„Wszystko ma swój czas
i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem…”
I to tylko my, w naszym niezrozumiałym pędzie ku „nowoczesności”, próbujemy odwracać ten naturalny porządek rzeczy.
No, i potem mamy: trzynastolatki, które skarżą się na „problemy seksualne” i sześćdziesięciolatki, które rodzą dzieci, „bo właśnie do tego dojrzały.”
Zapominając, że w historii ludzkości czasy ZAWSZE były ciężkie i że – jak to mądrze napisała Wisława Szymborska – „na urodziny dziecka świat nigdy nie jest gotowy” – odkładamy decyzję o rodzicielstwie na później i na później – aż w końcu…okazuje się, że już nie ma żadnego PÓŹNIEJ.
I wtedy domagamy się cudu od współczesnej medycyny, bo przecież wszystko już mamy: ustabilizowane życie osobiste i zawodowe, piękny dom, samochód… Do szczęścia brakuje nam jedynie dziecka, a przecież ono „nam się należy!”
No, i potem mamy te wszystkie kombinacje ze sztucznymi zapłodnieniami (i nic to, że nieraz muszą przy tym powstać dziesiątki zarodków, abyśmy mogli mieć JEDNO „nasze upragnione” dziecko…) i matkami zastępczymi, traktowanymi tylko jako żywe inkubatory… Brrrr!