Wybrakowane dzieci?

Wydaje mi się, że problem Domów Dziecka mógłby przestać istnieć po wprowadzeniu paru praktycznych przepisów.

1. Kobieta, która porzuciła swoje dziecko np. w śmietniku albo je (często wspólnie ze swoim partnerem) maltretuje, nie może już chyba dobitniej dać do zrozumienia, że go nie chce? W takich przypadkach powinno się orzekać natychmiastową utratę praw rodzicielskch.

Tymczasem większość dzieci przebywających w takich placówkach ma nieuregulowaną sytuację prawną i z tego powodu – żadnych szans na adopcję. (Bo „kochający” rodzice świetnie wiedzą o tym, że porzucone przez nich dziecię będzie miało wobec nich obowiązek alimentacyjny…)

2. Należy uprościć procedurę adopcyjną. Nigdy np. nie rozumiałam, czemu rodzice, starający się o przysposobienie dziecka muszą (?) mu zapewnić np. własny pokój. Tak, jakby w Domu Dziecka otaczał je nie wiadomo jaki luksus! I czy np. „pozytywna opinia z pracy” i inne tego typu papierki gwarantują, że ktoś będzie dobrym rodzicem?

I dlaczego dzieci chore i niepełnosprawne, (a także starsze), które w pewnym sensie najbardziej potrzebują rodziców, uważa się z góry za „nie mające szans na adopcję”?

Przeraża mnie myśl, że gdybym nie wychowywała się w kochającej rodzinie, najprawdopodobniej byłabym skazana na całe życie w murach jakiegoś ośrodka! A w najlepszym razie – na adopcję zagraniczną, bo w Polsce bym się „nie kwalifikowała!”

I ja się pytam: co to ma być – zastępcze rodzicielstwo, czy konkurs piękności?!

3. Trzeba promować ideę rodzicielstwa adopcyjnego i zastępczego, co najmniej na równi z różnymi metodami leczenia niepłodności. Ktoś tu kiedyś napisał, że to egoistyczne, adoptować dziecko tylko dlatego, że się nie może mieć własnych (sic!) i że jest to zwykły eksperyment, który może się nie udać.

A sztuczne zapłodnienie to, przepraszam, nie jest eksperyment, który może się nie udać? Na dodatek dużo bardziej kosztowny, niż adopcja?  Według mnie in vitro też czasami MOŻE być egoistycznym rozwiązaniem, przynajmniej dopóki na świecie jest tyle niekochanych dzieci.

Przepraszam, ale ja wciąż niezupełnie rozumiem, czemu ludzie są w stanie poświęcać tyle pieniędzy a nierzadko i zdrowia (bo to pompowanie hormonami, itd.) byle mieć dziecko „biologicznie własne” (zresztą nawet ta „własność” w przypadku korzystania z matek zastępczych lub komórek pochodzących od innych dawców jest mocno problematyczna) – a często nie dopuszczają nawet myśli, że mogliby być wspaniałymi rodzicami dla dziecka, którego sami nie spłodzili?

Dziecko adoptowane byłoby gorsze?!

No, i trzeba nareszcie zdjąć to odium wstydu z osób, które adoptowały dziecko! Czemu ci ludzie nierzadko muszą to ukrywać, jakby chodziło o coś złego?

5 odpowiedzi na “Wybrakowane dzieci?”

  1. Zgadzam się z Tobą, że należałoby uprościć procedurę adopcyjną. Na pewno uszczęśliwiłoby to wielu rodziców jak i dzieci. Tak samo jak nie rozumiem czemu ktoś kto nie chce dziecka nie zrzeka się praw do niego w szpitalu. Przecież to głupota… a potem jest maltretowanie, albo porzucanie na śmietnikach. Czy ludzie naprawdę myślą, że jak zostawią dziecko na śmietniku to nie zostaną odnalezieni?Z niepełnosprawnością i starszymi dziećmi to się akurat nie dziwię. Niby jest możliwość adopcji, ale ilu rodziców zdecyduje się na dodatkowe obowiązki które się z tym wiążą? Na dodatkowe problemy? Poza tym z małym dzieckiem zawsze można udawać, że jest się naprawdę jego rodzicami, ze starszym trudno o coś takiego.Z tym sztucznym zapłodnieniem i adopcją… może i masz rację, ale jednak wolałbym własne dziecko, niż adoptowane, nawet jeśli powstałoby sztuczne. Nie dlatego, że kochałbym je bardziej, ale dlatego, że wiedziałbym że jest częścią mnie.Pozdrawiam 🙂

    1. Dlaczego ludzie nie zrzekają się praw do dzieci od razu w szpitalu, to chyba już wyjaśniłam w tekście: wiedzą, że mimo że oni nie wypełniają swoich obowiązków wobec dziecka, ono będzie je miało względem rodziców. W razie czego. A co do tego dziecka, które byłoby częścią Ciebie…to czy aby na pewno? Nawet wtedy, gdy nie powstałoby z Twego nasienia? Badania pokazują, że w takim przypadku większość mężczyzn decyduje się na in vitro tylko pod presją swoich partnerek, które tak bardzo pragną same urodzić dziecko, że właściwie staje się już nieważne, czyje biologicznie ono jest… Więc tak naprawdę nie różni się to zbytnio od adopcji.

      1. Ciekawe czy tu mogę komentarz napisać – bo pod notką o małżeństwach nie chce się pojawić. Z tym zrzekaniem się praw masz rację, a z zapłodnieniem… hmm… no właśnie, nawet jeśli nie będzie moje, to przynajmniej będzie partnerki. Dzięki temu i tak mi będzie bliższe niż jakieś nieznajome, adoptowane dziecko. Pozdrawiam 🙂

        1. A jeśli nie jest ani Twoje, ani partnerki? Tylko przez nią urodzone? Bo i tak przecież bywa… A jeżeli będziemy się trzymali starej zasady, że matką dziecka jest ta, która je urodziła (niezależnie od tego, czyj jest „materiał genetyczny”), to z kolei niemoralne staną się wszystkie te kombinacje z „rodzeniem dziecka przez matkę dla niepłodnej córki.” II to się już naprawdę niczym nie różni od adopcji – no, chyba, że uznamy, że dla macierzyństwa najważniejsze jest samo fizyczne doświadczenie porodu? Ale zawsze mnie uczono, że „nie ta matka, co urodzi, ale ta, co wychowa.”

          1. Wiesz, tutaj już wchodzimy w bardzo głębokie szczegóły. Nie wiem co bym postanowił będąc w takiej sytuacji, może byłaby to kwestia chwili? Ale z tym wychowaniem się zgodzę, tyle że prawo widzi to inaczej. Pozdrawiam 🙂

Skomentuj ~jakisfacet Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *