Mój Kościół nieparafialny.

Na początku…przez kilka pierwszych wieków…chrześcijaństwo doskonale obywało się bez „parafii” w takim sensie, jaki znamy dzisiaj.

„Parafią” pierwotnie nazywano po prostu jednostkę administracyjną   Cesarstwa Rzymskiego, a nie Kościoła. Po edykcie mediolańskim, a zwłaszcza w średniowieczu, wykorzystano ten dawny podział, aby tym silniej związać Kościół z państwem- parafia była przecież wówczas nie tylko jednostką terytorialną, ale także jedynym istniejącym „urzędem stanu cywilnego”, jednostką edukacyjną (szkółki podstawowe zwano wtedy parafialnymi) i podatkową.

Jednakże spowodowało to (poza wieloma niewątpliwymi pozytywami!) także to nieszczęsne, moim zdaniem, przywiązanie „dusz” do konkretnej parafii i nadmierną jej biurokratyzację. To dlatego tak wielu ludzi postrzega dziś Kościół tylko jako „stację obsługi duchowej” – a sama „parafia” stała się dla niektórych wręcz synonimem zacofania i zastanych poglądów. Ale KOŚCIÓŁ to – na szczęście! – coś o wiele większego, niż PARAFIA.

Jak to trafnie ujął charyzmatyczny francuski ksiądz Guy Gilbert, jest bardzo wiele rzeczy, które są „totalnie poza parafią – i w samym sercu Kościoła!”

Sama znam bardzo wielu ludzi (zwłaszcza w dużych miastach), którzy nagle „odkryli swoje miejsce w Kościele” zupełnie POZA strukturami macierzystej parafii, np. w duszpasterstwie akademickim albo w jakimś nowym ruchu kościelnym. Moim zdaniem nie ma nic złego w tym, że ktoś regularnie uczęszcza do „nieswojego” kościoła – bo czyż Jezus nie powiedział, że „w domu Jego Ojca jest mieszkań WIELE”?:)
Sobór Watykański II próbował, jak mi się zdaje, jakoś na nowo połączyć te dwie rzeczywistości, „urzędową” i wspólnotową, stwierdzając, że parafia powinna być „wspólnotą wspólnot” – ale, czy to oznacza, że te wspólnoty mają służyć tylko „dla odnowienia parafii” i powinny być zamknięte na ludzi „z zewnątrz”? Czy nie jest to aby próba wlewania, na siłę, „młodego wina do starych bukłaków”?

Inaczej mówiąc – czy sądzicie, że Kościół nie mógłby istnieć i bez tradycyjnych parafii?

16 odpowiedzi na “Mój Kościół nieparafialny.”

  1. Istnieć by nie mógł (a w każdym razie byłoby mu znacznie trudniej istnieć), ale to zdanie ma się nijak do tego, że jak najbardziej potwierdzam Twoje spostrzeżenia. Oczywiście nade wszystko takie funkcjonowanie ludzi poza macierzystą parafią jest możliwe w wielkich miastach, ale ważne, że jest i że takie kościoły są. Jest to zresztą również rozwiązane administracyjnie, bo np. chrzty, czy śluby w warszawskiej św. Annie (kościele akademickim) nie wymagają rejestrowania ich w macierzystej parafii. Oczywiście najważniejsza jest rzeczywista wspólnota wiernych, a niekoniecznie wspólnota terytorialna.

    1. Rzeczywiście byłoby trudniej: i przyszło mi do głowy, że gdyby konsekwentnie realizować program „tylko małe grupy” to byłoby trudniej nie tylko zachować WSPÓLNOTĘ (jedność) wiary, ale również zapanować nad innymi (hipotetycznymi) problemami, w rodzaju, np. bigamisty, który, przy braku należytej administracji, mógłby bez problemu zawierać kolejne śluby w tak bardzo „odnowionych” parafiach. 🙂 Ale to zupełnie tak samo, jak z posługą żonatych księży – to, że czasami stwarzałoby to pewne trudności, nie znaczy jeszcze, że jest w ogóle niemożliwe. A w końcu – kto powiedział, że Kościołowi ma być „łatwo” na tej ziemi?

      1. Wydaje mi się, że w tym momencie nie da się nie powiedzieć o jednym poważnym problemie, który dotyczy wszystkich wyznań, które w danym państwie są dominujące. Otóż trzeba mieć świadomość, że w takich przypadkach zawsze większość członków tych kościołów nie będzie głęboko wierząca. I jest to zupełnie niezależne od tego, jaki ten kościół będzie. I teraz pytanie, co z tymi ludźmi zrobić? Wydaje mi się, że dla tych ludzi najlepszą formą organizacyjną jest właśnie kościół parafialny. Zmiany organizacyjne obawiam się, że zakończyłyby się całkowitym odejściem od kościoła tych ludzi. Obawiam się, że w ich wypadku dylemat jest taki w kościele, czy poza kościołem, a nie letnio w kościele, czy gorąco w kościele. I dopiero na tym tle należy postawić sobie pytanie co zrobić, by ci, którzy szukają w kościele gorąca, to gorąco znajdowali? A zatem pierwsze pytanie szczegółowe, czy parafia w tym przeszkadza? I tu wydaje mi się, że parafia nie przeszkadza – przeszkadzać może konkretny proboszcz. I drugie pytanie, czy można jakoś instytucjonalnie zapobiec przekształcaniu się wspólnot w towarzystwa wzajemnej adoracji? – obawiam się, że nie.

        1. A, to już jest Leszku, pytanie o to, czy chcemy mieć milion „letnich” chrześcijan (takich z metryki), czy raczej stu „gorących”? SERCEM byłabym za drugą opcją, bo przecież Jezus mówił, że Jego uczniowie mają być jak „sól” tej ziemi, a soli nie musi być dużo. W pierwszych wiekach garstka chrześcijan „nawróciła” cały ówczesny świat – bo była to grupa PRZEKONANA do tego, co mówiła. Ale ROZUM mówi mi, że tak nie można, a parafia, odpowiednio „odnowiona” i przyjazna dla tych, którzy z różnych powodów są „poza” (innowiercy, niewierzący, niepraktykujący, byli księża, rozwodnicy, prostytutki, narkomani, bezdomni itd.) powinna się stawać miejscem przyciągania i „podgrzewania” tych letnich. Tak rozumiem model posoborowy. Pomarzyć…

          1. Po cichu też się przyznam, że wolę 100 gorących, niż 10 000 letnich (i dlatego wcale się nie martwię statystykami, które tak lecą na łeb, na szyję), ale jednak nie wyobrażam sobie, kto by wziął na swoje sumienie tych letnich, którzy by odeszli już całkowicie. Jednocześnie wydaje mi się, że na prawdę dużo można w ramach tych struktur, które są – choćby ks. Wojtek Drozdowicz (który kiedyś prowadził „Ziarno”) jest teraz przykładem, że można przyciągać do siebie właśnie takich, o których mówisz – do niego zjeżdżają ludzie z całej Warszawy (sam nigdy tam nie byłem, ale wiele czytałem)

  2. A ja kiedyś zadałam sobie trud, aby przeprowadzić taką ankietę wśród znajomych, którzy odeszli z KK i stali się świadkami Jehowy. Otóż większość z nich podkreślała, że tam nie są anonimowi. W mniejszej wspólnocie zacieśnia się więź emocjonalna i solidarność. Zresztą można to przenieść na tzw. małe ojczyzny, na małe szkoły, albo na wspólnoty osiedlowe i tam najlepiej widać to zżycie. Mniejsza znieczulica, a bo to sąsiad, a bo to znajomy, a z tym byłem na piwie, a tamten ma życiowe problemy etc.. Natomiast w dużych aglomeracjach, w „kombinatach” człowiek traci swą podmiotowość. Staje się albo numerem, albo występuje inco gnito. W niektórych okolicznościach jest to korzystne, ale człowiek z natury jest istotą stadną więc Bóg przewidział to i Jezus nie posyłał swych uczniów w pojedynkę lecz co najmniej szli we dwójkę.

    1. No, właśnie – i tu chyba jest pies pogrzebany, Basiu. Chociaż i takie mniejsze grupy (wspólnoty) ludzi mają własne problemy, z których największymi są chyba zamknięcie się w sobie („Towarzystwo Wzajemnej Adoracji”:)) oraz, chyba bliźniacze wobec niego, „sekciarstwo”, tj. odcięcie się od głównego nurtu wiary. Pisałam już trochę o tym w poście pt. „Wspólnoty na manowcach.”

      1. Alba – nie ma złotego środka . Molochy bywają przytłaczające, zresztą nawet nie zdały egzaminu różnego rodzaju kombinaty . Myślę, że ksiądz umiejętnie prowadzący parafię może weryfikować ujemne skutki „izolacji”. W małych wspólnotach jest takie poczucie odpowiedzialności, zaś w dużych parafiach „każdy sobie rzepkę skrobie ” ale przecież są gusty i guściki dlatego każdy powinien sobie dobrać model wspólnoty; pozdrawiam

  3. To tak jakbyś powiedziała: „rodzina nie jest dla mnie ważna, wolę mieszkać u sąsiada. U sąsiada w ogródku trawa zawsze jest bardziej zielona. O tym czy ta parafia będzie starym bukłakiem decydujesz Ty i ja – bo Ty i ja to właśnie Kościół.

    1. Trafna analogia :), ale – jeżeli się już jej trzymamy, to pamiętaj, że (prawie) każdy człowiek ma DWIE rodziny: tę, w której się urodził i tę, którą sam sobie WYBRAŁ (np. przez małżeństwo – dla osób duchownych zaś jest nią RODZINA zakonna). 🙂

      1. Tą „drugą” rodzinę stanowią ruchy odnowy Kościoła, które włączają się w duszpasterskie działania konkretnej parafii. Kościół to nie jest klimatyczna knajpka, w której wybieram sobie stolik przy tarasie bo jest fajny widok, albo na piętrze bo jest lepsza klimatyzacja. Ktoś kto „odkrywa” Kościół przez pryzmat własnego siedzenia jeszcze do tego Kościoła nie dorósł.

          1. Piszący dopiero rośnie 😛 a przynajmniej próbuje patrzeć na Kościół przez pryzmat pytania: co mogę Kościołowi dać, a nie w którym więcej dostanę i lepiej się poczuję. Rocznica poświęcenia kościoła własnego to chyba dobry czas na to pierwsze pytanie a nie na uskutecznianie małych egoizmów 😛

          2. Widzisz, z Kościołem jest jak z miłością w rodzinie: bardzo trudno DAWAĆ coś z siebie, jeśli się wcześniej nic nie DOSTAŁO. Możesz to nazwać egoizmem, jeśli chcesz… Ale jeśli parafia rzeczywiście jest „rodziną”, to czyja to wina, że tak wielu się w niej nie odnajduje? Czy czasem nie nasza? I czy nie mówimy im w ten sposób: „Jeżeli się tu nie umiecie zachować, to wynocha z naszego domu?” Tymczasem problem polega na tym, że ma to być „dom” zarówno ich jak i nasz. Myślę, że „rocznica poświęcenia kościoła własnego” to tak samo dobry czas, aby się nad tym zastanawiać, jak każdy inny.(Zresztą obecnie każda parafia obchodzi też własną rocznicę, jeżeli tylko data konsekracji jest znana).Kościół bowiem to „nie tylko dom” to „żywa budowla” – a my wszyscy to jej kamienie, prawda? Każdy zatem wnosi w nią coś swojego – i każdy ma prawo czuć się „u siebie.” A może nawet ci, którzy „nie dorastają” nawet bardziej. Czy Jezus przyszedł do pobożnych i świętych, czy do celników i grzeszników? Tak naprawdę to my wszyscy „nie dorastamy.”

Skomentuj ~Alba Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *