Chyba po raz pierwszy w życiu nie zgadzam się z opinią mego ulubionego Szymona Hołowni, wyrażoną tu:
A moim zdaniem MOŻNA widzieć w chęci powrotu do świątobliwej „staruszki łaciny” również chęć cofnięcia (choćby o pół kroku, choćby o milimetr…) soborowych reform – bo przecież (podobno) najlepiej jest „jak ojce i praojce wierzyli, my takoż.” Trudno mi sobie np. za obecnego pontyfikatu wyobrazić takie spotkanie międzyreligijne, jakie Jan Paweł II zorganizował w Asyżu.
Obawiam się, że coraz starszy papież odczuwa z wiekiem coraz większą nostalgię za „uporządkowanym” światem swego dzieciństwa (w którym to bogobojny ojciec dzierżył ster domu, a jeszcze bardziej bogobojna matka doglądała „trzech K.”). A w konsekwencji bardziej niż „reformatorem” Kościoła czuje się jedynie „kustoszem świętych prawd wiary” które trzeba za wszelką cenę przechować dla przyszłych pokoleń. Nawet za cenę uczynienia z tych prawd relikwii – czcigodnych, lecz…martwych.
Obym się myliła – ale wydaje mi się, że w Kościele katolickim doby Benedykta istnieje o wiele więcej „niepokojących tendencji” niż tylko spadek liczby powołań na Zachodzie (bo myślę że mimo wszystko nie o „ilość” kapłanów powinno nam chodzić, ale o ich „jakość”- zresztą, co ciekawe, ich liczba poza Europą raczej wzrasta:)) czy nawet mnożące się ostatnio doniesienia o seksskandalach… A jedną z nich jest właśnie ten powolny, aczkolwiek już zauważalny, odwrót od postanowień Soboru Watykańskiego II…
Czyżby zatem cały niegdysiejszy proreformatorski zapał dawnego ks. Josepha Ratzingera został już nawet przez niego samego uznany tylko za „błąd młodości”? Mam nadzieję, że jednak nie.
niestety tendencje zachowawcze dają się zauważyć od jakiegoś czasu. upieranie się przy powrocie do dawnych form jest dla mnie conajmniej zaskakujące przynajmniej z dwóch powodów – po pierwsze forma, choć ważna, jest tylko formą. potrzebna jest odnowa ducha! powrót do korzeni owszem, ale pod względem rozumienia wiary, przeżywania jej jako osobistego doświadczenia Boga, spotkania z Nim. chyba trochę się to po drodze zatraciło… po drugie, jak wiadomo łacina stała się językiem Kościoła dużo później, więc odwoływanie się w tym momencie do powrotu do korzeni jest cokolwiek nietrafione. trudno mi też oprzeć się wrażeniu, że tego typu reformy przyczynią się raczej do praktykowania wiary naturalnej, pojmowanej jako swoista starożytna tradycja, może i piękna ale którą nie bardzo wiadomo dlaczego należy kultywować. poza tym bogactwo SVII jest tak ogromne, że dobrze byłoby coraz pełniej je odkrywać i realizować. zatem zmiany – tak, o ile do czegoś pozytywnego prowadzą.i co ostatnio przeczytałam, chyba na Twoim blogu nawet – „Moje Imię nie jest Zwyczaj” pozdrawiam Albo 🙂
Tak – to któryś z papieży średniowiecznych powiedział… Gdy zarzucano mu zbytnie „nowinkarstwo” zresztą. 🙂 Uważam, że łacińskie części stałe mszy świętej są piękne, a liturgia staje się dzięki nim bardziej uroczysta i tajemnicza (zresztą słowo „misterium” oznacza właśnie TAJEMNICĘ) – tylko, że ja nie jestem pewna, czy o to właśnie chodzi? Czy msza święta ma być teraz jakimś rodzajem pięknego koncertu, przeznaczonego dla melomanów? (Znana jest skądinąd wielka miłość obecnego papieża do muzyki klasycznej:)) Zdziwiło mnie to tym bardziej, że nie kto inny, jak sam Benedykt XVI powiedział kiedyś, że:”Liturgia nie powinna zamieniać się w wielki, masowy spektakl, który wymaga reżyserów i genialnych aktorów.”
Wiele osób twierdzi, ze kosciól katolicki wymaga reform. dlaczego? czy dlatego, ze ma iść z duchem czasu? czyli co, młodzi lubią dresy albo muzyke metalową, to nastepny sobór powinien wprowadzic dres jako strój urzędowy dla księdza a do mszy będzie przygrywał Slayer? dla mnie wszelkie reformy koscioła to reformy, które wprowadzają LUDZIE według swojego własnego widzimisię. na szczęście chociaż nie próbują już wmówić nikomu, ze w tej sprawie doznali objawienia, dzieki Ci, Boże, za te małe przyjemności. niestety kosciół się już tak zinstytucjonalizował, że moim zdaniem nie ma juz dla niego ratunku, bo jest milion lat swietlnych od Boga.
Nie, Shaak Ti, Kościół nie dlatego potrzebuje reform, że ma iść z „duchem czasu” (zresztą ten duch to bardzo rzadko jest DOBRY duch – częściej niestety jest to duch zły:)) – ale dlatego, że jest żywym organizmem. A jak powiedział kard. Newman, który przeszedł z anglikanizmu na katolicyzm, „żyć to znaczy zmieniać się.” Jeśli tego zaprzestaniemy, zrobimy z Kościoła żywą…skamieniałość. Zresztą i św. Jan nakazywał już chrześcijanom pierwszych wieków pilnie nasłuchiwać, „co mówi Duch do Kościołów.” Także Jezus przemawiał do ludzi zawsze takim językiem, jaki byli w stanie zrozumieć (choć w średniowieczu nawet niektórzy teologowie sądzili, że musiał przemawiać po łacinie :)). Reforma Kościoła powinna być zawsze powrotem do źródeł, do Ewangelii. Nie musi to koniecznie oznaczać odrzucenia wszystkich późniejszych ludzkich tradycji, zwłaszcza jeśli są piękne i pomocne (Jak to napisał Adam Asnyk: „Nie depczcie przeszłości ołtarzy/ choć macie sami doskonalsze wznieść. /Na nich się jeszcze święty ogień żarzy/i miłość ludzka stoi tam na straży/- i wy winniście im cześć!”) Ale nigdy te zwyczaje nie powinny być ważniejsze od Ewangelii.
Mnie na blogu p. Hołowni trochę uderza ten skrót „B16″… ja wiem, że to analogia z JPII i język młodzieżowy… ale mi się kojarzy zawsze i nieodparcie z bombowcem… inaczej nie mogę ;)Msza łacińska ma swój urok… tylko kiedy dzieciaki mają się jeszcze tej łaciny uczyć, na religii w szkole?
B16 to rzeczywiście niezbyt szczęśliwy skrót i staram się go nie używać – mojego tatę razie zresztą także JPII, gdyż – jak twierdzi – był to kryptonim nadany papieżowi przez SB (a ponieważ był kiedyś milicjantem, jestem skłonna mu uwierzyć). Natomiast co do łaciny, niepokoi mnie coś innego: czyżbyśmy uważali, że niektóre języki są bardziej, a inne mniej „godne” tego, by w nich chwalić Boga?
Nie… no nie jestem aż takim czarnowidzem jeśli chodzi o łacinę… to chyba tylko tęsknota za zapomnianą tradycją 🙂 Pomysł, że języki narodowe są „niegodne” mógłby przyjść do głowy tylko fanatykom…
A jednak nawet teologowie uważali „pospolite narzecza” za niegodne używania w najświętszych momentach liturgii przez bez mała dwanaście wieków istnienia Kościoła (od czasów Cyryla i Metodego aż do Soboru Watykańskiego II). Cały czas chodzi mi po głowie przypadek małej Bernadetty Soubirous, którą jej proboszcz wyśmiał (a było to już w XIX stuleciu!), gdy mu powiedziała, że „Pani”, którą widziała, przemawiała do niej w miejscowym dialekcie, a nie po hebrajsku czy łacinie…
Ech, dawne „dobre czasy 😉 Coś mi „dzwoni” (choć nie wiem w którym kościele), że kiedyś nawet teologowie uważali, że kobiety dusz nie mają… ale do podobnych absurdów raczej już powrotu nie ma i nie będzie… oby tak samo nie było do „niegodności” języków :)Skoro już o objawieniach mowa, to jakże mógłby Bóg lub Maryja po łacinie przemawiać do prostej dziewczynki – a co by wtedy to dziecko zrozumiało?! Pokrętnej logiki wspomnianego księdza pojąć nie mogę…
Gwoli prawdy…Barbaro, a mogłabyś wskazać choć jednego takiego teologa? To co piszesz niestety jest mitem, który powtarzany (także tak jak Ty to robisz) urasta do rangi „być może prawdziwej” plotki. Nie warto powtarzać niesprawdzonych informacji.Polecam odpowiedź na ten temat mądrego i znanego duchownego o. Jacka Salija:”CZY KOBIETA MA DUSZĘ?”http://mateusz.pl/ksiazki/js-sd/Js-sd_62.htm(trzeba skopiować cały link, jeśli się nie podświetlił, i usunąć ewentualne spacje)
Pamiętam z historii Kościoła, Jumiku, że problem „Czy kobieta ma duszę nieśmiertelną?” był rozważany na synodach biskupich w VIII wieku, ale gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że był to okres głębokiego regresu kultury i Kościoła (były to czasy, kiedy sprofanowane zwłoki papieży wrzucano do Tybru, na przykład) – a więc i teologii…
Historia nie jest moją mocną stroną, ale różne błędy i wypaczenia hierarchii kościelnej nie są tylko plotką, było podwójne papiestwo, były zabójstwa, były stosy, były rozliczne absurdalne rozważania… Tylko o czym to świadczy? Przecież nie o „nieprawdziwości” Kościoła, a jedynie o tym, że człowiek jest istotą niedoskonałą i błądzi. Kiedyś na mszy w krakowskim kościele usłyszałam na kazaniu słowa: „o świętości Kościoła świadczy również to, że przetrwał tysiąclecia działalności księży” – bo tematem kazania były właśnie błędy instytucji 🙂
Ale mi po prostu chodzi o to, żeby nie powtarzać niesprawdzonych informacji. Jeśli Alba znajdzie jakieś konkretne wypowiedzi i fragmenty z tych synodów (ja nie znalazłem), to wtedy będziemy modli o tym podyskutować.
A mogłabyś podać konkretne zapisy z tych synodów?
Jumiku, przeczytałam. W rozdziale o kobiecej duszy argumenty wydają się przekonujące… niestety, poczytałam też kilka innych rozdziałów i wydaje mi się, że jednak o. Jacek jest trochę stronniczy, przytacza tylko te fragmenty pism, które są wygodne. Przeczytałam o zwierzętach… i wiesz co, nigdy mnie nie raziło w tej kwestii symboliczne opisanie stworzenia świata, natomiast brutalny opis odnawiania przymierza z Abrahamem (niedawno czytany na mszy) przyprawia niemal o mdłości… rozcięte połówki zwierząt… o tym fragmencie o. Jacek milczy. I z tego powodu podejrzewam również, że w temacie feministycznym również coś mógł przemilczeć… Przytoczenie słów Jezusa na dowód równości kobiet i mężczyzn w obliczu Boga wystarczyłoby, aby rozwiać wątpliwości co do dzisiejszego nauczania Kościoła. Tłumaczenie św. Pawła z chęci „zapobiegania wtrącaniu się Kościoła w świeckie sprawy” jest po prostu naciągane. Przecież słowa o mężu jako głowie i kobiecie towarzyszce to nie kwestia wiary, a raczej właśnie ówczesnych ŚWIECKICH obyczajów… bo św. Paweł był nie tylko sługą Bożym ale przede wszystkim CZŁOWIEKIEM i częścią swojej epoki.
Nie rozumiem o co chodzi z przemilczeniem fragmentu o przymierzu z Abrahamem. Przemilczenie to jest niepowiedzenie czegoś niewygodnego. Co w tym niewygodnego? Nic. Takie były wtedy zwyczaje i taka mentalność. Nie wspominając o tym, że Żydzi przecież byli bardzo moralnie nieokrzesani, a mimo to Bóg do nich wtedy przyszedł, nie czekał aż staną się święci.
Właśnie – takie były czasy i takie obyczaje (podobne zresztą do pogańskich) i z tego powodu nikt rozsądny nie może twierdzić, że katolicyzm zachęca do rozrąbywania zwierząt. Jednak cały rozdział jest o POSZANOWANIU przyrody i świata zwierzęcego w religii chrześcijańskiej – a przykład podany przeze mnie jest dla takiej tezy NIEWYGODNY. Nie chodzi o to, żeby popadać w skrajność i krytykować Kościół – tylko o to, by zauważyć, że na naukę Kościoła bardzo rzutowały poglądy świeckie – z różnych epok (choćby mamy tu przykład Galileusza, który musiał odwołać swoje twierdzenia pod naciskiem Kościoła – a dziś już nikt w Kościele nie upiera się, że ziemia jest centrum wszechświata:) )
Barbaro, tutaj nie do końca się zgodzę. Katechizm Kościoła Katolickiego mówi już wprawdzie, że „kobieta i mężczyzna ZOSTALI STWORZENI WZAJEMNIE JEDNO DLA DRUGIEGO” [a nie, jak przez wieki ujmowano tradycyjnie – jedynie „kobieta dla mężczyzny.”:))] – jednak i to nie musi wcale oznaczać (pełnej) „wymienności” ról – ani, tym bardziej IDENTYCZNOŚCI charakterów i usposobień. Pisałam tu już kiedyś o tym, ale powtórzę – moim zdaniem Pan Bóg zaplanował projekt „człowiek” w dwóch zasadniczych odmianach – męskiej i żeńskiej (niezależnie od zdarzających się niekiedy odstępstw od tego modelu podstawowego:)) po to, by uzupełniały się wzajemnie. Gdyby użyć analogii „owocowej” to można by przyrównać „typowego” mężczyznę do orzecha – twardego na zewnątrz, ale bardzo wrażliwego wewnątrz – a „typową” kobietę do brzoskwini – miękkiej i delikatnej z wierzchu, ale w środku ukrywającej bardzo twarde wnętrze. I tak, jak „silny” mężczyzna może potrzebować wsparcia „słabej” kobiety w jednych sytuacjach – i wcale mu to nie uwłacza jako mężczyźnie – tak i ona może niekiedy szukać wsparcia „silnego męskiego ramienia” – i także w niczym jej to nie ubliża. Pan Bóg (znów tylko według mnie:)) stworzył nas tak, byśmy POTRZEBOWALI siebie wzajemnie.To tylko nas się przyzwyczaja do tego, że jedyną drogą do szczęścia są różne „samo-„: samodzielność, samorealizacja, samowystarczalność, a w końcu… samo…tność?:) Tak samo nie ubliża kobiecie, że jest (ma być!) „pomocą” i „towarzyszką” swojego mężczyzny. Hebrajskie wyrażenie „ezer kenegdo” użyte w tym kontekście oznacza, że kobieta jest „nieodzowną pomocą” tzn. że NIKT (także inny mężczyzna!) nie może jej w tej roli zastąpić. A oprócz tego wyrażenie to używane jest w Biblii WYŁĄCZNIE na określenie pomocy BOGA dla każdego człowieka. Skoro więc kobieta – jako „towarzyszka i pomoc” – ma zajmować wobec mężczyzny taką pozycję, jak Bóg, kiedy nam dopomaga – to nikt mi nie wmówi, że to ją poniża. A jeśli mój mąż ma być moją „głową” TAK JAK CHRYSTUS WOBEC KOŚCIOŁA – to również nie mam nic przeciwko temu. A wiesz dlaczego? Dlatego, że „Chrystus umiłował Kościół i siebie samego wydał za niego.” To znaczy, że każdy facet powinien być w razie potrzeby gotów UMRZEĆ za swoją kobietę. :)Już nawet nie mówiąc o tym, że Jezus powiedział, że kto chce być królem, musi się stać sługą i niewolnikiem…;) Tak więc jesteśmy „sobie wzajemnie poddani w miłości Chrystusowej.” 🙂
Nie do końca mnie zrozumiałaś Albo. Ja nie twierdzę, że kobieta i mężczyzna są jednakowi, tylko powtórzyłam za o.Salijem (a on za św. Pawłem), że równi w obliczu Boga. Nie wiem co oznacza to dla innych, ja sobie tłumaczę te słowa w taki sposób, że „w obliczu Boga” stanie nasza dusza – a dusza nie jest kobietą lub mężczyzną (stworzona „na obraz i podobieństwo Boże” – Bóg nie ma płci, aniołowie nie mają płci…). Oznacza to dla mnie też takie samo ocenianie grzechów (to samo jest grzechem i dla kobiety i mężczyzny).Dla mnie to oczywiste, że w swoim ziemskim, człowieczym życiu płcie zostały zróżnicowane aby się wzajemnie uzupełniać. Są funkcje, które możemy dzielić i są „wyspecjalizowane”. Zresztą nie jest to dla mnie jakiś czarno-biały podział na siłę i słabość (to co w jednej sytuacji jest siłą – w zupełnie innej może okazać się słabością). Słowa o „głowie i towarzyszce” też przytoczyłam ściśle w kontekście przeczytanego artykułu – gdzie o. Salij wyraźnie zaznaczał o jakie kwestie OBYCZAJOWE chodziło (zdejmowanie kobiecych nakryć głowy i „utemperowanie zbyt wczesnych sufrażystek”)