Pani ksiądz…i co dalej?

Zewsząd dziś słychać głosy, że anachroniczna pozycja kobiety (która – jak powiedział ostatnio ks. kard. Glemp – może zostać co najwyżej „matką kapłana”, ale nigdy kapłanem) w Kościele katolickim wymaga gruntownego przemodelowania.

A ja jak zwykle będę przekorna i napiszę, że przemyślenia wymaga przede wszystkim samo nasze rozumienie KAPŁAŃSTWA (hierarchicznego).

„Problem kobiecy” w chrześcijaństwie nie zniknie bowiem tak długo, jak długo wszyscy – od kardynałów po najbardziej zawziętych antyklerykałów! – będą uważali, że kapłan jest we wspólnocie Kościoła kimś „lepszym”, ważniejszym, bardziej uprzywilejowanym. Jak się idzie tym torem myślenia, to łatwo można dojść do wniosku, że kobieta jest „upośledzona”, bo ona, biedna, „nie może.”

Tymczasem…przypomnijcie sobie, proszę, słowa z Ewangelii:«Wiecie, że władcy narodów uciskają je, a wielcy dają im odczuć swą władzę.Nie tak będzie u was. Lecz kto by między wami chciał stać się wielkim, niech będzie waszym sługą.  A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem waszym, na wzór Syna Człowieczego, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu». (Mt 20,25-28).

W tej perspektywie już następuje pewne „odwrócenie pojęć” – z obrazu osoby duchownej która „panuje” nad „szeregowymi wiernymi” na taką, która ma im SŁUŻYĆ w największym uniżeniu. Nie wiem, czy taka interpretacja spodobałaby się tym, którzy poświęcili całe życie na to, by kobieta właśnie nie była „służącą”… Ale czyż i o Maryi nie mówi się, że była „Służebnicą Pańską”<łac. ANCILLA Domini, dosł. „niewolnica”>?;)

W świetle tego wszystkiego (w ślad za moją wielką „mentorką” , Edytą Stein, która pisała: „Dogmatycznie – jak mi się zdaje – nic nie stoi na przeszkodzie, by Kościół nie mógł wprowadzić takiej niesłychanej nowości. Lecz [nie wiem] czy byłoby to właściwe ze względów praktycznych?”)  nie widzę żadnego racjonalnego powodu, by w Kościele katolickim kobiety nie mogły być dopuszczone do kapłaństwa „urzędowego”, na przykład jako DIAKONISY (greckie słowo ’diakonos’ oznacza właśnie sługę – diakonat kobiecy zresztą już istniał w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, byłby to zatem znowu jedynie „powrót do źródeł”:)) i spełniać tych wszystkich funkcji, które pełnią diakoni-mężczyźni.

Byłyby to zresztą na ogół te same funkcje, które wypełniają kobiety-pastorzy w Kościołach reformowanych czy też rabinki w liberalnych synagogach. Nie należy bowiem zapominać, że „pastor” czy „rabin” to niezupełnie to samo, co kapłan – to raczej „osoba nauczająca”, kaznodzieja. Myślę, że byłaby już najwyższa pora znieść Pawłowy zakaz „nauczania”  i „przewodzenia” dla kobiet w Kościele z Tt 2,12.:)

Natomiast co do Sakramentu Ołtarza…to uczono mnie kiedyś, że kapłan, sprawujący Eucharystię, występuje niejako in persona Christi’ – symbolizuje i przypomina samego Chrystusa.

A nie da się ukryć, że, historycznie rzecz ujmując, Jezus przyszedł na świat jako MĘŻCZYZNA (wbrew pomysłom pewnych skrajnie feministycznych grup, które wierzą, że był kobietą i oddają cześć Chryście…). Nie jestem zatem pewna, czy ten znak byłby równie czytelny, gdyby na tym miejscu stała kobieta?

To chyba trochę tak, jak z komunią świętą – oczywiście, idąc z duchem czasu, można byłoby ją rozdawać pod postacią odświeżających oddech dropsów o smaku cytrynowym, miętowym i jabłkowym – wedle uznania – ale gdzie w tym wszystkim byłby ZNAK chleba?:)


W odniesieniu do tego „znaku chleba” niezawodny jak zwykle Rabarbar zwrócił mi uwagę na fakt, że przy naszym katolickim zwyczaju używania opłatka podczas Eucharystii ów znak „łamania chleba” też nie jest w pełni czytelny. 


Wypada więc dodać, że ten „pierwotny” znak chleba (i wina) w pełni realizuje się np. w Cerkwi Prawosławnej – choć nasi wschodni bracia – co ciekawe – używają do tego chleba kwaszonego, a nie przaśnego, a także w wielu wspólnotach katolickich, na czele z Drogą Neokatechumenalną, czego sama miałam okazję doświadczyć.


Szczerze mówiąc, trochę mnie dziwi „bojaźliwość” hierarchii w tego typu poszukiwaniach liturgicznych (Kiko Argüello, zdaje się, nie zrobił nic nadzwyczajnego: po prostu przestudiował dokumenty soborowe i spróbował je przełożyć na konkretną praktykę).


Prymas Glemp też kiedyś powiedział, że nawet do tego, by przyjmować komunię na rękę (co też jest historycznie poświadczonym gestem!) potrzebna jest „szczególnie głęboka miłość do Pana Jezusa” (wnioskuję zatem z tego, że ci, którzy przyjmują hostię do ust, kochają Go mniej?:)).


Mój znajomy biskup, związany z Neokatechumenatem, kiedyś stwierdził, że przy obecnej formie udzielania komunii trzeba wzbudzić w sobie podwójny akt wiary. Po pierwsze, uwierzyć, że to jest Ciało Chrystusa. Ale po drugie, uwierzyć, że to jest Chleb…:).


A mimo wszystko, przy wszystkich naszych poszukiwaniach, warto mieć w pamięci, że Jezus przemienił jednak CHLEB, a nie na przykład miodowe ciasteczka. 🙂 


Postscriptum: Warto też może na zakończenie wspomnieć, że „felicjanowski” nurt mariawityzmu (tzw. Kościół Katolicki Mariawitów), który jako chyba jedyny posiada dwie równoległe hierarchie duchowieństwa, męską i żeńską – odpowiednio: z kapłanami i biskupami, kapłankami i biskupkami/arcykapłankami – przez niektórych religioznawców uznawany jest nie tyle za jedno z wyznań chrześcijańskich (KKM nie prowadzi dialogu ekumenicznego i nie należy do Polskiej Rady Ekumenicznej), co za całkiem odrębną religię o korzeniach judeochrześcijańskich, podobnie jak np. mormoni. Obecnie większość duchowieństwa stanowią kobiety, a głową Kościoła jest (od 2005 r.) s. bp Maria Beatrycze Szulgowicz (która jednak nie przyjęła tytułu „arcykapłanki”).

(Żeby nie było nieporozumień: to jest Kathy Ritter, pastorka jednej z niemieckich wspólnot baptystycznych, której zdjęcie znalazłam na www.kosciol.pl)

Sto pociech z tradycjonalistami…

Wydaje mi się, że podstawowy problem ze zwolennikami tzw. „Tradycji Katolickiej” (czyli, mówiąc prościej, z lefebrystami) polega na tym, że uparcie chcą oni postrzegać chrześcijaństwo (i Kościół) jako pewną statyczną, niezmienną rzeczywistość; zrobić z niego jedynie nienaruszalną relikwię – czcigodną, lecz martwą…

Kłopot jednak w tym, że taki Kościół, w jaki wierzą, właściwie nigdy nie istniał. W rzeczywistości chrześcijaństwo na przestrzeni całej swej historii nieustannie się rozwijało. Jak to mówią nasi bracia protestanci – a Sobór Watykański II powtarza – Ecclesia semper reformanda. [Kościół musi się stale reformować]. Jako pierwszy tę myśl wyraził bodaj św. Jan Ewangelista, polecając nasłuchiwać pilnie, „co mówi Duch do Kościołów” (Ap 3,6) – a wtórują mu przez wieki niezliczeni wyznawcy Chrystusa, między innymi wielki konwertyta z anglikanizmu, kard. John Henry Newman (1801-1890), który powiedział kiedyś: „Żyć to znaczy zmieniać się – a kto chce być doskonały, powinien zmieniać się często.”

Idąc za tymi wezwaniami, Kościół zmieniał się prawie nieustannie: w I w. był z pewnością zupełnie INNY niż w IV (bo wówczas zmieniła się jego sytuacja polityczna), w IV – inny niż w VI  (wtedy wprowadzono np. uważaną za „odwieczną” praktykę spowiedzi indywidualnej), a w VI – całkiem inny niż w XI wieku (bo to właśnie w tym czasie pojawił się ów wzbudzający do dziś kontrowersje wymóg celibatu dla kapłanów). A wszystko to, jak zwykle w takich razach, odbywało się w atmosferze głośnych i pełnych oburzenia protestów ówczesnych „tradycjonalistów.”

Jeden ze średniowiecznych papieży, zirytowany ciągłymi napomnieniami, że zbytnio hołduje różnym „nowinkom”, miał podobno powiedzieć: „Bóg nie powiedział: Moje Imię jest ZWYCZAJ!”

Co mnie najbardziej dziwi, to to dziwnie wybiórcze podejście, jakie lefebryści mają do Tradycji, którą rzekomo otaczają taką czcią. Chcą oni bowiem „spetryfikować” na wieki tylko niewielką jej część, tę „potrydencką” – zupełnie pomijając fakt, że również ona sama była skutkiem pewnej REFORMY, dawniej nazywanej kontrreformacją…

Bezkrytyczne przyjmowanie jej rozwiązań jako „jedynych i ostatecznych” doprowadziło m.in. do takich absurdów, jak w Lourdes, gdzie proboszcz tamtejszej parafii przepędził małą Bernadettę Soubirous, twierdząc, że „Pani”, która jej się ukazała, nie mogła być Matką Jezusa, ponieważ w takim wypadku mówiłaby…po łacinie lub po hebrajsku, a nie w jakimś tam „pospolitym narzeczu.”

I tak oto wielki szacunek, jakim otaczano łacinę jako język liturgiczny, przesłonił prosty fakt, że został on wprowadzony dopiero w IV wieku – i to po prostu dlatego, że był najpopularniejszym językiem Imperium (a nie z jakichś innych względów!). Zastąpił w tej roli grekę – a i później bywały jeszcze najróżniejsze „językowe eksperymenty” w rodzaju pomysłu Cyryla i Metodego z przełożeniem Pism i liturgii na język słowiański. W każdym razie, ani Jezus, ani Maryja, ani Apostołowie najprawdopodobniej tym językiem nie władali.

Przy całym deklarowanym przez lefebrystów przywiązaniu do (przedsoborowej) Tradycji trudno się czasami oprzeć wrażeniu, że ich stosunek do niej jest mocno…wybiórczy. Bo co począć w takim razie np. ze słynnym stwierdzeniem Piusa IX z 1864 r. że „Stolica Apostolska na wieki w żaden błąd nie popadnie”, rozwiniętym później w dogmat o nieomylności papieża? 🙂

JEŚLI rzeczywiście stanowią one część „niepodzielnej i świętej spuścizny katolickiej” to na jakiej właściwie podstawie zwolennicy arcybiskupa Lefebre’a twierdzą, że papież Jan XXIII pomylił się (a nawet „popadł w herezję”), kiedy zwołał Sobór Watykański II, aby nieco przewietrzyć duszne kościelne komnaty?

Tradycjonaliści sądzą, że jedyne, co powinniśmy teraz robić, to strzec nienaruszalnego „depozytu wiary”, bo wszystko inne jest już dawno zanami. Ja uważam – a wraz ze mną wielu lepszych i mądrzejszych ode mnie – że chrześcijaństwo jest ZADANIEM, które jest jeszcze ciągle PRZED NAMI

(Post niniejszy stanowi nieco rozszerzoną wersję mego komentarza, który został zamieszczony na blogu www.tradycja-2007.blog.onet.pl – i niemal natychmiast stamtąd usunięty…)
 

Dlaczego nie zostanę protestantką?

Ponieważ od pewnego czasu to pytanie przewija się w Waszych komentarzach, uznałam, że i temu warto poświęcić kilka słów.

No, cóż, przede wszystkim sądzę, że gdybym to zrobiła, zaprzeczyłabym całemu temu dobru i mądrości, które są obecne także i w tym Kościele, a których i ja sama doświadczyłam. 
Znajduję, oczywiście, dobro i prawdę również poza granicami tego Kościoła, przede wszystkim w innych wyznaniach chrześcijańskich oraz w judaizmie – a wśród braci protestantów i prawosławnych mam wielu przyjaciół.
Jestem najgłębiej przekonana, że ślady Boga można odnaleźć w różnych religiach, ale w niczym nie zmienia to faktu, że to Kościół katolicki jest moją „duchową ojczyzną” z której rozpoczęłam te poszukiwania – i nie widzę powodu, by teraz ją „zostawiać” tylko z tej racji, że nie mogę, na przykład, wziąć ślubu kościelnego – a wiem, że tak właśnie robi wielu ludzi w mojej sytuacji (często post factum „dorabiając” do tego jakieś głębsze, filozoficzne uzasadnienie). Taka postawa zawsze wydawała mi się trochę małostkowa.
Dostrzegam, oczywiście, wady, grzechy i ewidentne błędy Kościoła jako instytucji. Irytuje mnie zawsze, gdy Kościół ukazuje światu raczej swoją surową i karzącą twarz, zamiast tej macierzyńskiej i przebaczającej, którą również znam. Jako chrześcijanka chciałabym, aby Kościół jawił się światu jako piękny, „wiecznie młody” i radosny (zamiast ciągle pokazywać mu to brzydkie oblicze „zrzędliwej Staruchy”;)) – a jako żona „eksa” miałabym zapewne jeszcze więcej powodów, aby go kontestować. Niemniej wiem także, że nie istnieje żadna ludzka wspólnota, która mogłaby uchodzić za idealną – a jeśli gdziekolwiek są takie, które sobie to przypisują, to słusznie nazywa się je „sektami.”
A oprócz tego, uważam, że wielowiekowa tradycja Kościoła zawiera zbyt wiele cennych duchowo elementów (takich jak np. spowiedź indywidualna i Eucharystia), by ją można było bez żalu wyrzucić do śmietnika historii w imię tzw. „reformy.” 

Jeden z Was, zresztą ateista, napisał mi kiedyś: „Twierdzisz, że ukształtował Cię Kościół katolicki – podczas, gdy to, co tak naprawdę Cię ukształtowało to protestancki w swej istocie Sobór Watykański II – czyli jeszcze raz Biblia dla wszystkich, więcej uprawnień dla świeckich, itd. Teraz jednak są czasy kard. Ratzingera i powrotu Doktryny.”

Owszem, jestem dumna z osiągnięć Soboru – i martwi mnie, gdy ostatnio dostrzegam w Kościele pewien subtelny odwrót od jego postanowień (niedawno np. słuchałam transmisji telewizyjnej mszy świętej – i zdziwiłam się, gdy metropolita mówiąc o „zmianach jakie nastąpiły w Kościele” w porównaniu z początkiem posługi Prymasa Tysiąclecia wspomniał jedynie o tym, że od tamtego czasu zmieniły się granice administracyjne diecezji (sic!), zupełnie jakby Soboru w międzyczasie w ogóle nie było…).

Zawsze mówię, że Kościół, w osobach swoich wiernych, jest organizmem zdumiewająco odpornym – skoro przetrwał już papieża Borgię, wojny religijne, modernizm i marksizm, to (z Bożą pomocą!:)) – obecną ofensywę tradycjonalistów też jakoś przetrzyma…
Ale jest to tylko część prawdy o mnie, bowiem „mój” katolicyzm to także katolicyzm Orygenesa, Tertuliana, św. Tomasza z Akwinu, świętego Franciszka, Hildegardy z Bingen, Teresy z Avili, św. Jana od Krzyża, Edyty Stein – i wielu, wielu innych, którzy byli „przed Soborem” i przede mną. Historia Kościoła jest wielkim, wspaniałym skarbcem, z którego jako katoliczka mogę czerpać pełnymi garściami. Myślę, że jako protestantka nie miałabym aż takich możliwości.
Zawsze mi się wydawało, że Marcin Luter, w swoim słusznym zresztą pragnieniu „oczyszczenia” chrześcijaństwa ze wszystkich zbędnych (jego zdaniem) naleciałości – nieco je przy tym…zubożył. I wiem, że „ci, co tak mówią, okazują, że szukają ojczyzny. Gdyby zaś tę wspominali, z której wyszli, znaleźliby sposobność powrotu do niej.” (Hbr 11, 14-15) 🙂
Nigdy nie ukrywałam, że to właśnie ten „powrót” jest moim ostatecznym celem – i wierzę, że kiedyś Kościół w końcu uzna prawdziwość „powołania” takich osób, jak ja. Czy jednak ten Kościół, do którego wrócę, będzie tym samym, z którego „wyszłam”? Poważnie się obawiam, że nie…