Blogowe wojny: ateiści i antyateiści.

Mam ostatnio wiele okazji, by czytać blogi zarówno wojujących ateistów, jak i zajadłych wierzących – i wydaje mi się, że często obydwie strony zbytnio się zapędzają.

Przede wszystkim, nie każdy ateista jest „człowiekiem niemoralnym i złym” – znałam wielu prawych i szlachetnych, którzy – jak wierzę – na pewno trafią do nieba (i będą wtedy bardzo zdziwieni, bo przecież dobrze czyniąc przez całe życie wcale na to nie liczyli:)).

Nie zawsze ateizm wynika z chęci zrzucenia moralnych ograniczeń, choć bywa i tak (czytałam kiedyś wywiad z jednym takim, który twierdził, że z dziesięciorga przykazań uznaje dwa – „nie zabijaj” i „nie kradnij” – i do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego jego ateistyczna moralność pozwala mu np. nie szanować rodziców, kłamać czy zdradzać żonę? Przecież te nakazy nie mają nic wspólnego z wiarą w Boga!).

I wcale nie wszyscy wierzący czynią to, co wiara im nakazuje – a przecież wszyscy będziemy sądzeni z uczynków („Byłem głodny, a daliście Mi jeść…Spragniony, a daliście Mi pić…”– Mt 25,35 i nast.), a nie z „teoretycznie” wyznawanej wiary. Jezus mówił nawet: „Nie każdy, kto Mi mówi:”Panie, Panie!”, wejdzie do Królestwa Niebieskiego.” (Mt 7,21)

Wierzący chętnie mówią o zapiekłości ateistów – ale czy pisząc takie blogi sami nie stają się do nich podobni? To prosty fakt, że zbyt długo kimś walczysz, stajesz się podobny do niego. Miałam kiedyś znajomego, który tak długo „walczył” ze Świadkami Jehowy, że w końcu zaczął zachowywać się tak samo, jak oni.

A czy my, wierzący, zamiast „walczyć” nie powinniśmy raczej nadstawić drugiego policzka? Przecież NAM Bóg objawił, że mamy miłować nawet nieprzyjaciół. Czyżby ateistów to nie dotyczyło?:)

Zawsze się bałam, by ktoś nie powiedział o mnie tak, jak Mahatma Ghandi, gdy go pytano, dlaczego przy całej swojej sympatii dla ideałów Ewangelii mimo wszystko nie został chrześcijaninem. Odparł:”Lubię waszego Chrystusa, ale nie waszych chrześcijan!” A przecież Biblia mówi:„Jakże mieli wzywać Tego, w którego nie uwierzyli?” (Rz 10,14) A jak myślicie, w jaki sposób ludzie na ogół „poznają” Boga, jeśli nie przez spotkania z tymi, którzy twierdzą, że w Niego wierzą? I z tego samego powodu często odchodzą od wiary. Jeżeli na świecie jest aż tylu ateistów, to jest to w dużym stopniu wina nas, wierzących.

Nie ukrywam, że „pokojowe” rozwiązanie zawsze bardziej mi odpowiadało – chociaż (a może właśnie dlatego) że sama DOŚWIADCZYŁAM obecności Boga i teraz nie mogę (bez zakwestionowania tego, że jestem przytomna i normalna) wyrzec się tego doświadczenia. Choć pewnie żonie byłego księdza byłoby łatwiej przejść na „ciemną stronę mocy” (czy też, jak chcieliby blogowi ateiści, na „jedynie słuszną stronę”:)).

A jednak nie czuję przejmującej potrzeby „nawracania” kogokolwiek na swój światopogląd – pomijając już fakt, że sądzę, że tylko Bóg może ostatecznie „przekonać” do siebie człowieka – wydaje mi się, że „prawienie kazań” jest konieczne tylko wtedy, kiedy jesteśmy przekonani, że nasz bliźni robi coś złego. Co jest jednak tak strasznie „złego” w tym, że ktoś nie wierzy w Boga? Albo, że w Niego wierzy? Mnie tam nie przeszkadza, że ktoś wierzy w krasnoludki… Jeżeli ta wiara czyni go szczęśliwszym, to ani myślę go „uświadamiać.”

A jeżeli Bóg jest PRAWDĄ, to nie potrzebuje „obrońców” (Jezus też nie miał adwokata!:)) – bo prawda obroni się sama. Z drugiej strony, jak na Kogoś, kto podobno nie istnieje, to On ma zadziwiająco dużo „osobistych wrogów.” 🙂 Czy to aby nie dlatego, że Homo sapiens to jest taka istota, że bardzo pragnie, by wszyscy inni podzielali jej przekonania – może na zasadzie: „Skoro jest nas tak wielu, to przecież nie możemy się mylić”? 

Nawiasem mówiąc, czy sądzicie, że wielu ateistów „nawróci się” po lekturze tego bloga?;)

13 odpowiedzi na “Blogowe wojny: ateiści i antyateiści.”

  1. Albo! Doceniam Twoją postawę poszukiwania „złotego środka”, dostrzegania wszelkich przejawów dobra w innych ludziach, postawę pełną szacunku także dla tych, z którymi się nie zgadzasz. W tym wszystkim w pełni Cię popieram: Tak trzymaj!Z drugiej strony nie mogę się z Tobą w pełni zgodzić w tym, co piszesz o fundamentalnych dla chrześcijaństwa sprawach zbawienia człowieka. Spójny system przekonań opieramy na całym Piśmie, a poszczególne fragmenty, jak kamyki w złożonej mozaice, stanowią jedynie jakiś drobny składnik całości. W tym całościowym ujęciu chrześcijaństwo nie daje się sprowadzić do moralności, do czynienia dobra oraz unikania czynienia zła, chociaż ten aspekt również jest ważny. W chrześcijaństwie – w przeciwieństwie do innych religii, bazujących na moralności – najbardziej istotne jest to, co zrobił Jezus (Mahomet, Mojżesz czy Budda jako założyciele innych systemów nie pełnią takiej roli jak Jezus w chrześciujaństwie) oraz wiara (zaufanie) w Niego.”I nie ma w żadnym innym zbawienia, gdyż nie dano ludziom pod niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz. 4,12).Chrześcijaństwo nie może zapomnieć świadectwa o tym, bo byłoby to sprzeniewierzeniem się tej nauce, którą pozostawił nam Jezus.Owszem, nie wszyscy ludzie słyszą Dobrą Nowinę o Jezusie w tak wyrazisty sposób, by w Niego uwierzyć – głoszenie Ewangelii jest zadaniem dla kolejnych pokoleń wierzących, zadaniem dla całego Kościoła. Ostatecznie ci, którzy tego orędzia nie słyszą, mogą zostać „ułaskawieni” przez Jezusa. Sąd nad narodami (Mt. 25,31-46) raczej dotyczy tych, którzy o Jezusie nie słyszeli. Użyłem słowa „ułaskawieni”, gdyż skoro wszyscy ludzie zgrzeszyli (bądź to łamiąc przepisy systemów religijnych, jakie wyznawali, bądź ignorując odruchy własnego sumienia) podpadają pod skazujacy wyrok („wszyscy bowiem zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej” – Rz. 3,23), zatem nie są niewinni. Jezus znajdzie jednak na ich obronę te odruchy serca, które świadczą, że gdyby mieli taką okazję, to w Jezusa uwierzyliby.”Wtedy począł czynić wyrzuty miastom, w których najwięcej Jego cudów się dokonało, że się nie nawróciły. Biada tobie, Korozain! Biada tobie, Betsaido! Bo gdyby w Tyrze i Sydonie działy się cuda, które u was się dokonały, już dawno w worze i w popiele by się nawróciły. Toteż powiadam wam: Tyrowi i Sydonowi lżej będzie w dzień sądu niż wam. A ty, Kafarnaum, czy aż do nieba masz być wyniesione? Aż do Otchłani zejdziesz. Bo gdyby w Sodomie działy się cuda, które się w tobie dokonały, zostałaby aż do dnia dzisiejszego. Toteż powiadam wam: Ziemi sodomskiej lżej będzie w dzień sądu niż tobie.” (Mt.11,20-24)Inaczej jest z wierzącymi w Jezusa, którzy już teraz mają od Niego życie wieczne. „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto słucha słowa mego i wierzy w Tego, który Mnie posłał, ma życie wieczne i nie idzie na sąd, lecz ze śmierci przeszedł do życia.” (J. 5,24).W metaforze, w której Jezus jest pasterzem, a uczniowie Jego owcami Chrystus mówi: „Moje owce słuchają mego głosu, a Ja znam je. Idą one za Mną i Ja daję im życie wieczne. Nie zginą one na wieki i nikt nie wyrwie ich z mojej ręki.” (J. 10,27-28)To pozwala zrozumieć fragment, na który się Albo powołałaś, a który ja przywołam w szerszym kontekście:”Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. Wielu powie Mi w owym dniu: Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia? Wtedy oświadczę im: Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości!” (Mt 7,21-23)Istotą problemu tych ludzi był ich jedynie powierzchowny związek z Panem, który ostatecznie mówi: „nigdy was nie znałem” w kontraście do „Ja znam je” z obrazu Pasterza i owiec.

    1. Oczywiście wiem, że „biada mi, gdybym nie głosiła Ewangelii” (1 Kor 9,16) – bo, z drugiej strony, jakże ludzie mieliby ją usłyszeć, gdyby im nikt nie głosił (Rz 10,14) – i że „mamy być zawsze gotowi do OBRONY wobec każdego, kto DOMAGA SIĘ od nas uzasadnienia tej nadziei, która w nas jest” (1 P 3,15). Jestem tego świadoma tym bardziej, że kiedyś zostałam przez Kościół specjalnie „pobłogosławiona” do posługi ewangelizacji – niemniej…Po pierwsze, zauważ że w cytowanym tekście św. Piotra mowa jest o „obronie” a nie o ATAKU. 🙂 Po drugie, mówi się o tych, którzy się sami tego uzasadnienia DOMAGAJĄ. (Czy nie odpowiadałam na pytania Izy o niebo – i na Twoje o Maryję, że już o zarzutach ateistów nie wspomnę?) Naturalnie, w innym miejscu mówi się też o tym, że trzeba „nastawać w porę i nie w porę”(2 Tm 4,2) – i nie bardzo wiem, jak to pogodzić. ;). Po trzecie zaś, nie jestem pewna, czy w mojej obecnej sytuacji życiowej moje bezpośrednie świadectwo może być dla kogoś wiarygodne. Mam tylko nadzieję, że „dana mi łaska Boża nie okazała się daremna” (1 Kor 15,10), ponieważ wciąż wierzę, że to „za łaską Boga jestem tym, czym jestem.” Nawet jednak wtedy, gdy byłam jeszcze w Diakonii Ewangelizacji (jaki to był szczęśliwy czas, swoją drogą…), zastanawiałam się często, czy EWANGELIZOWAĆ to naprawdę znaczy „przekonywać” i „dyskutować”? Znasz kogoś, kto się nawrócił w ten sposób? A jeszcze na blogach…

      1. Albo! Ja w swoim wpisie nie pisałem o ewangelizowaniu poprzez blogi. Uważam, że to jest dobry pomysł, bo daje ludziom okazję do szczerej wymiany poglądów. Myślę, że Ty już to robisz…Nie wiem jednak, dlaczego przypisujesz mi chęć przyciskania kogokolwiek do ściany, wywierania presji, piszesz o ataku…. Jeśli Ty tak się czujesz, to jest mi przykro, bo nie miałem zamiaru Cię stresować… Czy inni czytelnicy mają wrażenie, że moje wpisy wywierają na nich presję…? Nie wiem, o ile sobie przypominam, nieczęsto podejmowałem dyskusję z innymi czytelnikami….Moim pragnieniem jest, by ludzie sami, w osobistej, codziennej, czasami zniechęcającej, ale częściej przynoszącej radość i siłę lekturze Pisma świętego i modlitwie – poznawali Boga. Biblia zasługuje na to, by potraktować ją poważnie. Ty traktujesz ją poważnie, wiesz o niej dużo i tą wiedzą dzielisz się z innymi. Jeśli chcesz, śmiało możesz nazwać to ewangelizacją, albo preewangelizacją… Jesteś emocjonalna, czasami jedna Twoja myśl goni drugą – piszesz jak kobieta. To nie zarzut, to duża wartość – gdyż trafiasz w ten sposób do ludzi. Jeśli z czymś się nie zgadzałem, jeśli uważałem, że coś wymaga uściślenia – reagowałem na to, bo zależy mi, a mam nadzieję, że również Tobie, by w takiej wymianie myśli zbliżać się do Prawdy.

        1. Rabarbarze, ja nie pisałam o Tobie, ale w ogóle o stylu prowadzenia religijnych dyskusji w internecie, w kontekście „blogowych wojen” w których często Biblia staje się orężem, na zasadzie: „Nie wierzysz? O, ty bezbożniku! A przecież Pismo mówi, że…(i tu następuje długa litania cytatów)” Nie ukrywam, że taki chwyt nigdy mi się nie podobał, bo nie pozostawia niewierzącemu żadnego pola manewru. Cieszę się, że dostrzegasz „kobiecy” styl mojego pisania, bo nierzadko Czytelnicy zarzucali mi, że „myślę jak mężczyzna.” 🙂 Już zaczynałam się zastanawiać, czy ze mną jest wszystko w porządku. 🙂 To oczywiście nic strasznego być facetem, ale dla kogoś, kto od urodzenia jest kobietą, jest to jednak pewien problem. 😉

  2. W liceum na religii rozmawialiśmy o ateiźmie i o tym czy ateista może iść do nieba. Ksiądz podobnie jak Ty uważał że tak, jeśli żyje moralnie i jest dobrym człowiekiem- bo mimowolnie wypełnia nakazy Boga. Dla wielu świat byłby prostszy gdyby każdy wierzący był dobry a każdy niewierzący zły. A tymczasem świat jest daleko bardziej skomplikowany. Nie mam nic do wierzących jako takich, ale do pewnych postaw już tak. Choćby do wspomnianego fanatyzmu.

    1. Podoba mi się Twoje sformułowanie, że „mimowolnie” wypełniali nakazy Boga – bo nawet ci, o których Jezus w przypowieści mówi, że „dali Mu jeść…” itd.- wcale nie byli tego ŚWIADOMI. Dlatego mój brat, który jest niewierzący, twierdzi, że ateiści czynią dobro bardziej „bezinteresownie” bo bez nadziei na „wieczną nagrodę.” 🙂 Ale czy to takie ważne, DLACZEGO się to robi? Miałam kiedyś spowiednika, który twierdził, że przez każde, nawet najmniejsze dobro wszyscy budujemy jakby „Królestwo Boga” na ziemi, zaś czyniąc zło – „wspomagamy” Złego. I myślę, że coś w tym jest – i że nie zależy to nawet aż tak bardzo od tego, czy ktoś akurat wierzy w Boga.

  3. Ja również nie lubię takich stron w internecie, gdzie dyskutanci nie mają wobec siebie chociażby odrobiny szacunku. Nie warto tam zagrzewać dłużej miejsca, bo szybko dochodzi do „wymiany ciosów” z której nic dobrego nie wynika.Ty, Albo piszesz, jednak tak:Po pierwsze nie uważam, aby „nadstawianie drugiego policzka” miało oznaczać rezygnację z prawa głosu, prawa do obrony, prawa do stosowania wobec nas tych samych reguł, które są stosowane wobec innych. Jezus, spoliczkowany w obecności arcykapłana nie milczy i nie nadstawia drugiego policzka:”Gdy to powiedział, jeden ze sług obok stojących spoliczkował Jezusa, mówiąc: Tak odpowiadasz arcykapłanowi? Odrzekł mu Jezus: Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?”(J. 18,22-23)Również Paweł podczas procesu przed Sanhedrynem nie milczy, gdy arcykapłan kazał go uderzyć w twarz (Dz. 23,1-5), a także przynajmniej dwukrotnie wykorzystuje swoje prawa jako obywalela Rzymu. Nadstawianie drugiego policzka ma zastosowanie wtedy, gdy druga strona świadomie popełnia zło (nie musimy mu o tym mówić) – wtedy postawa uległości bardziej niż opór, może wzbudzić w oprawcy refleksję nad swoim postępowaniem (przykładem Maksymilian Kolbe).Po drugie, dlaczego uważasz, że miłowanie nieprzyjaciół ma oznaczać naszą bierność? Wobec naszych dzieci nie będziemy bierni. Jeśli pojawi się ryzyko, że ich życie pogrąży się w chaosie, jeśli popadną w nałogi, będą zażywać narkotyki, to czy sądzisz, że prawdziwa miłość będzie polegać na „nadstawieniu drugiego policzka”? NIE!!! Będziemy wtedy walczyć, i to nie Z, nie PRZECIWKO, ale O nasze dziecko. Dlaczego więc wobec innych, jeśli już przełamiemy zwyczajną obojętność (bo co mnie ten ktoś obchodzi, niech ze swoim życiem robi, co chce), to będziemy „walczyć” nie przeciwko, ale O tych ludzi.

    1. Masz rację – czy jednak nie napisałam, że upominanie bliźniego jest konieczne wtedy, kiedy uważamy, że popełnia on jakieś zło? Nie zawsze rezygnacja z tego, że „ja mam rację!” musi oznaczać bierność i kapitulację. Jaką chwałę przyniesie to Bogu, że ktoś poczuje się tak „przyparty do muru” że dla świętego spokoju przyjmie moje argumenty?Przypomina mi to stary dowcip ewangelizatorów: „Pracowaliśmy nad nim całą noc – aż w końcu przyjął Pana Jezusa!” Wybacz, ale ja NIE CHCĘ tak ewangelizować. I nigdy nie będę. Chodziło mi raczej o to, że to MY jesteśmy zobowiązani do postawy wybaczania i pokory – i nie powinniśmy „w imię sprawiedliwości” oczekiwać tego samego od drugiej strony. My jesteśmy do tego zobowiązani Ewangelią – oni nie. Dlatego, jeśli ateiści mówią mi, że jako katoliczka „mam ręce unurzane we krwi” mówię: „Owszem – wszystko, co kiedykolwiek, gdziekolwiek czynili chrześcijanie, dotyczy także mnie. Wszyscy jesteśmy grzesznikami.I w imieniu ich wszystkich przepraszam was za to.”(tak m.in. rozumiem tekst Pawłowy o „jednym Ciele Chrystusowym). Czy Ty nie widzisz, że takie przyznanie się do winy skuteczniej wytrąca im „broń” z ręki, niż jakiekolwiek próby racjonalnego argumentowania? I tylko chciałabym dożyć takiej chwili, że wojujący ateiści poczują się tak samo odpowiedzialni za grzechy tych, którzy nie wierzyli w Boga. Choć wiem, że nie powinnam tego oczekiwać. Chrześcijanom więcej dano, więc i więcej się od nich wymaga.

  4. Trudno mówić o „nawróceniu”.I czy o „nawrócenie” czy o prawdę, tak naprawdę im i nam chodzi?Nie wiem czy blog „nawróci”, ale napewno potrzebny jest.

    1. Masz rację, Ewo – myślę, że w ogóle człowiek nie może „nawrócić” innego człowieka – a tym mniej jego blog.

Skomentuj ~Rabarbar Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *