Gdy choruje miłość…

Niewiele się o tym mówi, ale niektóre kobiety odczuwają psychiczny przymus karania i krzywdzenia swoich dzieci – także po to, by wzbudzać współczucie u innych.

Znam taką, która ma kilkunastoletniego syna, który we wczesnym dzieciństwie przeszedł jakieś schorzenie mózgu – i jakże ta kobieta uwielbia go karcić, strofować i powtarzać (w jego obecności!), że jest on dla niej, biednej wdowy, jedynie „krzyżem” i dopustem bożym… Czasami pomagam mu w lekcjach i widzę, jak „sztywnieje” w obecności wiecznie niezadowolonej matki.

Chłopiec rzeczywiście ma pewne problemy z nauką i zapamiętywaniem, ale poza tym jest miły, wrażliwy i dobrze wychowany – a z pewnością nie jest też aż tak upośledzony, aby nie rozumiał, że te wszystkie raniące uwagi odnoszą się właśnie do niego. Jak wiadomo, sama jestem niepełnosprawna, ale NIGDY, ale to nigdy nie słyszałam od swoich rodziców podobnych słów…

Czasami można wręcz odnieść wrażenie, że ta pani pławi się we własnym cierpieniu i poczuciu poświęcenia…

Słyszałam o przypadkach, kiedy rodzice niepełnosprawnych dzieci odmawiali im leczenia albo skutecznej pomocy, tylko po to, by wzbudzić litość („bo ja mam takie biedne, chore dziecko!”), albo, co gorsza, otrzymywać na nie zasiłki z opieki społecznej.

Nigdy nie mogłam  zrozumieć, dlaczego ludzie robią własnym dzieciom takie rzeczy. A może to jakaś specyficzna, łagodna forma zespołu Münchausena?*

*Zastępczy Zespół Münchausena (MSBP) zaliczany jest do najtrudniejszych do zdiagnozowania przejawów maltretowania dziecka. Jest zaburzeniem psychologicznym, charakteryzującym się tym, że matka celowo wywołuje pewne schorzenia, wyrządzając własnemu dziecku fizyczną lub/i emocjonalną krzywdę. Można tu wymienić np. wywoływanie u dziecka wymiotów, biegunek, powodowanie krwawień, podduszanie, celowe łamanie kości, podtruwanie, a nawet zastrzyki z ekskrementów…

Tak wywołane objawy wykorzystuje się potem, aby zwrócić uwagę na siebie – jako osobę „kochającą” i niezwykle „oddaną dziecku”. Sprawca, którym zwykle jest rodzic (matka) lub opiekun, celowo przekłamuje historię, oznaki lub symptomy występujące u dziecka, aby zaspokoić swoje psychologiczne potrzeby. Matkę może wspierać (lub uczestniczyć) w tym procederze inny członek rodziny.

Uważa się, że istnieją trzy podstawowe typy chorych matek: „szukająca pomocy”, „czynny sprawca” oraz „lekarz-pasjonat”:

1) Szukająca pomocy – oczekuje zainteresowania ze strony służb medycznych i socjalnych, aby móc okazać swój lęk, wyczerpanie, depresję lub niemożność podjęcia opieki nad dzieckiem. Często pochodzi z rodziny patologicznej lub była ofiarą przemocy domowej. Kobiety tego typu często są samotnymi matkami i/lub ich ciąża nie była chciana.

2) Czynny sprawca – celowo wywołuje chorobę u dziecka drastycznymi metodami, jest nadpobudliwa, ma skłonności depresyjne i silnie rozwinięte mechanizmy zaprzeczania, charakteryzuje się ambiwalencją uczuć i paranoidalną projekcją.

3) Lekarz-pasjonat – cierpi na obsesję bycia najważniejszą osobą w całym procesie leczenia, jest przekonana, że jej dziecko naprawdę choruje i że tylko ona wie, co mu dolega, dlatego nie przyjmuje do wiadomości diagnozy stawianej przez lekarzy i wymyśla własne metody leczenia.

Według niektórych badaczy matki „szukającej pomocy” nie należy w zasadzie zaliczać do chorych na MSBP, gdyż jej zachowanie ma na celu jedynie zwrócenie uwagi na rzeczywiście przeżywane problemy. Pozostałe dwa typy matek stanowią jednak poważne zagrożenie dla zdrowia i życia dziecka.

(Opracowałam na podstawie: www.dentopolis.org/dentopedia/Zespol_Munchausena)

27 odpowiedzi na “Gdy choruje miłość…”

  1. Jak można nazwać matkę w opisanym powyżej poście?Oczywiście nie kobietą potrzebującą pomocy,bo to każdy zauważy,ale raczej egoistką,która ma na uwadze osobiste zainteresowanie własnymi sprawami,anie dziecka.Jest to tylko pozorna miłość,bo gdyby ktoś zdjął z niej ten ciężar ,chętnie by uległa.Matka,która kocha naprawdę swoje chore i niepełnosprawne dziecko,nie daje mu poznać po sobie,że cierpi .Wewnątrz siebie kryje niekorzystne dla niej negatywne uczucia,które może uzewnętrznić pomagając dziecku w większym zakresie i traktując go jakby było w pełni sprawne.Zachęcać dziecko do pozytywnego myślenia,do nauki,do rozmowy ,do dyskusji nad problemami różnego rodzaju i radzenia sobie z nimi.Żeby dziecko było przygotowane na każdą możliwą ewentualność.Żeby nie było bardziej kalekie i bezradne niż w rzeczywistości jest.Może zdarzyć się,że matka ,nie dając sobie rady ,popada w stany depresyjne,ale to już jest inna sprawa.Ludzie na ogół kierują się ku tendencji,że jeśli jest okazja coś uzyskać,bo ma się niepełnosprawne dziecko,korzystają z tego w pełni ,zapominając czasem o konkretnych potrzebach samego dziecka,a skupiając się na korzyściach.Nie wiedzą bowiem,że korzyścią największą ,jaką mogą dać dziecku jest miłość bezinteresowna,czasami bez wzajemności i przygotowanie do samodzielnego życia.

    1. Coś w tym jest, pani Tereso – bo ta pani do niedawna jeszcze myła swojego syna, jakby był małym chłopcem, który nie potrafi zrobić tego sam. Przecież to musiało być krępujące dla dziesięcio-czy-jedenastolatka…Poza tym, nie pozwalając dziecku się usamodzielnić, robimy z niego bardziej niepełnosprawne, niż jest w rzeczywistości…Przypuszczam, że kiedyś przyjdzie taki moment (bolesny dla obydwu stron), że on się zbuntuje przeciwko „kochającej mamusi.”

      1. Zawsze się zastanawiam wtedy po co taki „człowiek” decyduję się na dziecko skoro nie umie Go kochać takim jakim jest…

      2. Dzieci można „okaleczać” również w inny sposób, nie tylko tak drastyczny, jak przez Ciebie opisane przypadki. Moim zdaniem matka, która za dziecko odrabia zadanie domowe (bo ona to zrobi najlepiej, bezbłędnie), by dziecko dostało jak najlepszą ocenę-już je okalecza. Wyręczając własne dziecko nie pozwala swojemu dziecku doświadczać negatywnych reakcji innych np.porażki, która przecież kształtuje charakter dziecka (nierzadko pozytywnie)

        1. Oczywiście – nie pozwala mu również w ten sposób poznać własnych, rzeczywistych możliwości i ograniczeń. Inna sprawa, że w naszym systemie szkolnym panuje „presja ocen” – gdy tymczasem z dzieckiem niepełnosprawnym albo przeżywającym inne trudności należałoby pracować zawsze indywidualnie. Gdyby nauczyciele oceniali moje początkowe „osiągnięcia” (a raczej ich brak :)) w dziedzinie pisania czy prac ręcznych ściśle według ogólnych kryteriów, prawdopodobnie miałabym trudności z przebrnięciem przez podstawówkę.:)

          1. Moje dzieci jeszcze nie chodzą do szkoły. W przyszłym roku sie zacznie, ale już się martwię, jak to będzie. Mąż się zdeklarował, że to on będzie tłumaczył córce np.matematykę; ja uważam, że nie będę miała tyle cierpliwości, ale w sumie sie okaże…W każdym bądź razie nie będę karać czy choćby strofować dzieci tylko dlatego, że z klasówki jest 3 a nie 6! Kiedy byłam dzieckim tylko raz dostałam lanie z powodu szkoły i to tylko dlatego, że…podrobiłam oceny w dziennniczku:)

          2. Mimo początkowych trudności zawsze byłam bardzo dobrą uczennicą i moi rodzice w zasadzie nie musieli pomagać mi w lekcjach (nawet jeśli czasami próbowali, denerwowałam się, bo wolałam sama znaleźć rozwiązanie) – na szczęście miałam tylu uczniów, którym udzielałam korepetycji, że mam nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzę. Zmorą mojego dzieciństwa było coś innego: wydawało mi się, że rodzice bardziej się cieszą z trójek moich braci, niż z moich piątek – a z drugiej strony, że wszystkich „zawiodę”, jeśli czasami dostanę gorszy stopień. To też są błędy, których chciałabym w przyszłości uniknąć. Już pomijam fakt, że szkoła (podstawowa), gdzie trzeba grzecznie i cicho siedzieć w ławkach przez 45 minut, nie jest na ogół miejscem przyjaznym dla małych chłopców. Na szczęście, mamy jeszcze kilka lat, aby jakoś temu zaradzić.:)

        2. To sie nie tylko dziecko okalecza ale i samego siebie. Znam taki przypadek, trzy dziewczynki i to zdolne a żadna długopiem nawet nie ruszyła, ksiązki nie otworzyła jak matka nie siadła z nimi do lekcji – no i miała kobiecina zajęcie, całe popołudnie z glowy.Ona „odrabiała lekcje” a jej matka w tym czasie zasuwała jak mały samochodzik bo w domu było co do zrobienia przy sześcioosobowej rodzinie.Zreszta babcia wychowywała wnuczki na księżniczki z bajki, dziewczyny i to juz spore wychodziły z ubikacji a babunia im …..tyłki wycierała a o tym zeby cokolwiek w domu zrobiły nie było mowy – w mysl zasady – jeszcze się w zyciu napracuja.Teraz dziewczyny juz sa dorosłe, babcia staruszka nie pomoże, ojciec zmarł, matka zasuwa od switu do nocy żeby bylo co do garnka włozyć a one….dalej księżniczki

          1. No, właśnie – mój starszy brat i ja byliśmy nauczeni, że odrabianie lekcji to NASZ obowiązek i chyba obrazilibyśmy się, gdyby rodzice próbowali w to jakoś ingerować. Trochę inaczej było z moim młodszym bratem, jemu rodzice próbowali pomagać, zmieniali szkoły, itd. – ale i tak nie przynosiło to wielkich skutków aż do chwili, gdy sam zrozumiał, że człowiek uczy się DLA SIEBIE. Ale i on przecież wyrósł w końcu na porządnego człowieka. Tak więc wiem na pewno, że od nikogo nie należy wymagać rzeczy niemożliwych. Ja nigdy nie będę baletnicą (chociaż, gdy byłam mała, bardzo chciałam zostać mistrzynią w jeździe figurowej na lodzie:)), a ten chłopiec, którego opisałam, pewnie nie skończy studiów z wyróżnieniem. Ale czy to znaczy, że każde z nas na swój sposób nie może być szczęśliwym człowiekiem? I na miejscu tej pani skupiłabym się raczej na tym, co on może robić DOBRZE (np. świetnie opiekuje się małymi dziećmi).

          2. Mnie w nauce nikt nie pomagał chociaz rodzice byli z wykształcenia nauczycielami. Sama sobie umiałam poradzic i to chyba niezle skoro byłam piatkową uczennica. Z córką było tak samo, zreszta jak zobaczyłam w jej zeszycie jakies grafy to zupełnie zwątpiłam – całki znałam, logarytmy znałam ale o grafach pierwszy raz słyszałam. Jeden, jedyny raz próbowałam zrobić zadanie z fizyki i to w gimnazjum.Ja próbowałam, mąż (po politechnice) próbował a efekt był taki ze padliśmy jak kawki no i poszła do szkoły bez zadania.Nawet się specjalnie nie orientowałam jakie ma przedmioty w szkole a i tak maturę zdała świetnie.

  2. Zawsze zastanawiałem się dlaczego matki robią tyle szumu wokół dziecka demonstrując nadzwyczajną troskę a w domu śmierdzi pieluchami. W moim domu nie było tej troski ale zdziwienie budził, brak zapachu małego dziecka. Jak Ty to robisz ? Ja po prostu dbałem o prawdziwą higienę dziecka a nie tylko o niej mówiłem . Teraz dowiedziałem się że to chorobliwe. podejrzewałem jedynie że to jakaś anomalia . Ten post uporządkował moje domniemania. Dziękuję .

    1. No, cóż – starsi ludzie mawiali: „Kto ma pszczoły, ten ma miód – kto ma dzieci, ten ma…smród” – ale, mówiąc szczerze, nigdy się z tym nie zgadzałam.

  3. Niektórzy ludzie naprawdę są okropni. Ja coraz bardziej doceniam moich kochanych rodziców, którzy wychowali mnie w dobrej atmosferze. (codzienna-egzystencja)

  4. Mama…Jak bylam na weekend w klasztorze maryjnym… po raz pierwszy w takim,zalamalam sie ze nie znam mojej Prawdziwej Matki.Mialam za zadanie pokazac jak Maryja troszczy sie o mnie i udowodnic ze to troszczenie jest wieksze niz troska matki rodzonej…Wiesz jakie to bylo trudne zadanie?Zaryzykowalam scenka.. ta scenka pomogla mi zrozumiec i zaczac poznawac Maryję.To dopiero MIlosc. !www.na-sam-szczyt.blog.onet.pl

    1. Wiesz, ja byłam w sumie bardzo samotną małą dziewczynką, więcej przebywałam w szpitalach i w innych ośrodkach, niż w domu, więc kiedy miałam osiem czy dziewięć lat poprosiłam Maryję, aby była moją Mamą. 🙂 Tak samo, kiedy będąc w ciąży byłam w sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej (jest tam jedyna figurka Maryi „z brzuszkiem” jaką dotychczas widziałam:)), prosiłam Ją, by zechciała zaopiekować się również moim dzieckiem. No, i mały przyszedł na świat w sam dzień Nowego Roku 2008, kiedy to Kościół czci Maryję jako Bożą Rodzicielkę (Theotokos)…

  5. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale odpowiedziałam na komentarz pod poprzednim postem. Tak w ramach informacji Ci o tym mówię:) (codzienna-egzystencja)

  6. A czy aby przypadkiem istotą problemu nie jest to, że współczesny człowiek odwykł od patrzenie na własne życie w kontekście Bożych oczekiwań, woli Bożej, a w to miejsce ustawił siebie, jako głównego scenarzystę (taką Łepkowską) własnego życia, a zarazem głównego aktora (tu Cichopek mogłaby służyć przykładem)? Gdyby główna bohaterka Twojej opowieści potrafiła dostrzec jaką szansę prawdziwej, a nie przegadanej miłości dał jej Pan, to jej postawa wobec własnego syna byłaby zupełnie inna. No ale ona miała jakieś wielkie plany związane ze swoją osobą – może w jej planach miała być wspaniałą aktorką występującą w każdym filmie i w każdym serialu, może wielką pisarką uwielbianą przez swoich czytelników, czekających na jej kolejną powieść, a może piosenkarką obecną codziennie we wszystkich mieszkaniach swoich rodaków? Jeśli tak było, to czy można się dziwić jej zachowaniu wobec syna? To przecież przez niego jej wspaniałe plany się nie ziściły!

  7. Biedne dzieci, których prześladowanie jest lekarstwem na kompleksy rodziców, lub ich inne problemy. Nie potrafię wyobrazić sobie, że mogłabym choć jednym słowem zrobić wyrzut moim dzieciom, z powodu ich problemów. Kochający rodzic, nie myśli o swoim poświęceniu,lecz stara się by dziecko jak najmnie j odczuwało swoje niedostki. W każdym razie , ja tak czuję. Pozdrawiam!

    1. Myślę, Pioanko, że podobnie starali się zachowywać moi rodzice – w każdym razie nigdy nie dali mi odczuć, że jestem dla nich „ciężarem” czy „nieszczęściem” (mimo, że pewnie przykro im było słuchać pytań niektórych „życzliwych”, czemu mnie gdzieś nie „oddali” – zupełnie, jakby dziecko niepełnosprawne było, w najlepszym razie, niechcianym psiakiem, którego można podrzucić do schroniska). I pewnie dlatego jestem dzisiaj tym, kim jestem. Ucałuj dzieciaki.

  8. Myślę, że rodzice reagujący w sposób który opisałaś tak naprawdę są rozczarowani swoim dzieckiem i nie chcą go. Strach przed społecznym odrzuceniem nie pozwala im oddać tego dziecka a moralne opory usunąć wtedy gdy choroba ujawniła się już w ciąży. To dzieci zrodzone z przymusu jakikolwiek by nie był. W końcu najwyższą wartością jest ich życie. Można zmusić matke do urodzenia dziecka ale nie zmusi sie do pokochania. Skoro mamy takie porzepisy to środowiska walczące o życie dziecka powinny przejąć odpowiedzialność za ich szczęście, innej drogi nie widzę.

    1. No, i przejmują – raz lepiej, raz gorzej (co pokazał ostatnio przykład z zakonnicą bijącą dziecko w domu opieki) – ale co mają robić, jeśli nikt inny nie chce się tego podjąć? NIGDY nie zgodzę się z poglądem, że „aborcja jest lekiem na całe zło” – RÓWNIEŻ w krajach, które mają niezwykle liberalne przepisy aborcyjne, jest cała masa niekochanych dzieci.

      1. Nie pisze, że aborcja jest lekiem. Po prostu jest teraz masa nie chcianych dzieci. Szkoda że nie ma takiej instytucji która zajęła by sie ich losem i nauczyła że szczęscie jest dostępne. Nie oglądam telewizji więc nie wiem o czym piszesz. Nie widziałam ani jednego szczęsliwego dziecka w domu dziecka i śmiem domniemywac, że obecnie funkcjonujący system jest zły, ale zawsze były dzieci lepsze i gorsze, widocznie tak ma być. Tylko to bardzo okrutne.

        1. Problem w tym, że żadna instytucja nie może nas nauczyć KOCHAĆ – to mogą zrobić jedynie kochający nas ludzie. Myślę, że lepiej byłoby zlikwidować tradycyjne „domy dziecka”, a dzieci przenieść do rodzin zastępczych (taki system funkcjonuje np. w USA, gdzie do „placówek zbiorowego wychowania” kieruje się dzieci tylko w wyjątkowych wypadkach) lub do wiosek dziecięcych – choć tu należałoby zadbać o większy udział mężczyzn w wychowaniu dzieci. „Ciocie”-wychowawczynie w takich wioskach są często nadmiernie skoncentrowane na powierzonym im dziecku (bo niekiedy nie wolno im mieć własnych rodzin), co powoduje pewne problemy wychowawcze. Na szczęście, powoli się to zmienia – mój mąż kiedyś dostał propozycję pracy w takim ośrodku jako „wujek” właśnie. Skandaliczne jest także polskie prawo adopcyjne, które raczej zniechęca do wyboru takiego rozwiązania. Znajomi moich rodziców, którzy zdecydowali się wziąć chłopczyka z Domu Dziecka, musieli najpierw zrobić…przebudowę domu („bo dziecko MUSI mieć własny pokój!” – powiedziano im – no, jasne – w Domu Dziecka miało warunki jak w hotelu kategorii „S”!). Już nawet nie wspominając o tym, że 75% dzieci nigdy nie zostanie adoptowanych, bo mają „niejasną sytuację prawną.” Ja przepraszam, ale jeśli kobieta zostawia noworodka w śmietniku, to już chyba JAŚNIEJ nie mogła dać do zrozumienia, że nie chce/nie może go wychowywać? To wszystko powinno się dziać automatycznie – niestety, się nie dzieje. I powiem Ci, że jak tak na to patrzę, coraz mniej się dziwię ludziom, którzy decydują się raczej na koszta i uciążliwości związane z in vitro. Bo przy takim stanie rzeczy adopcja przestaje być „prostszym” rozwiązaniem…

          1. Oczywiście że tak, adopcja jest obwarowana wymagami formalnymi nie wiadomo po co, jakby status materialny i drugorzedne sprawy miały jakies znaczenie. Nie rozumiem podstaw tych przepisów, ktoś był chyba nienormalny. wyglada to tak jakby państwo sprzedawało dziecko za własny pokój i odpowiedni status finansowy rodziców adopcyjnych. to samo dotyczy przeciągania w nieskończoność władzy rodzica nad dzieckiem i niechęc w odbieraniu praw rodzicielskich rodzicom porzucającym dzieci. może to sie zmieni… kiedys…

Skomentuj ~sila-siostry.blog.onet.pl Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *