Przedszkolanek na feminarium….:)

Ostatnio niektóre wierzące w teorie neurolingwistyczne (z których wynika m.in, że jeśli dostatecznie długo będę nazywać głupca przyjaznym mianem „mądrego inaczej” – nie tylko sama w to uwierzę, ale i on mędrcem się stanie…:)) feministki przypuściły atak na język polski, który to, rzekomo, celowo poniża i rani kobiety – i domagają się „ukobiecenia” wszystkich bez wyjątku nazw zawodów i funkcji.

„Jedynym zawodem, który ma w naszym języku wyłącznie formę żeńską, jestPROSTYTUTKA!” – grzmią, wyciągając z tego faktu nieuprawniony moim zdaniem wniosek, iż wynika z tego, że kobieta nadaje się tylko „do jednego.”
Już pominę fakt, iż istnieje w polszczyźnie jeszcze kilka takich wyrazów, jak np. „przedszkolanka” – oraz kilka takich, które mają końcówkę żeńską, choć znaczenie „męskie” – jak starosta czy wojewoda (a nawet, żeby daleko nie szukać, sam „mężczyzna”:)). Nic to, zacietrzewione w swym świętym oburzeniu panie nie zważają na takie słownikowe drobnostki…
Zresztą i przywołana tu przeze mnie „przedszkolanka” jest zapewne – na równi z prostytutką (co mnie zresztą nieco dziwi, ponieważ przy okazji dyskusji nad filmem „Sponsoring” dowiedzieliśmy się m.in. że dawny podział na „kobiety przyzwoite” i „dziwki”  nie ma w feministycznym świecie racji bytu) – zawodem poślednim i ogólnie symbolem ucisku człowieka przez człowieka. Liczą się przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie!) zawody związane z szeroko pojętą sferą WŁADZY… (Ponoć, jeśli nie będziemy mieli odpowiednich słów – wszak „słowo określa świadomość!”:) – „nie będziemy sobie mogli naprawdę wyobrazić kobiet na najwyższych stanowiskach…” No, nie wiem… Widocznie ja mam większą wyobraźnię, niż te apostołki równości – bo „panią prezydent” potrafię sobie wyobrazić równie dobrze, jak i „prezydentkę.”)
Tak więc postuluje się np. by zamiast „dyskryminującej” pani minister (jak w uroczym skądinąd, przedwojennym filmie „Pani minister tańczy”…) była poprawna „ministra”, a zamiast pani premier – premiera… No, i oczywiście, obowiązkowo,MARSZAŁKINI Sejmu (jak każe się tytułować p. Wanda Nowicka). Zgrabniej chyba brzmiałoby tu staropolskie słowo… hetmanka?:)
Są, oczywiście, w polszczyźnie od dawna przyjęte, piękne wyrazy typu: lekarka (notabene, osobnego określenia dla kobiety-medyka nie zna np. język francuski… Może pora wesprzeć bardziej od nas uciemiężone językowo siostry znad Sekwany?:)), dyrektorka, profesorka, filozofka, kierowniczka, uczona – i nie widzę żadnego powodu, dla którego nie można byłoby ich szeroko używać.
Nie mam też wielkich oporów przed coraz częściej słyszanymi neologizmami w rodzaju – socjolożka, teolożka, polityczka czy choćby żołnierka.
Im dalej, tym jednak „zdziwniej i zdziwniej”, jak by powiedziała Alicja z Krainy Czarów. Oto bowiem uczone (?) białogłowy domagają się także na przykład, by „seksistowski” (rzekomo) wyraz „seminarium” zastąpić przyjaznym kobietom „feminarium” – a szowinistyczną „historię” – genderową „herstorią.” Wszystko to bardzo pięknie, tylko że…
Słowo HISTORIA pochodzi z greki, w której czasownik „historein” oznacza mniej więcej tyle, co „snuć opowieść” – i jak się łatwo domyślić, nie ma absolutnie NICwspólnego z przykrą dla feministycznych uszu anglojęzyczną zbitką „his story” („JEGO historia.”).
SEMINARIUM zaś z kolei z łaciny znaczy tyle, co „miejsce siewu nasion” – i trzeba doprawdy pewnego wysiłku, by się w tym słowie dopatrzeć ukrytego ataku patriarchatu. No, chyba, że się komuś „nasienie” tylko z jednym kojarzy…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *