Jeden z moich czytelników kiedyś napisał mi, że kiedy postanowił odejść z kapłaństwa, dawni koledzy odsunęli się od niego, twierdząc, że „oni są księżmi z powołania.”
Tymczasem często wydaje mi się, że odchodzą raczej ci, co powinni byli zostać – i odwrotnie. Sama znałam co najmniej trzech dobrych, świętych kapłanów (księży „z powołania”) – którzy mimo to odeszli. Nawiasem mówiąc, uważałam, że i mój czytelnik nie powinien był odchodzić, tym bardziej, że los tak zrządził, że na swojej „pustyni” będzie zupełnie sam.
Ale przecież Pismo św. mówi, że Pan będzie strzegł naszego „wyjścia i przyjścia” – więc może jest tak, że i odejście kapłana (tak, jak i jego powołanie) jest pewną TAJEMNICĄ? Nie wszystko da się tu wytłumaczyć przy pomocy prostych schematów…
Ostatnio mnożą się pytania, dlaczego piszę tego bloga – i myślę, że robię to właśnie po to, by uchylić rąbka tej tajemnicy – tak, jak ona wygląda od mojej strony. Przebić ten mur milczenia, który tak często otacza byłych księży i ich rodziny. Postanowiłam sobie pisać możliwie szczerze o tym, co czuję, co myślę i co przeżywam – nawet jeśli czasami sama się w tym wszystkim gubię – i nawet jeżeli bardzo rzadko „miło się to czyta.” I nawet, jeśli niektórzy z Was uważają, że to jest „chore.” Nie piszę tego po to, żeby miło się czytało…
To jest jak robocze notatki z podróży w nieznane. Bo kto wie, może dzięki tym moim chaotycznym zapiskom komuś uda się uniknąć na tej drodze błędów, które ja na pewno popełniłam?
Wy mnie pytacie – cytuję – „po jaką cholerę to piszę?”, a ja się czasem zastanawiam, dlaczego mnie (jeszcze) czytacie? Tyle jest przecież lepszych, głębszych i mądrzejszych blogów o podobnej tematyce…
Niektórzy z Was czytają to zapewne z ciekawości, z chęci poznania, „jak to naprawdę jest” i co myślą „takie jak ja” – a inni po to, by się utwierdzić w jakichś tam swoich przekonaniach (” no, tak, typowa historia: młody ksiądz miał kryzys powołania, a ta bezwstydna dziewucha po prostu go uwiodła – i jeszcze się tutaj usprawiedliwia!” albo też „Wiadomo, że księża myślą tylko o jednym!”), a jeszcze inni dlatego, że to im przywodzi na myśl jakieś ich własne wspomnienia i doświadczenia…
Czasami tak bardzo ciąży mi tajemnica, jaka mnie (nas) otacza, że mam silną pokusę, żeby się całkowicie „ujawnić” – chociaż nie bardzo wiem, jakie konkretne dobro mogłoby wyniknąć z podobnej demonstracji.
Nigdy nie byłam typem „rewolucjonistki”, która by manifestowała na rzecz zniesienia celibatu, albo przybijała jakieś własne tezy do drzwi katedry. 🙂 (Bo właściwie PO CO miałabym to robić?)
Nie pragnę konfliktu z Kościołem – szukam raczej pojednania, zrozumienia i przebaczenia…
I o tym, z grubsza rzecz biorąc, jest ten blog.
Naprawde bardzo dobry blog. I faktycznie odnajduje w nim wiele rzeczy „dla siebie” 🙂 Ja rowniez jestem w – powiedzmy – trudnym malzenstwie, bo miedzykulturowym i miedzywyznaniowym. W Kosciele takie zwiazki sa troche traktowane „po macoszemu”, wiec czesciowo rozumiem Twoje uczucie opuszzenia… Pozdrawiam!
Dziękuję… I powodzenia w pokonywaniu różnic życzę… Miłość to przecież szukanie tego, co nas łączy, a nie tego, co dzieli…