii prof. Magdalena Środa niedawno stwierdziła, że „ma poglądy oświeceniowe” i w związku z tym „marzy jej się świat bez religii” – które to „być może są pożyteczne w wymiarze indywidualnym, ale szkodliwe POLITYCZNIE.”

Pominę tu już fakt, że w dobie Oświecenia sądzono dokładnie ODWROTNIE: że osobista pobożność jest niepotrzebna i śmieszna, ale religia państwowa pomaga utrzymać ład społeczny. 🙂 Ale (pomimo wszystkich ich wad) wydaje mi się, że świat bez religii wcale nie byłby takim „laickim rajem” jaki sobie wyobraża pani Środa – obawiam się raczej, że jeszcze bardziej przypominałby piekło… (Ciekawe, czy to tylko przypadkiem tradycyjnie laicka Francja ma najwyższy w Europie wskaźnik samobójstw…).

Ludzie, pani profesor to takie istoty, które są skłonne mordować się w imię dowolnej idei, religijnej czy nie – i ani wierzący, ani ateiści nie mogą się w tej kwestii wymówić od winy. Niestety.

A w dzisiejszej „Trybunie” inna czołowa ideolog współczesnej lewicy, Joanna Senyszyn, stwierdziła, że „państwa, które nie są w pełni (?) świeckie to relikt przeszłości” – odnosząc się przy tym z aprobatą to niedawnego wyroku Trybunału w Strasburgu w sprawie usunięcia krzyży ze szkół we Włoszech. Dla mnie jest to mimo wszystko pewnego rodzaju ograniczenie praw większości w celu obrony praw mniejszości – i nie jestem pewna – słuszne to, czy nie. (W sprawach sumienia logika „demokracji” nie powinna chyba odgrywać roli decydującej – często mówię o sobie, że byłabym chrześcijanką nawet wtedy, gdyby mi przyszło być jedyną taką osobą na świecie…)

Bardziej bowiem interesuje mnie inna kwestia – jak pani Senyszyn wyobraża sobie tę „pełną świeckość” w krajach takich, jak np. Wielka Brytania, gdzie tradycyjnie władca jest także…było, nie było…głową Kościoła? 🙂

Wierząca ONA, niewierzący ON…

Wyobraźcie sobie, że młody, przystojny i piekielnie błyskotliwy ateista i antyklerykał spotyka nagle kobietę swego życia – piękną, mądrą i wrażliwą…

Niestety, wybranka jego serca ma (w jego oczach) pewien bardzo poważny feler – jest głęboko wierząca. Ale on również nie jest jej obojętny…

Na pozór wiele (jeśli nie wszystko) ich dzieli. Czy zatem może im się udać?

Moim zdaniem, tak, o ile zdołają spełnić trzy podstawowe warunki:

1) ONA nie będzie próbowała go za wszelką cenę „nawracać”, pamiętając, że jeśli Bóg istotnie jest Miłością to jest obecny również w ich miłości, w każdej miłości – i że to w zasadzie wystarczy. Jak to mądrze mówi Pismo: „Każdy, kto miłuje, zna Boga” (1 J 4,7) i  „Skądże możesz wiedzieć, żono, że zbawisz twego męża?” (1 Kor 7,16).

2) ON będzie starał się pamiętać, że ich związek nie powinien się stać terenem „walki ideologicznej” i że TOLERANCJA jest to coś, co warto praktykować także (a może przede wszystkim?) we własnym domu.

3) OBOJE będą się pilnie wystrzegać wyśmiewania i wyszydzania światopoglądu drugiej strony wobec osób trzecich, zwłaszcza dzieci („Twoja matka, Jasiu, to ciemna dewotka, która tańczy, jak jej klechy zagrają!”; „A twój ojciec-bezbożnik będzie się smażył w piekle!”).

Wiem, to trudne – ale przecież nie niemożliwe… 🙂

I nie ma cudów?

Byłam doprawdy bardzo zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że odkąd istnieje „słynące z cudów” sanktuarium w Lourdes, Kościół oficjalnie uznał za „cudowne” (tzn. niemające naukowego wytłumaczenia) jedynie ok. setki takich wydarzeń.

Istnieje tam zresztą specjalne Biuro Medyczne, w którym pracują osoby o różnych przekonaniach, także ateiści (bardzo nalega się na to, by osobiste przekonania religijne nie zaciemniały im obrazu poszczególnych przypadków).

Może więc ci „łatwowierni wierzący” nie są wcale aż tak bardzo skłonni do wierzenia we wszystko, co za „cud” im się podaje?:)

Niemniej nawet ateiści muszą niekiedy przyznać, że istnieją rzeczy, których nie da się naukowo wyjaśnić – bo nie jest prawdą, w co naiwnie wierzyli XIX-wieczni „scjentyści”, że jeszcze chwila, a nauka znajdzie odpowiedzi na wszelkie pytania, rozwiąże wszystkie problemy, itd. Przeciwnie – w miarę postępu naukowo-technicznego pojawiają się nowe pytania i nowe problemy. Tak więc myślę, że zawsze pozostanie jakieś miejsce dla WIARY.

Kiedyś wybrałam się na pewne czuwanie za pożyczone pieniądze – a ponieważ nie miałam z czego ich oddać, zwróciłam się o pomoc do „Wyższej Instancji” – i gdy tylko wyszłam z kościoła, podeszła do mnie nieznana mi wcześniej kobieta i bez słowa wręczyła mi potrzebną kwotę. Można by powiedzieć – cud! A co na ten temat powie ateista? 🙂 Zbieg okoliczności! „Zbieg okoliczności” to takie zgrabne określenie, które tak naprawdę niczego nie wyjaśnia – ponieważ WSZYSTKO da się wyjaśnić zbiegiem okoliczności.  A naukowcy wiedzą, że jeśli jakiekolwiek wyjaśnienie nadaje się „do wszystkiego”, to zwykle oznacza, że jest… do niczego. (Np. w rubryce „przyczyna zgonu” można ZAWSZE zgodnie z prawdą napisać: „zatrzymanie akcji serca” – tylko co to wyjaśnia?)

Genialnie to opisał C.S. Lewis (ten od „Opowieści z Narnii”) – gdyby nawet ateista smażył się „w ogniu piekielnym” (zakładając, oczywiście, że TAKIE piekło istnieje – ja w to nie wierzę!), to jego umysł i tak nie mógłby przyjąć realności tej sytuacji – wciąż gorączkowo szukałby innego, „racjonalnego” wyjaśnienia.

Z cudami jest tak samo – wierzą w nie tylko ci, którzy sami ich doświadczyli. Czytałam całe mnóstwo książek, których autorzy próbują (czasami z powodzeniem) znaleźć naukowe wyjaśnienia dla cudów, opisywanych w Biblii. Ale ostatecznie nie jest tak ważny sam FAKT (np. odpływ Morza Czerwonego), jak jego INTERPRETACJA – albo WIERZYSZ że „Bóg to sprawił”, albo nie – i wtedy będziesz mówił o „zbiegu okoliczności”, „przypadku”, „złudzeniu” czy po prostu o niewyjaśnionym zdarzeniu tam, gdzie wierzący widzą „cud.”

Ale WYDARZENIE pozostaje takie samo. Ja wtedy naprawdę dostałam te pieniądze…