Przechodząc przez dolinę płaczu…

We Francji po Rewolucji Francuskiej a także w Rosji Stalina podejmowano próby, by zastąpić 7-dniowy tydzień (który niezaprzeczalnie ma te „znienawidzone” korzenie judeochrześcijańskie; po rosyjsku nawet każda niedziela nazywa się „woskrasienije” – zmartwychwstanie – i nie sposób tego (p)ominąć:)) innym cyklem, np. dekadowym. Okazało się jednak, że psychofizyczna konstrukcja człowieka nie wytrzymuje takich innowacji…

Może więc zamiast psioczyć na te „głupie klerykalne wymysły” lepiej się po prostu cieszyć czasem wolnym od pracy, niezależnie od własnego  światopoglądu?:)

Natomiast co do powszechnej różnicy w społecznym odbiorze świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, mam na to własne, bardzo proste wyjaśnienie. Narodziny dziecka (nawet niezwykłego, jak Jezus) są zwyczajnym wydarzeniem, które łatwo można objąć rozumem. Dzieci rodzą się każdej nocy.

Natomiast żeby…uwierzyć w zmartwychwstanie, potrzebna jest już właśnie WIARA (i może dlatego także wielu katolików mniej sobie ceni te święta – za dużo od nich wymagają). Chociaż…jestem w stanie sobie wyobrazić także zupełnie „świeckie” głębokie przeżycie zmartwychwstania – np. w przypadku kogoś, kto w wyniku operacji nagle odzyskał wzrok, albo przestał pić, albo cudem uniknął śmierci w wypadku samochodowym, albo pogodził się z rodziną…

Bo zmartwychwstanie to jest (zupełnie niezależnie od kontekstu związanego z Jezusem) świętowanie jakiejś radykalnej, pozytywnej zmiany, odrodzenia, przejścia z ciemności ku światłu; nowego początku…

I zdaje się, że właśnie takiego „przejścia”, takiej „paschy” bardzo teraz potrzebuję…

Joni Ericksson -Tada, (Amerykanka, która w wieku 17 lat skoczyła na główkę do basenu, skutkiem czego została niemal całkowicie sparaliżowana) napisała kiedyś, że czasami odczuwa wielki smutek, że nie może na przykład zrobić mężowi kanapek do pracy albo rozmasować mu pleców, kiedy boli go kręgosłup.

Moja niepełnosprawność nie jest wprawdzie aż tak poważna, ale i tak poczucie własnej „nieprzydatności” w rolach, które przyszło mi pełnić (żony i matki) oraz pewnej wynikającej z tego nierównowagi w moim związku z P. ostatnio często mi towarzyszy.

Nie mogę się pozbyć wrażenia, że nieporównanie mniej „daję” niż „otrzymuję”, a mój mąż jest niemal na każde moje zawołanie, niczym wierny sługa jaśniepani… A może jednak rację mieli ci,, którzy twierdzili, że jeśli Pan Bóg rzeczywiście daje człowiekowi do czegoś „powołanie”, daje mu także siły i zdolności konieczne do tego, by je wypełnić? W takim ujęciu małżeństwo i macierzyństwo raczej nie były mi przeznaczone…

Kiedy się modlę, często nazywam Boga „Bogiem Wielkiej Przemiany” – i mam nadzieję, że ona prędko się we mnie dokona, bo na razie widzę przed sobą tylko ciemność. Ale wiadomo, że najciemniej jest zawsze tuż przed świtem…

 

98 odpowiedzi na “Przechodząc przez dolinę płaczu…”

  1. Albo, dajesz swojej Rodzinie to, co najważniejsze – miłość! to jest ta zdolność i siła, którą Pan Bóg Cię obdarował wraz z powołaniem. i rzecz w tym, a nie w pełnej sprawności fizycznej i robieniu absolutnie wszystkiego co „standardowa kobieta” w domu robi. i… może to także lekcja pokory. trudna, ale nie jesteś sama. pamiętaj, że moc w słabości się doskonali i ciesz się, bo masz wspaniałego męża 🙂

    1. Ależ cieszę się, droga Estel – i doceniam go nieustannie.:) Tyle że obawiam się, że on raczej nie może powiedzieć o mnie „moja wspaniała żona.” Kto wie, może to małżeństwo to DAR dla mnie, ale POKUTA dla niego? Nie wiem, czemu za każdym razem spotkania z „jego” częścią naszej rodziny skłaniają mnie do takich rozważań – ale tam na każdym kroku odczuwam, jak bardzo on się dla mnie „poświęca.” ;( Z drugiej strony zawsze mnie pociesza wyczytana gdzieś myśl, genialna w swej prostocie – „Gdyby Cię nie kochał – nie byłby z Tobą.” Chociaż (wierz mi) są w nas czasem smutki leżące tak głęboko, że nawet najczulsza miłość drugiego człowieka nie zdoła ich uleczyć. Zupełnie, jakby coś w nas wciąż domagało się pocieszania – i tego na pewno nie można od nikogo wymagać. Takie zranienia jedynie Bóg może uleczyć. Dlatego usilnie namawiam P., byśmy pojechali na mszę świętą z modlitwą o uzdrowienie wewnętrzne. Tego chyba teraz najbardziej potrzebuję… Nikt nie może sprawić, żebym nie była tym, kim jestem (choć czasami tak trudno być MNĄ;)) – niemniej nie zawsze przecież ciąży mi to jednakowo. Nie przejmuj się – po KAŻDYM Wielkim Piątku wcześniej czy później nastaje Zmartwychwstanie. Muszę tylko zebrać siły…(Wiesz, jakie jest moje ulubione powiedzonko w takich sytuacjach? Zrób WSZYSTKO. co możesz – a resztą się nie przejmuj… Tylko że czasem łatwiej mi to sobie powiedzieć, niż wykonać:))

  2. Bardzo przemawiające do wyobraźni to Twoje porównanie zmartwychwstania do przełomów w zyciu. a poza tym, to zobacz : sama sobie zaprzeczyłas. mówisz, ze może nie było Ci pisane macierzyństwo i małżeństwo, a przeciez je masz, to w swietle tego co napisałaś wyżej, ze każdy dostaje tyle, zeby sobie dac z tym radę – cos nie pasuje. zapewne dajesz sobie rade w wystarczającym stopniu, dlatego to dostałaś, a Ty teraz po prostu troche za ciemno masz i nie widzisz. życzę switu! 🙂 pozdrawiam

    1. Hola, hola,żadnego małżeństwa nie ma i Ty Albo dobrze o tym wiesz. Zastanów się, może ten smutek jest darem Boga prowadzącym do nawrócenia? To prawda – ból duszy uzdrowi tylko Pan, nic tu nie pomogą Twoi wierni „pocieszacze”. Właśnie wybieram się na nabożeństwo uzdrawiające w moim kościele – oczywiście obiecuję modlitwę z a Ciebie i pasterza, który porzucił swoją trzodę oraz wszystkich znajdujących się w matni. Pomodlę się także za tych nigdy nie wyspowiadanych, nie opatrzonych sakramentami chrztu, małżeństwa, namaszczenia chorych przez kapłanów, którzy nie ustrzegli skarbu powołania niesionego w glinianych, kruchych naczyniach. I podziękuję za Kapłanów, którzy pomimo rozlicznych trudności są wierni Chrystusowi i swojej trzodzie.

      1. I za własną, nieustanną gotowość do bycia tak ochoczym głosem sumienia też koniecznie podziękuj, Córko;) I za „pocieszaczy”, bo powinni biczować najlepiej… I za „nawrócenie” Alby i P. – najlepiej z gotową receptą, jak też ono ma teraz wyglądać, kiedy zaistniało również nowe życie.Doprawdy, zastanawiam się, czy nie bliżej Ci do drugiego z synów miłosiernego Ojca.

        1. O tak Skowronku bardzo słuszna uwaga co do mojej osoby. Przez pośpiech zapomniałam napisać najważniejszego, że idąc na nabożeństwo o uzdrowienie będę się modlić także w swojej, a może przede wszystkim w swojej intencji, abym z każdego upadku umiała się podnosić i walczyć z wadami tzw. starszego brata z przypowieści. A ponieważ w Kościele jedni, drugich brzemiona nosimy to nieśmiało Ciebie i innych oburzonych moją postawą proszę o modlitwę.

      2. To, czy moje małżeństwo jest prawdziwe i czyste, to wie tylko Bóg, córko – a ufam (i NIGDY nie tracę nadziei), że i Kościół kiedyś zechce potwierdzić swoim błogosławieństwem. Tylko Bóg zna serce człowieka – więc uważaj, gdy sądzisz po pozorach…Ps. Nie mam tu żadnych „wiernych pocieszaczy” – co więcej, wcale ich nie szukam.

        1. Tak, Olu – na pewno nie jestem „panną z dzieckiem.” A od wczoraj chodzi mi po głowie, że zgodnie z prawem kanonicznym „małżeństwem” nie byliby także Józef i Maryja (jeśli ich związek – a tak mówi większość tradycyjnych interpretacji – nigdy nie został skonsumowany) a tym bardziej Dawid i Batszeba (bo nie wolno (poniekąd słusznie:)) udzielić ślubu komuś, kto zabił współmałżonka swojej żony/męża by się z nią/nim połączyć). A jednak Bóg może mieć w stosunku do ludzi plany wykraczające poza prawny schemat… Tak samo, jak nie odważyłabym się twierdzić, że Maryja nie była „prawdziwą” ŻONĄ Józefa – bo MIŁOŚĆ pomiędzy mężczyzną i kobietą to coś więcej niż SEKS – tak też sama, w sercu, czuję się naprawdę żoną P., niezależnie od tego, czy współżyjemy czy nie. I myślę, że mogłabym to powtórzyć nawet na Sądzie Ostatecznym…

          1. Prawo kanoniczne to jest prawo ustanowione przez człowieka i wobec tego nie gloryfikujmy slubu kościelnego. Nie widze różnicy pomiedzy przysięganiem sobie w białej sukni i welonie a przysięganiem na łące, kwestia oprawy i pewnego schematu. Mozesz się ze mną zgadzać lub nie ale i samo przysięganie nie ma wielkiego znaczenia bo przysięga to tylko słowa. Jeżeli kogos kochasz to wcale nie musisz mu tego przysięgać na kolanach, kochasz to nie zdradzasz, nie oszukujesz i to jest wazne. Podobnie jak z dzieckiem – kochasz bo kochasz bez żadnej przysięgi.

  3. Albo, czy Twój P. nie może o Tobie powiedzieć „moja wspaniała żona” to trzeba by jego raczej zapytać.. Tak samo Waszego synka za jakiś czas, czy rzeczywiście macierzyństwo nie było Ci przeznaczone… Wiesz o tym sama przecież:)Myślę, że dajesz tak samo wiele, jak i Twój mąż. Może inaczej; co innego, ale czy mniej? Jego rodzina to zupełnie co innego, to nie oni Cię wybrali i pewnie widzą powierzchownie.. A może banał, że otrzymywać jest trudniej niż dawać nie jest taki bezzasadny.. Wydaje mi się, że modlitwa o uzdrowienie wewnętrzne byłaby jak najbardziej na miejscu… A fakt, że Joni Ericksson nie mogła umyć mężowi pleców, czy zrobić mu kanapek bolał chyba bardziej ją, niż jego.. pewnie tak jest i w Waszym przypadku..Swoją drogą bardzo dobrze Cię chyba rozumiem.. Mam innego rodzaju „niemoce”, które też są niezłym batem.. na mój brak pokory;)Będę pamiętać w modlitwie, by dzień się przybliżył i noc odeszła.

    1. Dziękuję, Skowronku, za tak piękny wpis – który, znowu WBREW POZOROM, nie jest jedynie łatwym „pocieszeniem”. Wiesz, mój problem nie zaczął się wcale wraz z P. – jest raczej konsekwencją tego, że uciekając (z różnym skutkiem i nie zawsze chętnie, bo do niczego się tak łatwo człowiek nie przyzwyczaja, jak do bycia obsługiwanym :)) od stereotypu: „Jestem-niepełnosprawna-więc-to-wszystko-mi-się-od-Was-należy” często popadam w inną skrajność: „Dlaczego, do cholery, nie mogę tego zrobić SAMA?!”:) Oczywiście takie myślenie też może być bardzo subtelną formą pychy (taką „w białych rękawiczkach.”:)) . Pewna siostra zakonna z mojego liceum, wysłuchawszy takich narzekań, zapytała tylko: „Myślisz, że Jezus nie mógł ZUPEŁNIE SAM zanieść swego krzyża na miejsce egzekucji? Musiał o to prosić jakiegoś tam Szymona, który wracał z pola? Widzisz, czasami większej pokory i – nie waham się tego powiedzieć – miłości bliźniego wymaga przyjęcie pomocy, niż jej udzielanie innym. Choć, oczywiście, prawie wszyscy wolimy pomagać innym, niż prosić o pomoc – ponieważ wtedy sami czujemy się lepsi…” I muszę się przyznać (ze wstydem), że ostatnie wydarzenia w moim życiu dowodzą, że tej lekcji jeszcze nie odrobiłam…

  4. Co oznacza, jeśli ktoś ” życzy Ci” nawrócenia ? Jak niby miałoby to wyglądać ? Chyba jedyną szansą żeby być dobrą katoliczką , byłoby teraz odejście od P i wychowanie dziecka samej ? Rozwalić rodzinę , unieszczęśliwić 3 osoby. Wtedy mogłabyś wrócić „na łono Kościoła ” ? I wtedy byłoby wszystko w porządku ? Jak można pomyśleć , że nasz dobry Bóg, byłby wtedy zadowolony ?

    1. Jeśli chodzi o Pana Boga, to nie jestem przekonana – bo „któż poznał zamiar Pana tak, by Go mógł pouczać?”:) Choć, mówiąc szczerze, nie sądzę, żeby był zadowolony, widząc troje nieszczęśliwych ludzi (nigdy jakoś nie mogłam uwierzyć w to, że Jego obchodzi WYŁĄCZNIE nasze szczęście wieczne…). Natomiast zapewne takie rozwiązanie uszczęśliwiłoby wielu „sprawiedliwych” na tej ziemi. A że ja (i nie tylko ja) bym na tym ucierpiała? No, to co? Cóż znaczy ludzkie cierpienie „jakiejś tam dziewuchy” albo „upadłego księdza” w obliczu wieczności? Kto by się tym przejmował? Zresztą wiadomo, że „takie, jak ja” nigdy nie mogą cierpieć DOŚĆ…

      1. baaaardzo często zapominamy, że wieczność to jest TAKŻE to, co trwa już tu, na ziemi. jasne, że kilka dni, miesięcy czy lat to bardzo niewiele w takiej perspektywie. ale.. Imię Boga to Jestem. tu i teraz, nie gdzieś kiedyś w przeszłości czy przyszłości. czy nie płynie z tego dla nas żadna nauka? uważam, że to nasze ziemskie życie wcale nie jest bez znaczenia – także to czy jesteśmy szczęśliwi! bo do szczęścia nas Bóg powołał i przeznaczył. a że czasem jest ono zaprawione cierpieniem… odwagi kochana Albo 🙂 gdy się wraca, wraca się ze śpiewem zbierając pełne snopy 🙂

        1. Wiem, wiem, droga Estel, że dla Pana Boga czas to jest wieczne TERAZ – „oto TERAZ czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia…” (2 Kor 6,2) – i że Bóg przychodzi do nas (nawet do takiej, jak ja…:)) każdego dnia na nowo, jak „wschodzące słońce” (Łk 1,78) – stąd to zdjęcie w tekście. 🙂 Wierzę też, że „po nocy przychodzi dzień, a po burzy – spokój” a Bóg otrze kiedyś z naszych oczu KAŻDĄ łzę (Ap 7,17). Szczerze mówiąc, czasami jedynie ta wiara i nadzieja trzyma mnie przy życiu…

    2. Co oznacza nawrócenie? Wg mnie to starać się nie dokładać jednego grzechu do drugiego, bo za każdy odpowiemy przed Bogiem. Pan Bóg nie powołał Alby do trwania w grzechach, więc nie mając Bożego błogosławieństwa ten związek powinien stać się czysty – biały i w takiej rodzinie powinni wychowywać swojego synka, którego powołali na świat. Każdy nie będący w sakramentalnym związku małżeńskim, jeśli jest katolikiem, powinien zachowywać czystość seksualną. Czy to narzeczeni, czy ksiądz, rozwodnik czy powołany do samotności człowiek świecki. Żadnym heroizmem Alba nie będzie obarczona, porzuci jedynie nieprawość, którą się „chlubi”.

      1. Córko NIGDY nie chlubiłam się żadną z moich nieprawości, natomiast co do reszty… Nie wiedziałam, że jesteś nie tylko głosem mego sumienia, ale siedzisz także pod moim łóżkiem…Taka jesteś pewna, że nieustannie grzeszymy? No, tak… Przecież w takich „brudnych” związkach chodzi wyłącznie o seks – o cóż by innego?

        1. Ochrzciłaś mnie „głosem sumienia”, więc dobrze powiem Ci co jest twoim trwaniem w grzechu – to pycha, która wyrzuciła Boga z Kościoła. W Twoim „kościele” nie ma Boga. Pan Bóg powinien być wg Ciebie na Twoje usługi. Sama napisałaś, że Bóg pobłogosławił Twój związek, teraz czekasz na potwierdzenie Kościoła. Pycha przeogromna, która nakazuje Bogu błogosławić grzech!

          1. Alba i pycha? A TWOJA pycha? Może najpierw przyjrzyj się sobie, własnym komentarzom i zwróć uwagę na SWÓJ mentorski ton w stosunku do tej kobiety. Jak wiele pychy jest w TOBIE – Ty wiesz lepiej co Bóg myśli, Ty wiesz lepiej jak powinna Alba żyć bla bla bla. Włos się jeży na głowie.Alba ma nadzieję, że Bóg ich błogosławi i bliżej mu do serca jej i jej męża, mimo wykluczenia z sakramentów. Ty za to WIESZ, że tak nie jest. I kto tu jest pełen pychy?Paranoja.

          2. Bóg jest blisko każdego grzesznika i nosi go na rękach, kiedy ten co chwilę potyka się i upada, ale nigdy nie błogosławi grzechu. Poczytaj katechizm. Co do mojej pychy – niestety przyznaję Ci rację i pracuję nad nią (jak widać bez efektów – na razie)A Ty się pomódl za nas obie pyszne, ok.

          3. Od kiedy miłość jest grzechem? Bo chyba coś było ominięte na katechezie w liceum, skoro do tego punktu nie dotarliśmy.Wybacz, modlić się nie będę, jest jedna prosta przyczyna – jestem ateistką. Zawsze byłam.Nie uważam, żeby miłość była grzechem. Może i zrodziła się z grzechu, ale ona sama w sobie w przypadku Alby i jej męża (mają ślub cywilny, jakby nie było – JEST jej mężem, jedynie nie w wymiarze kościelnym) nim na pewno nie jest. Nie byłabym taka pewna na Twoim miejscu, czy Bóg ochoczo przyklaskuje „normalnym” katolikom, którzy się nie kochają, a są ze sobą tylko dlatego, że „tak trzeba”, a potępia Albę za ogrom miłości do męża i syna. Wiesz co? Myślę, że powinnaś raczej nawracać te katoliczki, które uprawiają seks przed ślubem, stosują pigułki, idą do spowiedzi, wyczyszczą „kartotekę” i całą szopkę zaczynają od nowa. Z innej beczki – czy taka spowiedź nie jest świętokradzka? Jeden warunek mówi przecież „żal za grzechy” a inny „postanowienie poprawy”. Gdzie tu żal, gdzie poprawa? Pewnie ktoś wyłapie „seks przed ślubem” i podepnie to pod przypadek Alby. Różnica jest jednak kolosalna – te pseudokatoliczki mają możliwość wzięcia ślubu, Alba nie ma takiej możliwości w chwili obecnej.Mam więcej szacunku do Alby za jej wiarę i nadzieję na błogosławieństwo, niż wszystkich katoliczek, jakie stanęły na mojej drodze.

          4. Sentis,a skąd wiesz jak wyglądałoby życie Alby z prawowitym małżonkiem? Teraz działa w niej silne poczucie winy więc stara się jak może, żeby chociaż wyjść z twarzą, że jednak warto było zgrzeszyć. Być x lat po ślubie kościelnym i starać się razem dążyć do świętości – to jest dopiero coś (jak mawiał Stachura). Poruszasz wiele wątków hipokryzji katolików i zapewne Twoje obserwacje i wnioski są dla nas wierzących zawstydzające i powinny nas skłonić do pracy nad sobą.

          5. No, tak – i znowu to samo: „w związkach kościelnych szatan miesza, bo ci ludzie są „święci” – w pozostałych przypadkach już nie musi, bo i tak należą już do niego – choćby umarli dla Jezusa.” Dochodzę do wniosku, Leszku, że niepotrzebnie się „męczymy” z P. starając się żyć „po bożemu” – powinnam wrzucić na luz i ochoczo popełniać wszystkich siedem grzechów głównych każdego dnia – przecież to i tak już niczego nie zmieni… Już i tak piekło i tak piekło… A w oczach takich świętych niewiast, jak córka i tak nie będę przez to ani na jotę lepsza czy godna sympatii. Ja, pyszna jawnogrzesznica, która sama (własnoręcznie!) „wyrzuciła Boga z Kościoła…”

          6. Co to, kalkulacja? „Warto zgrzeszyć”? Nie sądzę, żeby taka myśl w ogóle zawitała w głowie Alby. To jest MIŁOŚĆ, a jej się nie kalkuluje w kategorii „warto-nie warto-a może warto-a może jednak nie”. Może właśnie to był boski plan dla Alby, tego nie wiesz. Poza tym nie wiem o jakim „wyjściu z twarzą” Ty piszesz. Alba jest chyba jedyną katoliczką, na jaką trafiłam, która bez ogródek mówi „grzeszę, ale wierzę, że Bóg mnie kocha”. Wątpię, żeby Bóg ją tak stanowczo potępiał. Ludzie są omylni, tak więc twierdzenie z całą stanowczością, że powinna zostawić męża, bo grzeszy, jest ludzką pychą. Nikt nie wie, czy Bóg tego by właśnie od niej chciał. I czy te 3 nieszczęśliwe osoby by Go zadowoliły. Jeśli tak – to nie Bóg miłosierdzia, to Bóg mściwości i sadysta.A jeśli chodzi o hipokryzję… Zwyczajnie nie lubię, gdy ktoś traktuje wiarę i KK jak supermarket – mówi „jestem katoliczką, ale uprawiam seks, biorę pigułki”. Mają możliwość wzięcia ślubu kościelnego, za który Alba by wiele dała – nie biorą, bo weselicho, bo na wakacje trzeba pojechać, bo dom trzeba kupić. To są grzechy z premedytacją, gorsze od grzechu Alby – miłości.

          7. „Grzeszę, ale wierzę, że Bóg mnie kocha”. Wiesz co to jest ? Dla nas katolików to bardzo ciężkie przewinienie – to odkładać nawrócenie do nie wiadomo kiedy, może do samej śmierci. Podobnie ciężkim grzechem jest rozpaczać i wątpić w miłosierdzie Boże, poddać się zwątpieniu i oczekiwać piekła.

          8. No tak, zapomniałam, że tylko TY jesteś idealna. Pełna pychy prawdziwa katoliczka, która wali w Albę kamieniami jak w koczkodana. Gdyby te internetowe kamienie były realistyczne, Alba już dawno leżałaby zmasakrowana pod komputerem i wydłubywała kolejno jeden po drugim z czoła. „Miłość bliźniego”. To nie jest odkładanie nawrócenia na później, to jest zdanie sobie sprawy z prostego faktu – że nie ma ludzi idealnych, że każdy grzeszy, ale wierzy, że Bóg w swoim miłosierdziu spojrzy szerzej na człowieka, niż TY to robisz – bo Ty widzisz tylko jej grzech miłości. Bóg nie jest chyba tak wąskotorowy, bo inaczej w piekle by miejsca zabrakło.

          9. Plusem z tej wymiany myśli między nami jest to, że piszesz o Bogu – Miłosierny i to mnie bardzo cieszy.

          10. Ależ ja w to nigdy nie wątpiłam… To chyba dla Ciebie Bóg jest przede wszystkim karzącą sprawiedliwością – dla mnie jest miłosierdziem samym – Ten, którego Ty nazywasz moim „bożkiem” i „niewolnikiem moich pragnień.”

          11. No, cóż – W MOJEJ SYTUACJI jeden grzech ciężki więcej, jeden mniej… Na szczęście to Bóg, a nie Ty, będzie „rachmistrzem moich grzechów” – choć uczono mnie także, że księgi ich pełne dzierży w ręku szatan, nie Bóg. Oby Bóg okazał się dla Ciebie bardziej miłosierny, niż Ty jesteś dla mnie…

          12. Córko, a Ty sądzisz, że Bóg, stwarzając mnie, nie wiedział, że nie będę mogła mieć „prawowitego małżonka” – mimo, że bardzo tego pragnęłam? Ach, nie – bo Ty przecież myślisz, że ja wstałam rano i pomyślałam sobie:”Piękny dzionek dziś mamy, w sam raz na to, by uwieść jakiegoś księdza – ku chwale szatana!” :((((

          13. No a jak było, ponoć w wieku 6 lat powiedziałaś rodzinie, że wyjdziesz za księdza. Przypominam ten fakt w formie żartu, bo o iluzji już kiedyś rozmawiałyśmy, a to jest temat właśnie z kręgu iluzji i magii (tej z motta)

          14. Już Ci kiedyś napisałam, że nie miałam wpływu na to motto – co więcej, chciałam je nawet usunąć – niestety, jest wbudowane w szablon, który podobał się P.

          15. Może nie chodzi o to czy miłość jest grzechem czy nie ale o to że miłość moze byc nie budująca a destrukcyjna. Przykład – kobieta zakochuje się w zonatym mężczyznie i robi wszystko zeby delikwenta odsunąć od zony i dzieci (bedę go miała choćby po trupach), nauczycielka, stara baba uwodzi ucznia bo jej pasuje młode ciało. Nie chcę nikogo osadzać ale jakbym była zalogowana na portalu randkowym i odezwał sie do mnie zonaty albo ksiądz to znajomość poprostu od razu bym zakończyła żebym nie wiadomo jak była oczarowana.Mężczyzna zajęty to tak jak mężczyzna martwy.

          16. Córko, a teraz… przestań na chwilę „nauczać” i pomyśl, czy NA PEWNO Jezus mówiłby do mnie tak, jak Ty mówisz… Czy trzeba strzelać z armaty by zabić komara? Szczęśliwej drogi do Nieba, moja cudownie nawrócona (oczywiście dzięki własnej sile, wierze i mądrości, których mnie, słabej, wciąż brakuje) siostro. Mam wrażenie że się tam nie spotkamy…

          17. I po co ta ironia? Ja mam jednak nadzieję, że się jednak spotkamy na tym lepszym ze światów.

          18. Wybacz, ale mam nadzieję, że jednak nie będziemy sąsiadkami… (I TO dopiero świadczy o tym, że jestem jeszcze nienawrócona…,) Jawisz mi się jako osoba, która „i w aniołach błędy dostrzega” – a blask Twojej prawdy oślepia moje słabe oczy – a ja mam nadzieję, że przed Bogiem stanę (już) jako żona P. – i nikt mną nie będzie mógł pogardzić…NAWET Ty z podnóża niebieskiego tronu…

          19. Dziękuję Ci, córko, za te słowa prawdy… Mam nadstawić Ci już drugi policzek? Czy też czujesz, że już spełniłaś swój chrześcijański obowiązek?Żałuję, że będąc kobietą nie możesz być moim spowiednikiem – bo masz rzadki dar osądzania ludzkich dusz – i to na ODLEGŁOŚĆ…

          20. Odsyłam do wypowiedzi Leszka, mądre słowa i z jego ust przyjmiesz je bardziej aprobująco. Nie mam aspiracji do bycia księdzem, choć to bardzo ciekawy i niezwykły stan – godność kapłańska przewyższa godność anielską. Niestety , a chyba jednak stety – nie dla nas kobiet.

      2. Co do „córki” – zadziwiająca pewność co do wydawanych sądów. Nie powiem że podziwiam, bo nie, raczej przypomina mi to jak P. Jezus ocenił tych , co mówili o sobie : dobrze że nie jestem taki jak ci inni tam z tyłu….

        1. He he Nulka, niestety jestem/byłam jak Ci tam… z tyłu i tego niestety się nie wyprę. Pomyśl jaka byłabym pyszna, gdybym nie upadła tak nisko przed kilkunastu laty. To dopiero byłby ze mnie starszy brat jak ta lala.

          1. No, tak – upadłam tak nisko, ale „wniebowstąpiłam” więc teraz MAM PRAWO osądzać te głupie, grzeszne złe kobiety, które leżą jak świnie w błocie – TAK o sobie myślisz, co? – Pójdź, Albo, Ci wskażę drogę.., Bo JA już wiem dokładnie, kim Ty jesteś i jaka jesteś – jawnogrzesznico!!!” No, więc dobrze, niech i tak będzie… Oby Bóg umiłował Cię bardziej, niż mnie – nie kłopocz się więcej o moją przeżartą grzechem duszę… Nie masz bliższych sobie grzeszników, których mogłabyś zbawić? Ja już jestem stracona… Kocham – i nie potrafię wyrzec się myśli, że ta miłość jest miła Bogu – choćbyś mnie zabiła.

          2. No nie, do „wniebowstąpienia” to mi jeszcze daleko. Byłam tak jak Ty tzw.żywym trupem – jak to obrazowo określił ks.Pawlukiewicz. Syn marnotrawny dotknął śmierci, podobnie ja, kiedy nie mogłam z powodu moich zatwardziałych grzechów żywić się Ciałem i Krwią naszego Pana i faktycznie, kiedy zerwałam z tym co mnie od Boga oddzielało zaczęłam ożywać w ramionach Kochającego Ojca. Termin „jawnogrzesznica” odnosiłam do siebie (to tylko tak dla przypomnienia). Rozumiem Twoje rozgoryczenie, ja też moją miłość traktowałam jak bożka i byłam wściekła na wszystkich, którzy próbowali mi go odebrać.

          3. Ja nie traktuję swojej miłości jak „bożka” – ale dla Ciebie, oczywiście, nie ma to najmniejszego znaczenia – TY już „znasz” wszystkie takie „żywe trupy” jak ja… Wszystkie takie są przecież takie same, nie?

  5. Ponieważ należę do grona „stałych pocieszaczy”, to oczywiście będę się starał wypełnić tę rolę. Córka marnotrawna napisała prawdę, że żadnego małżeństwa nie ma, ale nie zmienia to faktu, że oboje macie wobec siebie, a nade wszystko wobec swojego syna, pewne obowiązki, A więc tak czy inaczej jesteście rodziną, choć małżeństwem nie jesteście. I tak, czy inaczej najważniejsze dla was jest to, by wzajemnie nieść miłość. I patrząc na to trzeba mieć przed oczami to, co najważniejsze – to Bóg decyduje o czyimś poczęciu. Skoro więc tak zdecydował, to właśnie w ten sposób zadał wam najważniejszą w waszym życiu lekcję miłości. To, że wszystko zaczęło się od grzechu, sprawia, że jest wam teraz trudniej, że wasza lekcja jest lekcją trudniejszą; jednak nie ma co się roztkliwiać nad tym, że to jest trudniejsza lekcja – każdy ma krzyż na własną miarę, nikt nie dostaje krzyża, który byłby dla tej osoby za wielki. Innymi słowy nie ulega dla mnie wątpliwości, że jesteście na właściwej drodze i macie po prostu nią iść. I pamiętaj, gdy idziemy właściwą drogą, prawda tylko nas umacnia – jak sądzę zabolała Ciebie ta prawda, którą tak tu wykrzyczała Córka marnotrawna, że małżeństwem nie jesteście; spróbujcie jednak nie doszukiwać się złych intencji w tym „wykrzyczeniu” tej prawdy – z tej prawdy wynika bowiem wasza tęsknota za tą chwilą, gdy będziecie mogli powiedzieć „jesteśmy małżeństwem”. Gdybyście starali się zagłuszyć tę prawdę, tej tęsknoty by nie było, a właśnie ta tęsknota dodaje wam sił. Pozdrawiam całą trójkę bardzo serdecznie.

    1. Tak, Leszku – tylko że Córka krzyczy tak głośno o grzechu, że tej mojej (naszej!) tęsknoty nie jest w stanie usłyszeć. Ona widzi we mnie wyłącznie „(jawno)grzesznicę” – i to co gorsza taką, „której się udało” – i to działa na nią jak czerwona płachta na byka – bo przecież ona, ze swoją historią, musi sobie udowodnić (co zresztą jest prawdą) że to, co wybrała ONA to właśnie ta „najlepsza cząstka” – a to, co mam ja (co dał mi Bóg!) to tylko „nic nie warte łajno.” Do tego szatańskie.;((((

        1. Wiesz, córko, czym się różnimy już na pierwszy rzut oka? Ja nie piszę o szatanie wielką literą – on na to nie zasługuje. Zresztą w każdej sekundzie życia (nawet, gdy grzeszyłam) należałam tylko do Boga – i wiem, że On to wie. Ty nie musisz. Zresztą wiem, że NIC co bym zrobiła czy napisała nie zmieni Twego zdania o mnie…Uważaj, bo jeszcze się tu pobrudzisz. :(((

          1. Napisałam o Tobie, że jesteś dzieckiem Bożym podobnie jak ja i podobnie jak ja jesteś grzesznikiem. Łączy nas ten sam grzech i tyle. Nigdzie nie pisałam, że jestem czysta, święta i bezgrzeszna – to Twoje ironiczne słowa o mnie, które jakoś przełknę. A Zły pisze się z dużej litery tylko dlatego, żeby podkreślić, że to realna osoba, a nie wymysł dewotek.

      1. Swoją wypowiedź zacząłem pisać, gdy była tylko pierwsza wypowiedź Córki (miałem długą przerwę w pisaniu, co skutkowało m.in. tym, że tych późniejszych wypowiedzi nie widziałem, ani nawet nie wiedziałem, że są). Już wtedy miałem ochotę podważyć czystość jej intencji (z tym, że się zastrzegam, że w ogóle jej nie znam – chciałem to zrobić tylko w oparciu o tę pierwszą wypowiedź). Sam się przed tym powstrzymałem i próbowałem i was do tego namówić. Czy słusznie? – można mieć wątpliwości, jeśli zważy się na jej późniejsze wypowiedzi. Niemniej podtrzymuję to, co sam napisałem, że prawda was jedynie umacnia, a więc, że jakie by nie były intencje Córki, to i tak mówiąc prawdę, że nie jesteście małżeństwem, tylko wzmacnia w was tę tęsknotę, która dodaje wam sił. Najważniejsze dla was jest to, że jesteście na właściwej drodze i macie nią iść. A więc idźcie. A ponieważ wierzę, że Bóg cały czas jest w centrum waszego życia, to możecie być pewni, że w pewnym momencie wszystko się wam ułoży.

        1. Jaki Bóg? O czym Ty mówisz, Leszku? Przecież ja (jej zdaniem) nie znam Boga, mam tylko swego „bożka”…;(((((

          1. Albo, spokojnie – doskonale wiesz, kto się teraz cieszy, gdy Tobie brakuje dystansu. Ja o Córce nic nie wiem – nawet nie wiem, czy jest u Ciebie po raz pierwszy, czy już nie raz tu była – to wszystko nieważne. Gdy piszę do Ciebie, to naprawdę piszę właśnie do Ciebie i chcę rozmawiać tylko z Tobą (może jeszcze napiszę do Córki, ale w każdym razie póki co pisałem tylko do Ciebie) – więc proszę nie wyjeżdżaj mi z tym, co się wydaje Córce. Na tej drodze postawił was Bóg – zaczęło się od waszego grzechu, ale Bóg ma to do siebie, że nawet z grzechu potrafi wyprowadzić dobro. W moim przekonaniu wy odpowiedzieliście na to, do czego wezwał was Bóg. To jest trudna droga, bo wbrew wszelkim schematom – schematy mówią albo o tym, by ksiądz pozostał wierny swojemu kapłaństwu bez ponoszenia jakichkolwiek konsekwencji swojego postępowania (co dzieje się przy ewidentnej krzywdzie dziecka), albo o tym, by porzucić kapłaństwo, obrażając się przy tym na Boga, a przynajmniej na kościół. Myślę, że oba rozwiązania są równoliczne. Tymczasem wy wybraliście coś, co w tych schematach się nie mieści – no i okazuje się, że jesteście podwójnie bici. Z jednej strony żal do was mają ci, którzy uważają, że powinniście opluwać kościół na każdym kroku – no bo przecież wiadomo, że to kościół jest winien waszej sytuacji. Z drugiej tak, jak przez Córkę, jesteście bici za to, że próbujecie pełnić rolę ojca i rolę matki wobec syna. Dlaczego ludzie tak łatwo ulegają schematom? Z jednej strony wielu osób po prostu nie stać na to, by myśleć, by mieć jakieś własne zdanie – w takim przypadku schemat jest czymś bardzo wygodnym, bo pozwala przyjąć jakieś stanowisko bez jakiegokolwiek wysiłku (jestem pewny, że to wcale nie jest przypadek Córki). Druga przyczyna niewiele ustępująca pierwszej wynika z tego, że ktoś dopiero ulega przeobrażeniu; wybrał kierunek, ale jest u początku drogi i po prostu musi posiłkować się schematami, bo inaczej jego postępowanie nie różniłoby się od tego sprzed początku przeobrażeń. To jest charakterystyczne dla wszystkich neofitów – stąd np. zacietrzewienie wszystkich neofickich protestantów w zwalczaniu Matki Boskiej (to nie są ich przemyślenia, lecz pogląd, który przyjęli wbrew dotychczasowemu myśleniu, o który walczą z wielkim zacietrzewieniem, bo boją się, że jakby w tym ustąpili, to za chwilę uszłoby z nich powietrze, jak to się dzieje, gdy przekłujemy balon). Albo pamiętaj, że takim ludziom o coś chodzi – oni są co prawda na początku drogi, ale co najważniejsze – są już na tej drodze. Póki co posługują się schematami, bo gdyby nie to, sami by polegli. A więc spokojnie Albo – nie trać dystansu, nie zasłaniaj się przed ciosami – akurat taki jest Twój krzyż, musisz nauczyć się go nosić!

          2. Dziękuję, Leszku za ten wpis- masz rację, powinnam mimo wszystko zachować dystans. To wszystko przez to, że nie mieścimy się w tych przeklętych schematach… Ale czemu miałabym „obrażać się” na Kościół za MÓJ wybór? Ja (działając zgodnie z sumieniem) nie mogłam postąpić inaczej – ale i Kościół (działając zgodnie z prawem) nie mógł postąpić inaczej z nami. Ten post miał być o czymś zupełnie innym, ale człowiek pisze, a Czytelnicy strzelają…

          3. No tak – Córka nadała zupełnie inny ton dyskusji, niż Ty spodziewałaś; zrobiło się gorąco i mało sympatycznie. Mam jednak nadzieję, że Córka czegoś się z tego nauczy (mnie łatwo tak mówić, bo ta nauka nie była moim kosztem, ale myślę, że i Ty odczujesz satysfakcję, gdy okaże się, iż następnym razem Córka zacznie wypowiadać się bardziej dojrzale). I jeszcze raz powtarzam – jestem pewien, że poszliście właściwą drogą!

          4. Wiesz, co – ja zawsze kiedy ona tu przychodzi (pierwszy raz była po ukazaniu się tego nieszczęsnego artykułu na Onecie, który najwyraźniej już „ustawił” ją do mnie odpowiednio) mam nadzieję, że zdoła we mnie zobaczyć raczej CZŁOWIEKA niż „grzesznicę”, którą jej życiową misją jest sprowadzić na właściwą drogę (ona sama była kiedyś, zdaje się, uczuciowo związana z jakimś duchownym, ale „wyszła z tego” – więc sądzi, że moje życie powinno podążyć tym samym torem…). I za każdym razem jestem zawiedziona. Po co miałaby mnie słuchać? Przecież już wszystko jest o mnie wiadome… A cała reszta (a więc i Twoja tutaj, Leszku, obecność:)) jest tylko nieuzasadnionym utwierdzaniem mnie w drodze do piekła… Ot, i wszystko.

          5. A ja myślę, że wcale tak źle nie jest. To jest naprawdę dobra dziewczyna. Jest wielce prawdopodobne, że rzeczywiście przyszła tu z poczuciem konieczności wypełnienia pewnej misji. Ewidentne też jest, że do tej pory życie nie wymagało od niej tego, by wyzwoliła się spod schematów (w końcu po to one są, by było łatwiej żyć). Ale jednak dziś się nie odezwała – szczerze wierzę w to, że świadczy to o tym, że postanowiła to wszystko sobie przemyśleć. Sama nigdy nie była w sytuacji, w której pojawia się nowe życie; do Ciebie przystawiała swoją miarę, ale zauważyła w końcu, że to jest błędna miara, bo jej doświadczenia są zupełnie inne, niż Twoje. Zauważyła, że tę Twoją sytuację wyreżyserował nie kto inny, lecz sam Bóg – bo w ostatecznym rozrachunku to On decyduje o powołaniu kogoś do życia. Myślę, że Córka zadała sobie pytanie, a jak ona by się w tej sytuacji zachowała, zadała pytanie, gdzie w tej sytuacji jest dobro… A zadając te pytania, zaczęła wszystko rozumieć. To jest naprawdę dobra dziewczyna.

          6. Ależ wierzę, wierzę – to tylko mnie nie da się przerobić w anioła… 🙂

        2. Ja też się zastanawiam co do czystości Twoich intencji Leszku, skąd w Tobie pewność, że droga prowadzi we właściwą stronę? Nie trzeba być księdzem, żeby stwierdzić, że współżycie pozamałżeńskie jest grzechem i to tylko podkreślam i pokazuję, że można tworzyć niesakramentalną rodzinę i nie grzeszyć (nawet gdy ojcem dziecka jest były ksiądz – mogą zachować wstrzemięźliwość, prawda). A Ty co Im proponujesz?

          1. Już Alba zadawała Ci to pytanie, skąd wiesz, że oni współżyją? Pamiętaj – nic w naszym życiu nie dzieje się przez przypadek. Skoro tu trafiłaś i zaczęła się ta dyskusja, to może jest tak, że już jesteś na tym etapie, w którym możesz powoli rezygnować z myślenia schematami? Spróbuj!

          2. Oj widzę, że dobrym doradcą to Ty nie jesteś, za dużo nadinterpretacji i sam się w tym gubisz Leszku. O chwaleniu się swoim grzechem poczytaj na tym blogu.

          3. Od grzechu wszystko się zaczęło, ale jeszcze raz powtarzam, skąd wiesz, jak to jest teraz? Alba zadawała Ci to pytanie w tej rozmowie (a skoro zadawała, to zapewne coś chciała przez to powiedzieć).

          4. Leszku, co autor miał na myśli, może powiedzieć tylko autor, a ja chcę powiedzieć za św. Pawłem i odnoszę te słowa do siebie : „Bo kto uważa, że jest czymś, gdy jest niczym, ten zwodzi samego siebie. Niech każdy bada własne postępowanie, a wtedy powód do chluby znajdzie tylko w sobie samym, a nie w zestawieniu siebie z drugim. Każdy bowiem poniesie własny ciężar” (Gal 6,3-5)Coś w tym jest, że jak człowiek znajdzie się w strefie śmierci (dokładniej w strefie grzechów ciężkich) to z całej mocy chce innych przed nią ostrzec. W moim przypadku dzieje się to zbyt obcesowo i dlatego przepraszam za to i Albę i wszystkich zgorszonych moją „katolicką” postawą. Dla Twojej wiadomości – neofitką niestety nie jestem (a szkoda).

          5. No właśnie „Niech każdy bada własne postępowanie” – Ty w tym momencie wkraczasz w oceny swoich domysłów na temat postępowania (i to na dodatek jak wskazują na to wypowiedzi Alby, domysłów fałszywych).

          6. Dziwne, to dziecko skad się wzięło? nastepne cudowne poczęcie? A jak się orientuję to poczęło się jak jeszcze mąż był czynnym księdzem.

          7. Przecież Alba się przyznaje, że zaczęło się od grzechu – a my mówimy o dziś. W sprawach wiary ważne jest tylko dziś.

          8. A dzis to niby co? materacem nie jestem ale jak ktos zachwala naturalne metody zapobiegania ciąży to tych metod nie stosuje po to zeby nie mieć pryszczy tylko we wiadomym celu.

          9. Olu, po pierwsze zachwalam je przede wszystkim w celach informacyjnych (ponieważ wiedza większości ludzi na ten temat zatrzymała się na poziomie „jedna pani drugiej pani powie, że to jest do bani.”) a po drugie (jeśli już wszyscy z taką niezdrową ciekawością zaglądają mi do łóżka) zapewniam Cię, że mamy za sobą długie okresy „trwania w bezgrzeszności” (jak by to powiedziała Córka) – i teraz właśnie jest kolejny. Obawiam się jednak, że w moim (naszym) przypadku nawet takie poświęcenie nic nie pomoże – i tak jestem zatwardziałą grzesznicą, która usidliła świętego kapłana. 😛 A teraz proszę się już odkleić od drzwi mojej sypialni.

          10. Nikt tobie do łóżka nie zagląda bo jest mi zupełnie obojetne twoje pozycie małżeńskie. Nie chodzi o to czy zyjesz z mężem czy nie ale jak zachwalasz jaką metode to albo ja stosujesz i wiesz co piszesz albo nie stosujesz więc jestes teoretykiem a w takim wypadku nie masz co zachwalać. I nie uważam żeby takie „intymne ciekawostki” jakos ciebie bulwersowały czy były dla ciebie tematem nieprzyjemnym bądz bulwersujacym. bo sama piszesz niekiedy o takich szczegółach jak seks przez internet (a przeciez nie musiałaś)

          11. Nie musiałam, ale CHCIAŁAM, bo uważałam, że to może pomóc (dać nadzieję?) ludziom uzależnionym od podobnych rzeczy. Natomiast nie wiem, do czego komu potrzebna jest informacja czy kocham się z mężem – daruj, ale to już JEST wyłącznie nasza prywatna sprawa. Jeśli chodzi o NPR to mam ładnych kilka lat doświadczenia w tej sprawie – z pewnością nie jestem „teoretykiem”

    2. Z całym szacunkiem dla Twojej wyważonej wypowiedzi: nie podzielam Twojej opinii, że „żadnego małżeństwa nie ma”. Owszem, Kościół dostrzega „kanoniczne przeszkody”, aby Albie i P. udzielić ślubu – więc ich związek ma jedynie wymiar cywilny (niesakramentalny). Nie wynika to z ich braku takiej woli – wynika to z postawy decydentów KK. W identycznej sytuacji, gdyby żyli w I tysiącleciu, nie odmówiono by im ślubu. Jeszcze wcześniej, gdyby P. był kapłanem żydowskim, żyjącym w czasach przedchrześcijańskich, nie mógłby sprawować swoich funkcji kapłańskich, jeśli nie byłby żonaty.Owszem, P. zobowiązał się do zachowania celibatu – ale czy wiązanie święceń kapłańskich z celibatem jest na pewno wymogiem Bożym? Jeśli tak, to zarówno w Kościołach Wschodnich (również w greko-katolickim), jak i wśród duchownych anglikańskich przechodzących do KK wymóg ten byłby złamany – czy więc przez ostatnie kilkaset lat kolejni Papieże tolerowali w uznającym ich zwierznictwo Kościele greko-katolickim łamanie wymogów Bożych? Nie mówiąc już o praktyce I tysiąclecia – czy wszyscy żyjący ówcześnie żonaci kapłani błądzili? Żyli w grzechu? Żyli w pozornych małżeństwach – bo naprawdę były to konkubinaty?A jeśli to jedynie wymóg ludzki, podyktowany może jakimś doraźnym celem – czy słusznym jest angażowanie do tego autorytetu samego Boga? W imię jakiegoś, domniemanego „dobra” zmuszać ludzi do niekoniecznych (z punktu widzenia Boga) deklaracji, a jeśli tych deklaracji nie spełnią – wykluczanie ich, czynienie obiektu „nagonki”?…Centralną – moim zdaniem – kwestią jest odpowiedź na pytanie: czy niezmienny Bóg stoi za wprowadzeniem obowiązkowego celibatu duchownych? Jeśli odpowiemy: Tak – to kolejne pytanie: dlaczego tolerowane są wyjątki? A jeśli odpowiemy: Nie – to kto tu jest przed Bogiem winnym, a kto sprawiedliwym?Kościół rozwijając swoje nauczanie nt. sakramentów dostrzega różnego stopnia szafarzy. Zawsze najważneijszym szafarzem jest Chrystus – stąd ważność sakramentów udzielanych nawet przez „nieświętych” kapłanów… W przypadku sakramentu małżeństwa szafarzami są też sami małżonkowie – w uzasadnionych sytuacjach małżeństwo jest ważne, nawet jeśli zostało zawarte bez obecności kapłana… Czy nadal jesteś pewien, że „żadnego małżeństwa nie ma”?

      1. Bardzo mnie cieszy, że używasz podobnej argumentacji przeciwko obowiązkowemu celibatowi księży, jakiej ja używałem niemal 20 lat temu (z tego, co podała wtedy BBC, pod apelem do JPII w tej sprawie podpisało się 250 tysięcy pielgrzymów na Jasną Górę) – mówiąc najkrócej mówiłem wtedy tak – Bóg ma dla każdego jego indywidualną drogę do Siebie; jest więc niezliczona wielość tych dróg – to może być kapłaństwo w celibacie, ale dla innego kapłaństwo bez celibatu, a nawet dla jeszcze innego celibat w małżeństwie. A skoro tak, to nie powinno być żadnych formalnych ograniczeń. Celibat księży powinien być dobrowolny. Musisz jednak pamiętać, że to dotyczy księży diecezjalnych! Księża zakonni poślubiają Chrystusa! – jest to więc zupełnie inna sytuacja. I w takiej sytuacji nie wystarczy powiedzieć sobie „Biorę sobie Ciebie za żonę…” (wręcz nie powinno się mówić, póki nie zostanie się zwolnionym z wcześniejszych ślubów). Ta sytuacja nie pasuje do jakichkolwiek schematów i paradoksalnie jest potwierdzeniem prawdziwości mojego twierdzenia, że dróg do Pana jest całe mnóstwo. Bo jak to już nieraz dawałem temu wyraz, jestem przekonany, że oboje (przy pełnej świadomości grzechu u początku tej historii) wybrali właściwą drogę, na którą skierował ich nie kto inny, lecz sam Bóg – to On potrafi ze zła wyprowadzić jeszcze większe dobro.

        1. Leszku, a to dopiero pokrętna retoryka, jeśli dobrze rozumiem, Bóg najpierw wrzuca nas w błoto grzechu, żeby potem okazać się dobrym wujkiem, który nas z tego błota cudownie oczyszcza?No nie z tym się zgodzić nie mogę. Bóg poddaje naszą wiarę rozlicznym próbom (np. stawia na naszej drodze konkretne osoby) i sprawdza naszą wierność. Sprawdza na ile potrafimy kochać Jego, bliźnich i siebie, czy potrafimy zaprzeć się samego siebie, wziąć krzyż i iść za nim. Jeśli nie podołamy próbie i zdradzimy Chrystusa, naszym obowiązkiem jest uznać swoją grzeszność, żałować za grzechy i prosić o wybaczenie, a wtedy dopiero Bóg jeśli taka będzie Jego wola wyprowadzi z tego dobro. Trzeba pamiętać o tym, że nie ma takiego grzechu, którego Bóg nam nie wybaczy, jeśli tylko będziemy szczerze żałować.

          1. Najpierw epitet a dopiero po tym fakty – gratuluję! Córko, w tym co piszesz, obiegowy schemat pogania inny obiegowy schemat. Może zacznę od tego próbowania – Bóg nigdy nas nie próbuje! On doskonale wie, jacy jesteśmy! Jeśli DOPUSZCZA do takich zdarzeń, to tylko po to byśmy MY wiedzieli, jacy jesteśmy. Po drugie od wieków funkcjonuje pojęcie „błogosławionej winy”, które jest rozwinięciem poprzedniej myśli – Bóg dopuszcza do nas zło, o którym wie, że mu ulegniemy (wina jest po naszej stronie, nie po stronie Boga – bo to są nasze decyzje), o ile z tego zła będzie mógł wyprowadzić jeszcze większe dobro (to są te pytania o to, jak Bóg mógł dopuścić np. do holocaustu). Niedawno na swoim blogu zwracałem uwagę, że właśnie taką funkcję „błogosławionej winy” pełniło zaparcie św. Piotra; gdy przyszły niewiasty i mówiły że Pan zmartwychwstał, on inaczej niż inni apostołowie, wziął Jana i poszedł sprawdzić. Gdyby nie miał za sobą tego doświadczenia zaparcia, zapewne tak jak inni uważałby, że niewiastom w głowach się pomieszało i by nie poszedł; tymczasem on myśląc tak samo, jak inni, wziął Jana i poszedł. To jest przykład błogosławionej winy. Alba i P. zgrzeszyli, ale Pan zadecydował o poczęciu wywracając do góry nogami ich wyobrażenia o przyszłym życiu. Chyba doskonale wiesz, do jakich zachowań prowadzi w takim przypadku wygodnictwo, co w takiej sytuacji podpowiada szatan… Oni odpowiedzieli Panu na Jego wezwanie i w ten sposób dali świadectwo światu, że miłość pokonuje śmierć. Zdecydowali się na tę drogę, mimo że doskonale wiedzieli, iż wszyscy, którzy są przyzwyczajeni do myślenia schematami, ich potępią – a więc świadomie przyjęli krzyż i ten krzyż niosą. I będą go nieśli, póki P. nie zostanie zwolniony ze ślubów. A teraz pora Córko, byś i Ty coś wyniosła z tej lekcji – bo ta lekcja jest również dla Ciebie. Tak, jak pisałem wcześniej, podejrzewam, że Pan chce, byś nauczyła się samodzielnie myśleć, byś zostawiła już myślenie schematami, bo te w Twoim wypadku już wypełniły swoją rolę, Ty jesteś zdolna do tego, by widzieć miłość tam, gdzie jest miłość i widzieć śmierć, tam gdzie jest śmierć – Tobie już schematy nie są do tego potrzebne (a wręcz przeszkadzają).

        2. Piszesz, Leszku, tak:”Księża zakonni poślubiają Chrystusa! – jest to więc zupełnie inna sytuacja.”To, że decyzja przystąpienia do zakonu tak jest przedstawiana, nie oznacza, że taka jest duchowa rzeczywistość. Nowotestamentalny obraz – to Kościół będący już teraz (oraz w przyszłości), Oblubienicą Chrystusa. Oznacza to więc, że „poślubiamy Chrystusa” nawracając się do Niego, a nie poprzez jakiś kolejny akt, do tego różnicujący wierzących. Piszesz – księża diecezjalni to owszem, ale zakonni podlegają innym regułom. To pokrętna argumentacja (którą nie Ty sformułowałeś, więc tej mojej oceny nie odbieraj do siebie). To argumentacja, pozwalająca księżom diecezjalnym żyć w konkubinatach, bądź miewać nieregularne kontakty z kobietami, a wyłączająca z tego „prawa” księży zakonnych. A ja uważam, że te same reguły dotyczą wszystkich chrześcijan. Ja również, chociaż jestem mężem i ojcem – w sensie duchowym „poślubiłem Chrystusa”. „Czyż nie wiecie, że ciała wasze są członkami Chrystusa? Czyż wziąwszy członki Chrystusa będę je czynił członkami nierządnicy? Przenigdy!” (1 Kor. 6,15) Te słowa nie są adresowane tylko do „księży zakonnych”, bo takich wtedy na pewno jeszcze nie było – są adresowane do wszystkich wierzących.Akceptuję to, że są ludzie powołani do celibatu. Wśród nich zapewne część jest powołana do wspólnot zakonnych. Ale czy pójście za powołaniem opiera się na przysiędze (ślubie)? Pismo święte wielokrotnie odradza nam składanie jakichkolwiek przysiąg. „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi”. (Mt. 5,37; por. Jk. 4,13-16). Dlaczego kościelna praktyka w tym względzie aż tak wyraźnie stoi w sprzeczności z napomnieniami Biblii? Dlaczego niebiblijna praktyka miałaby stać ponad biblijnym i trwającym od czasów stworzenia pierwszych ludzi małżeństwem? Obecnie, wg prawa kanonicznego, nawet wykluczenie z kapłaństwa nie pociąga za sobą zwolnienia ze „ślubów” celibatu… Tymczasem, rozważając w kontekście powołania do celibatu, Paweł stwierdza: „Lecz jeśli nie potrafiliby zapanować nad sobą, niech wstępują w związki małżeńskie” (1 Kor. 7,9). I dalej: „Jesteś wolny? Nie szukaj żony! Ale jeśli się ożenisz, nie grzeszysz.” (1 Kor. 7,27-28)Kategoryczność stwierdzeń kościelnych decydentów w żadnej mierze nie uwzględnia ani stosownej empatii wobec innych ludzi, ani nawet wskazań Pisma. Sytuacja jest trochę podobna do kościelnego nauczania nt. dzieci zmarłych przed ich ochrzczeniem. Przez wieki (bodaj do 2000 roku) twierdzono, że są one skazane na potępienie, odmawiano im nawet pochówku „w poświęconej ziemi”. Ile życiowych dramatów musiało za tym stać, gdy do tragedii smierci dziecka dochodziło wmawiane poczucie winy, związane z ich „wiecznym potępieniem”. Z drugiej strony związanie ludzkiego zbawienia z chrztem, a nie z wiarą, z sakramentem, a nie z nawróceniem – to próba zdjęcia z duchownych odpowiedzialności za głoszenie ewangelii… Z przekonaniem mówię do Alby i P.: Przed Bogiem jesteście małżeństwem. Obarcza się was poczuciem winy nie z powodu wierności Ewangelii, ale w imię doraźnych, ludzkich celów.

          1. Masz prawo do takich poglądów, ale wzorując się na Herbercie powinienem Ci powiedzieć „Lubię twoją geometryczną łacinę Baruch, ale pomówmy o rzeczach naprawdę ważnych”. Swoimi zaklęciami nie zmieniasz faktów, a fakty są jednak takie, że sytuacja osób zakonnych jest zupełnie inna, niż tzw. księży świeckich. Być może kiedyś powstaną takie zakony, których reguły będą przewidywały iż wstępować do nich będą mogły tylko małżeństwa, ale jak sądzę dziś nawet nikt nie myśli. Póki co zakony są takie, jakie są, z bardzo konkretnymi regułami i sytuację P. trzeba umieścić w kontekście takiej konkretnej reguły. Powoływałeś się na prawosławie, ale tam również jest tak, że każdy monastyr wyklucza możliwość wchodzenia w związki małżeńskie zakonników. Tak więc proponuję wrócić na ziemię.

          2. Ja Tobie o tym jak powinno być/ jak jest – w rzeczywistości duchowej, a Ty mi o tych tu bosko-ludzkich zasadach (z akcentem na ludzkich), jakie aktualnie obowiązują w Kościele. Piszesz: „fakty są jednak takie, że sytuacja osób zakonnych jest zupełnie inna, niż tzw. księży świeckich”. Inna w jakim sensie? Aktualnego prawa! Ale zauważ, że – wracając do przykładu użytego przeze mnie już wcześniej – sytuacja „prawna” dzieci umierających przed ich ochrzczeniem do niedawna była inna niż tych, które zdążono ochrzcić! Gdybym 20 lat temu argumentował, że jedne i drugie dzieci Bóg potraktuje tak samo – Ty również wtedy mógłbyś namawiać mnie do „powrotu na ziemię”. A ja uważam, że nie musimy być zakładnikami tego, co ktoś za nas zdecyduje. Naszym zadaniem jest – na ile jest to możliwe – w sumieniu oceniać rzeczywistość z Bożej perspektywy. Oczywiście, że oznacza to podjęcie ryzyka, że nasze rozeznanie okaże sie błędne. Ale z drugiej strony doświadczenie pokazuje, że owo „prawo” wcale nie jest tak niezmienne, jakby się mogło wydawać. A skoro zmienia się – to jego „orzeczenia” musiały być błędne albo przed, albo po zmianie!Czy gdybyś żył w okresie wypraw krzyżowych, Twoje sumienie przyzwalałoby Ci zabijać pogan, tylko dlatego, że jakiś ludzki autorytet Ci na to zezwolił? Czy obecne problemy Kościoła, związane z aferami pedofilskimi nie wynikają z pobłażliwości autorytetów, podczas gdy Jezus mówił w takiej sytuacji o kanieniu młyńskim u szyi i morskiej głębinie?… Czy dostrzegasz problem, że ludzkie autorytety mogą mylić się w ocenie tego, co grzechem jest a co nie?”To mówi Pan: «Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce….” (Jer. 17,5)

          3. Rabarbarze, nie jestem pewna, czy należycie uchwyciłam Twoją myśl (bo równie sobie cenię zdanie Leszka – i też uważam, że sytuacja osób zakonnych jest nieco inna. Po prostu dlatego, że w ich przypadku mamy do czynienia z celibatem „dobrowolnie” (mniej lub bardziej) wybranym. To o takim przypadku mówił Jezus mówiąc o tych, którzy „sami pozostają bezżenni.” Natomiast w przypadku księży tzw. diecezjalnych mamy do czynienia z celibatem niejako „sprzedanym w pakiecie” – Kościół zakłada z góry, że SKORO czujesz powołanie do kapłaństwa, MUSISZ je mieć także do życia w „samotności” – a taka transakcja wiązana wcale nie wydaje mi się oczywista. Ogranicza to bowiem w jakimś stopniu nie tylko wolność człowieka (to byłby mniejszy problem, sama kiedyś pisałam o tym, że każda ludzka miłość także ją w jakimś stopniu „ogranicza”: mój temperament pozwalałby na to, żeby romansować z wieloma mężczyznami, ale jestem mężatką, więc mi tego „nie wolno.”:)) – ale także WOLNOŚĆ WYBORU BOGA, który mógłby przecież powołać do kapłaństwa mężczyznę żonatego. :)). Wydaje mi się jednak, że o czymś podobnym pisałam, pisząc w którymś z komentarzy o tych nieszczęśliwych kapłanach, którzy zawarli związki małżeńskie i umrą w poczuciu grzechu i odrzucenia. Tymczasem, jeśli Kościół za jakiś czas postanowi znieść celibat, nagle okaże się, że owo „straszliwe zło” jakie popełnili, wcale grzechem nie było… Pamiętam z historii Kościoła potępienia, rzucane chociażby na świeckich, czytających Biblię, albo na małżonków, którzy „ośmielili się” czerpać radość ze swego współżycia („kto pożąda swojej żony, postępuje z nią jak z nierządnicą!”:)). Dziś już nikt tak nie mówi… A więc kiedy ludzie Kościoła mylili się w swoim rozumieniu – wtedy, czy teraz?:). Natomiast zupełnie odrębną kwestią (do dyskusji) jest, czy człowiek (poza przypadkami mistycznymi) rzeczywiście może „zaślubić Osobę Boga” w podobnym sensie, jak zaślubia innego człowieka – a co jeszcze ważniejsze, czy owe „niebiańskie zaślubiny” muszą koniecznie wykluczać bliski związek z drugą istotą ludzką. Szczerze powiedziawszy, nie mam w tej kwestii wyrobionego zdania – widziałam zbyt wiele przykładów zarówno na „nie” jak i na „tak.” Najczęściej skłaniam się do przypuszczenia, że są to dwa różne rodzaje miłości (istniejące niejako na różnych „poziomach” ) i dlatego w życiu konkretnych osób mogą realizować się na najróżniejsze sposoby. Widziałam i ludzi, którzy bardzo kochali swoich bliskich, mimo że wcale nie „znali” Boga, i takich, którym intymny związek z Nim zdawał się zastępować bliskość ludzi, i małżonków, których wzajemna miłość, bardzo ludzka, gorąca i namiętna wcale nie „ujmowała”niczego Bogu (jak często się to mówi w tradycyjnych ujęciach – „chłopie, wystąpiłeś z seminarium/zakonu – to znaczy, że ona, ta dziewucha, zabrała Ciebie Panu!!!”). Oczywiście, Biblia wiele razy mówi, że Bóg jest Bogiem „zazdrosnym” i że mamy miłować Go „całą duszą i całym sercem” – ale czy to znaczy, że małżonkowie mają serca „podzielone”?:)

          4. Rabarbarze, nie jestem pewna, czy należycie uchwyciłam Twoją myśl (bo równie sobie cenię zdanie Leszka – i też uważam, że sytuacja osób zakonnych jest nieco inna. Po prostu dlatego, że w ich przypadku mamy do czynienia z celibatem „dobrowolnie” (mniej lub bardziej) wybranym. To o takim przypadku mówił Jezus mówiąc o tych, którzy „sami pozostają bezżenni.” Natomiast w przypadku księży tzw. diecezjalnych mamy do czynienia z celibatem niejako „sprzedanym w pakiecie” – Kościół zakłada z góry, że SKORO czujesz powołanie do kapłaństwa, MUSISZ je mieć także do życia w „samotności” – a taka transakcja wiązana wcale nie wydaje mi się oczywista. Ogranicza to bowiem w jakimś stopniu nie tylko wolność człowieka (to byłby mniejszy problem, sama kiedyś pisałam o tym, że każda ludzka miłość także ją w jakimś stopniu „ogranicza”: mój temperament pozwalałby na to, żeby romansować z wieloma mężczyznami, ale jestem mężatką, więc mi tego „nie wolno.”:)) – ale także WOLNOŚĆ WYBORU BOGA, który mógłby przecież powołać do kapłaństwa mężczyznę żonatego. :)). Wydaje mi się jednak, że o czymś podobnym pisałam, pisząc w którymś z komentarzy o tych nieszczęśliwych kapłanach, którzy zawarli związki małżeńskie i umrą w poczuciu grzechu i odrzucenia. Tymczasem, jeśli Kościół za jakiś czas postanowi znieść celibat, nagle okaże się, że owo „straszliwe zło” jakie popełnili, wcale grzechem nie było… Pamiętam z historii Kościoła potępienia, rzucane chociażby na świeckich, czytających Biblię, albo na małżonków, którzy „ośmielili się” czerpać radość ze swego współżycia („kto pożąda swojej żony, postępuje z nią jak z nierządnicą!”:)). Dziś już nikt tak nie mówi… A więc kiedy ludzie Kościoła mylili się w swoim rozumieniu – wtedy, czy teraz?:). Natomiast zupełnie odrębną kwestią (do dyskusji) jest, czy człowiek (poza przypadkami mistycznymi) rzeczywiście może „zaślubić Osobę Boga” w podobnym sensie, jak zaślubia innego człowieka – a co jeszcze ważniejsze, czy owe „niebiańskie zaślubiny” muszą koniecznie wykluczać bliski związek z drugą istotą ludzką. Szczerze powiedziawszy, nie mam w tej kwestii wyrobionego zdania – widziałam zbyt wiele przykładów zarówno na „nie” jak i na „tak.” Najczęściej skłaniam się do przypuszczenia, że są to dwa różne rodzaje miłości (istniejące niejako na różnych „poziomach” ) i dlatego w życiu konkretnych osób mogą realizować się na najróżniejsze sposoby. Widziałam i ludzi, którzy bardzo kochali swoich bliskich, mimo że wcale nie „znali” Boga, i takich, którym intymny związek z Nim zdawał się zastępować bliskość ludzi, i małżonków, których wzajemna miłość, bardzo ludzka, gorąca i namiętna wcale nie „ujmowała”niczego Bogu (jak często się to mówi w tradycyjnych ujęciach – „chłopie, wystąpiłeś z seminarium/zakonu – to znaczy, że ona, ta dziewucha, zabrała Ciebie Panu!!!”). Oczywiście, Biblia wiele razy mówi, że Bóg jest Bogiem „zazdrosnym” i że mamy miłować Go „całą duszą i całym sercem” – ale czy to znaczy, że małżonkowie mają serca „podzielone”?:)

          5. Najpierw odnośnie „dobrowolnego” celibatu zakonników. Dlaczego ta „dobrowolność” dotyczy jedynie momentu podjęcia decyzji wstąpienia do zakonu, a nie całego życia? Przecież rozmaite decyzje podejmujemy w sposób wolny, a później korzystając z tej samej wolności decyzje te zmieniamy (np. miejsce zamieszkania, wykonywana praca, towarzystwo w którym spędzamy czas itp.). To utarta przez wieki praktyka, że do zakonu idzie się na całe życie, kształtuje nasze myślenie, ale nie ma teologicznych powodów, aby nie mogło być inaczej… Argument o „ślubowaniu” jest o tyle nietrafny, że jak już wcześniej pisałem, sam Jezus odradzał składanie jakichkolwiek przysiąg… Owszem, człowiek podejmuje w życiu rozmaite zobowiązania (zwykle bez ślubowań), za którymi stoją np. ponoszone przez kogoś wydatki, ale oceniam, że wymiar finansowy jest drugorzędny (np. ktoś kto zakon opuszcza mógłby się zobowiązać do wzrostu w określonym czasie faktycznie poniesionych nakładów…).Mamy tendencję, by to, co znamy, uważać za jedynie słuszne… Ale wyobraźnia oraz wiedza o zmieniającym się świecie podpowiada, że nawet to, co jest silnie w nas zakorzenione, mogłoby wyglądać inaczej… Podobno najstarsza budowla przeznaczona wyłącznie do funkcji chrześcijańskiego kultu powstała ok. 270 r. Przez ponad 200 lat chrześcijanie „spotykali się” w prywatnych domach… Nie od razu pojawił się podział na kler i laikat, kościelne funkcje biskupów, prezbiterów i diakonów były podejmowane na pewien czas (niekoniecznie dożywotnio) i nie „wyrywały” z naturalnych środowisk np. rodziny… Przez 1,5 tys. lat przygotowywanie duchownych nie było oparte o system seminaryjny (miało to wady, ale i zalety).

          6. Tak Rabarbarze – ja chodzę po ziemi, czego każdemu życzę. Bo jak się jest takim świętym, który unosi się ciągle nad ziemią, to w końcu przestaje się być świętym – Bóg nade wszystko przemawia do nas poprzez wydarzenia i najważniejsze, to odnajdować siebie w tych wydarzeniach. Dlatego tak cytowałem Herberta (być może niedokładnie, bo dawno nie czytałem) – masz swoją wizję i podchodzisz do niej, jakby ona była prawdą. Tymczasem nie jest prawdą i nic nie zapowiada, by się miała kiedykolwiek spełnić. Zarzucasz mi, że nie potrafię wykroczyć poza to, co zastane (co zresztą nie jest prawdą), ale czy Ty napisałeś może regułę takiego zakonu, jaki Ci się marzy? Czy próbowałeś znaleźć ludzi, którzy chcieliby pójść tą drogą? Czy próbowałeś robić coś, by ta reguła została zatwierdzona? Odnoszę wrażenie, że to dla Ciebie zbyt konkretne pytania – Ty wolisz unosić się nad ziemią i lekceważyć wszystko, co dotyka rzeczywistości. Rzeczywistość jest dla Ciebie dobra tylko na tyle, na ile potwierdza Twoje tezy; gdy przestaje potwierdzać, Ty ją lekceważysz. Powoływałeś się na prawosławie, by pokazać, że celibat nie musi być obligatoryjny, ale gdy ja zwróciłem Ci uwagę, że to samo prawosławie, na które się powołujesz, nie zna zakonów, w których nie obowiązywałby celibat, nagle prawosławie przestało Ciebie interesować… No a to, czego nade wszystko nie chcesz zauważyć, to to, że P. wstępował do konkretnego zakonu, w którym obowiązywała konkretna reguła i była to jego własna, niczym nie przymuszona decyzja. Jest to tak oczywiste, że trudno sobie wyobrazić, byś tego nie zauważył – a jednak cały czas udajesz, że tego nie dostrzegasz.

          7. Piszesz, Leszku: „ja chodzę po ziemi, czego każdemu życzę”. Nie to jest problemem, że chodzisz po ziemi, ale to, że chodzisz ze wzrokiem utkwionym w ziemi… Nie ma nic złego w byciu realistą, źle jednak, gdy normy i wzorce Twojego myślenia i postępowania pochodziłyby z ziemi, a nie z Nieba (nie twierdzę, że tak jest).Piszesz: „Bo jak się jest takim świętym, który unosi się ciągle nad ziemią, to w końcu przestaje się być świętym – Bóg nade wszystko przemawia do nas poprzez wydarzenia i najważniejsze, to odnajdować siebie w tych wydarzeniach.”Nie widzę powodu tego ironicznego tonu w tym co piszesz. Ja jedynie bronię tezy, że jako chrześcijanie mamy przede wszystkim szukać Bożej woli i tym się kierować. Piszesz, żeby odnajdywać się „w tych wydarzeniach”. To ja Ci odpowiadam: Wydarzeniem (w moim życiu) jest Alba i P., ich rozterka, ich wahania i wątpliwości, trauma związana z reakcjami ludzi i wewnętrznym niepokojem sumienia. I ja proponuję im poszukiwać tej optyki, jaką stosuje Bóg, a nie czekać na nie wiadomo jaką decyzję ludzkich decydentów. Ja próbuję pokazywać, że Kościół w swej historii podlegał zmianom, zatem trudno obecnie obowiązujące w Kościele normy traktować tak, jakby były wieczne, niezmienne, i odzwierciedlały we wszystkim Bożą wolę. „Sygnały” płynące z reguł Kościoła są ważnym, ale nie jedynym sposobem rozpoznania rzeczywistości duchowej.Piszesz: „masz swoją wizję i podchodzisz do niej, jakby ona była prawdą. Tymczasem nie jest prawdą i nic nie zapowiada, by się miała kiedykolwiek spełnić”. Prawda ma to do siebie, że wcale nie musi się „spełnić” – w tym sensie, że zdarza się, iż ludzie nawet umierają w obronie prawdy, a ich „klęska” jest wtedy pozorna. Prawda jest prawdą, nawet jeśli tylko nieliczni ją uznają. Prawda nie jest więc tym, co ustalą ludzie w demokratycznej (np. w parlamencie), albo jednoosobowej (Papież) decyzji. Owszem, moja „wizja” może sobie rościć pretensje do bycia prawdą, jedynie w takim zakresie, w jakim poprawnie interpretuje Boże Słowo. Zauważ jednak, że proponowane przez Ciebie oparcie sie na ludzkim autorytecie – jak pokazuje doświadczenie i twarde stąpanie po ziemi – też niczego nie gwarantuje…Ludzki autorytet orzekł, że każdy, kto „uzna Jezusa za Mesjasza zostanie wyłączony z synagogi”, a inny ludzki autorytet zabraniał czytania Biblii (Albo dziękuję za przykład), utajniał przed światem grzechy duchownych, a w końcu nie wziął odpowiedzialności za to utajnienie i zwalił winę na podwładnych… Ten ludzki autorytet nie może gwarantować niezmienności reguł głoszonych z powołaniem się na Boży autorytet. Ten autorytet nie gwarantuje, że Twoje dziecko będzie bezpieczne – że ten duchowny, który już raz nadużył zaufania, od pracy z dziećmi zostanie odsunięty… Ten autorytet nie będzie wahał się przed oskarżaniem ofiar, by tylko chronić „swoich”…Pytasz: „czy Ty napisałeś może regułę takiego zakonu, jaki Ci się marzy? Czy próbowałeś znaleźć ludzi, którzy chcieliby pójść tą drogą? Czy próbowałeś robić coś, by ta reguła została zatwierdzona?”Nie marzę o zakonie, nie zamierzam żadnego zakładać. Ale zauważ, że język, którego używasz, usiłuje marzucić sposób myślenia. Dlaczego sugerujesz, że jeśli jakaś grupa ludzi chciałaby w określony sposób żyć, to zaraz potrzebuje „reguły”, a szczególnie tej reguły „zatwierdzenia”. Czy do tego, by czynić dobrze, by żyć po Bożemu – potrzeba czyjejś zgody? Pytasz, czy próbowałem „znaleźć ludzi, którzy chcieliby pójść tą drogą”. Nie muszę tego czynić. Wydaje mi się, że większość zakonów, jakie istnieją, wzoruje się na popaschalnej wspólnocie uczniów Jezusa w Jerozolimie… Czy mieli oni spisaną na papierze „regułę”. Czy zwracali się do kogokolwiek z prośbą o jej „zatwierdzenie”? Czy nie obejmowała ona mężczyzn i kobiet?Piszesz: „Powoływałeś się na prawosławie, by pokazać, że celibat nie musi być obligatoryjny, ale gdy ja zwróciłem Ci uwagę, że to samo prawosławie, na które się powołujesz, nie zna zakonów, w których nie obowiązywałby celibat, nagle prawosławie przestało Ciebie interesować…”. Nie powoływałem się na prawosławie jako miejsce, gdzie jest właściwy „wzorzec”, ale jedynie po to, by pokazać, że chrześcijaństwo, w tym również to „pod skrzydłami” Papieża (ryt greko-katolicki, wspólnota anglikanów przyłączajaca się do KK) jest zróżnicowane. Twierdzę też, że nie ma teologicznych przeszkód, aby takie wspólnoty, obejmujące rodziny, mogły istnieć (przykład wspólnoty jerozolimskiej).Piszesz: „No a to, czego nade wszystko nie chcesz zauważyć, to to, że P. wstępował do konkretnego zakonu, w którym obowiązywała konkretna reguła i była to jego własna, niczym nie przymuszona decyzja. Jest to tak oczywiste, że trudno sobie wyobrazić, byś tego nie zauważył – a jednak cały czas udajesz, że tego nie dostrzegasz.”Jeśli dobrze rozumiem, gdy P. wstąpił do zakonu, podporządkowywał się w pełni obowiązującej regule. Jeśli w czymś regułę tę łamał, np. chodził spać później niż nakazywała reguła (nie wiem czy nakazywała), jadał pokątnie przkąski poza tymi, które oferował jadłospis, modlił się modlitwami, których nikt nie zatwierdzał – to poddawał się wtedy wewnątrzzakonnej dyscyplinie. Nastąpił jednak moment, w którym P. skorzystał z tego samego rodzaju wolności, jaką miał podczas przystępowania do zakonu. „Niczym nie przymuszoną decyzją” ogłosił, że zakon opuszcza i odtąd nie będzie respektował jego „reguły”. Śpi wtedy, gdy mu Alba i dziecko pozwoli, je co mu żona ugotuje (a być może on gotuje żonie), modli się tak, jak mu serce dyktuje… Potrafię na podstawie biblijnych tekstów bronić nierozerwalności małżeństwa – ale nie znajduję tam powodów, aby zasady dotyczące małżeństwa przenosić na „członkowstwo w zakonie”. Biblijna zasada mówi „niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie”. P. łamałby tę zasadę mówiąc: tak, a czyniąc nie. Ale w imię czego jakakolwiek ludzka władza miałaby w imię raz powiedzianego „tak” – domagać się „na zawsze” posłuszeństwa, ubóstwa i czystości… To już nie jest „decyzja” – to byłby „cyrograf”.Dwa razy nawiązałeś do literatury – zrobię więc to samo. Kmicic z Potopu związał się toksyczną przysięgą z klanem Radziwiłłów. Decyzja by podporządkowanie to „zerwać” była „nieprzymuszoną decyzją” Kmicica. Rolą ks. Kordeckiego było nie „zwolnienie Kmicica z przysięgi”, ale uspokojenie jego sumienia. Tylko tyle i aż tyle…

          8. Może to Cię zdziwi, ale Trylogii nie czytałem. Zrozumiałem jednak z tego, co napisałeś, że Ty właśnie tak widzisz swoją rolę, by „uspokoić sumienie” P. „Tylko tyle i aż tyle…” No i zdaje się, że doszliśmy do samego sedna. No bo na czym polega Twoje uspokajanie sumienia? Mówisz „Chłopie, czym ty się przejmujesz? Kościół to kupa zadufanych w sobie facetów, którzy mając usta wypełnione imieniem Boga, służą jedynie szatanowi. Co ciebie obchodzą ich pozwolenia, lub brak tych pozwoleń? Po co się ciągle na nich oglądasz? Po co ci ich sakramenty? Sam sobie udzieliłeś sakramentu małżeństwa i wcale nie musisz czekać, by Kościół Ci ich udzielił? Wystąpiłeś z zakonu – powiedziałeś więc A; pora byś teraz powiedział B i wystąpił z Kościoła. Pragniesz Boga, a Kościół do tego Ci nie jest potrzebny”.Tymczasem to nie o to chodzi, by „uspokajać sumienie” – mamy żyć w prawdzie, a prawda nas wyzwoli. A więc to nie chodzi o uspokajania sumienia, lecz o to, by szukać rozwiązań uwzględniających rzeczywistość. Jestem przekonany, że i P. i Alba są na właściwej drodze i nie potrzebują takiego „uspokajania sumienia”.

          9. Stanowczo stwierdzam, że TAKIEJ recepty na „spokojne sumienie”, jaką przedstawia nam tu nasz szanowny Czytelnik ani ja, ani P. nie potrzebowaliśmy NIGDY. 🙂 Zresztą, gdybyśmy tak lubili ten święty spokój, to byśmy się wspólnie nie pakowali w tę całą historię. 🙂 Ale uważam, że człowiek nie po to żyje, aby absolutnie nikt się go nie czepiał. Taka jakaś jestem dziwna…:)

          10. Przykro mi, ale nie oceniasz sprawiedliwie tego, co pisałem. Gdzie napisałem, że „Kościół to kupa zadufanych w sobie facetów, którzy mając usta wypełnione imieniem Boga, służą jedynie szatanowi”? Pisałem o tym, że ludzie nie mogą przesłaniać nam Boga. Jemu mamy się podobać, Jego woli szukać, przed Nim ostatecznie zdamy rachunek ze swojego życia.Napisałeś: „Co ciebie obchodzą ich pozwolenia, lub brak tych pozwoleń? Po co się ciągle na nich oglądasz? Po co ci ich sakramenty? Sam sobie udzieliłeś sakramentu małżeństwa i wcale nie musisz czekać, by Kościół Ci ich udzielił?”W tym rzecz, że sakramenty nie są „ich”, ale Boga. Bóg jest większy od ludzkich ograniczeń. Alba i P. mogą czekać i naprawdę czekają, aż decydenci Kościoła zmienią swoje decyzje. Rzecz w tym, że obecny stan im doskwiera, widać to w co drugim wpisie Alby… Nie namawiałem ich, by wogóle przestać czekać, ale by oczekiwaną zmianą nie uwarunkowywać normalnego życia, bo ta zmiana może nie nadejść za ich życia…Napisałeś: „Wystąpiłeś z zakonu – powiedziałeś więc A; pora byś teraz powiedział B i wystąpił z Kościoła. Pragniesz Boga, a Kościół do tego Ci nie jest potrzebny”.Nigdy nie namawiałem ich do występowania z Kościoła, w którym zresztą sam jestem… Nie napisałem, że Kościół nie jest im potrzebny… Po prostu Kościół nie chce im w obecnej sytuacji nic dać… Kościół ich odpycha, chociaż ma misję przygarniania nawet największych grzeszników… Jeśli więc ja też jestem częścią tego Kościoła, to w miarę moich możliwości próbuję czynić to, czego nie robi potężna Instytucja.Napisałeś: „Tymczasem to nie o to chodzi, by „uspokajać sumienie” – mamy żyć w prawdzie, a prawda nas wyzwoli.”Przede wszystkich chodzi o to, by „zachować pokój z Bogiem przez Pana naszego Jezusa Chrystusa” (Rz. 5,1). Nie chodzi o to by „sumienie zagłuszyć”, ale własne życie odnieść do relacji z Bogiem (szczególnie ważne w sytuacji, gdy Kościół się od nich odwrócił). O „prawdzie, która wyzwala” mówi się co i rusz, ale bez odniesienia się do źródłowego tekstu. Bo w takiej skróconej formie, można się zawieść… Nie każda bowiem „prawda” wyzwala…”Wtedy powiedział Jezus do Żydów, którzy Mu uwierzyli: «Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli»” (J. 8,31-32). Słowa te są skierowane do tych, którzy Jezusowi uwierzyli. Aby dotrzeć do prawdy muszą trwać w nauce Jezusa (przechowanej w Piśmie świętym). Gdy będą trwać w nauce Jezusa, będą prawdziwie uczniami Jezusa. Dopiero gdy będą prawdziwie uczniami Jezusa – poznają prawdę. I ta prawda, poznana przez uczniów, trwających w nauce Jezusa ma moc wyzwalania (z grzechu)… Z tą obietnicą nie jest więc związane np. trwanie w nauce innej niż nauka Jezusa (np. w nauce Kościoła, jeśli różniłaby się od nauczania Jezusa)…Nie namawiałem Alby i P. do niczego innego jak trwania w nauce Jezusa!”Po tym poznamy, że jesteśmy z prawdy, i uspokoimy przed Nim nasze serce. A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko”. (1 J. 3,19-20)

          11. Bardzo mnie cieszy, że ta moja interpretacja Twoich słów okazała się nieprawdziwa. I bardzo mnie cieszy, że swoją wypowiedź zakończyłeś moim ulubionym cytatem, który w tym momencie był idealny. Zwróć jednak uwagę, że tak można było zrozumieć Twoje słowa; można było sądzić, że do tego właśnie zmierzasz. Kościół tworzą ludzie, a więc siłą rzeczy nie jest on doskonały. Ale Chrystus chciał mieć Kościół, z góry godząc się na jego niedoskonałość. Jeśli więc godzi się na zło w Kościele, to tylko wtedy, gdy z tego zła chce wyprowadzić dobro. W tej sytuacji, w której są teraz Alba i P., nie ma jednak winy Kościoła – to jest konsekwencja ich własnych wyborów. To jest ten krzyż, który oni wzięli na siebie. Żadnego krzyża nie nosi się z przyjemnością – takiego w szczególności. Jednak my mamy przyjąć krzyż; największym błędem, jaki człowiek może popełnić, jest odrzucenie krzyża. Albie i P. nie pozostaje nic innego, jak czekać – Bóg zabierze im ten krzyż we właściwym momencie. Tu nie ma się co zastanawiać, czy jakiś urzędnik kościelny nie działa zbyt opieszale (pewnie działa, ale to problem tego urzędnika); dla Alby i P. ważne jest tylko to, że Bóg w odpowiednim dla nich momencie przypilnuje tego urzędnika i decyzja przyjdzie w najlepszym dla nich momencie. Wtedy to ich tęsknota za węzłem sakramentalnym, tęsknota za komunią z Jezusem eucharystycznym, się spełni! Przyjdzie to w tym najwłaściwszym dla nich momencie. PS: Przepraszam, że z takim opóźnieniem, ale mam problemy z inetrnetem – nie wiem, kiedy w końcu uda mi się to wysłać?

          12. Leszku, tę samą myśl mój spowiednik wyraził kiedyś celnie porzekadłem: „Mistyk wystygł – wynik: cynik!” (Niewykluczone zresztą, że to właśnie przydarzyło się mojemu mężowi, kiedy jego nazbyt idealistyczne, młodzieńcze wyobrażenia o życiu w kapłaństwie i w zakonie zderzyły się z twardą rzeczywistością…). Nie da się też ukryć, że P. świadomie WYBRAŁ życie według pewnej reguły i że również jej porzucenie było jego świadomą decyzją. (Podobnie jak było moją towarzyszyć mu w tej drodze). Ja tylko pytam, czy słuszne jest, że za tę decyzję płaci się „całym życiem” poza Kościołem. Przecież każda pokuta powinna kiedyś mieć swój kres (ta zaś jest „poprawcza” w takim samym sensie, jak kara śmierci…:(). Natomiast to, co proponujesz Rabarbarowi, przywiodło mi na myśl o. Daniela Ange, który czuł niezaprzeczalne powołanie do życia w ubóstwie, bezżenności (wolę to słowo niż „czystość” – ci, którzy żyją w małżeństwie wcale nie są mniej czyści!) i posłuszeństwie – ale nie potrafił się „wpasować” w żadną regułę istniejącą w Kościele. Stworzył więc dla siebie własną regułę życia, a potem zwrócił się do papieża z prośbą o jej zatwierdzenie. Jak widzisz, jest więcej takich „niepokornych duchów” – i bardzo dobrze, moim zdaniem!:) Warto tu dodać, że obecnie powstaje wiele nowych wspólnot (jak np. francuska Wspólnota Błogosławieństw) które „wymykają się” prostemu podziałowi na zakonnych celibatariuszy – i żyjących w małżeństwie „laików.” W takich wspólnotach małżeństwa i rodziny (a także kapłani i świeckie osoby „samotne”) żyją często wspólnie według jednej reguły – są to zatem (jakkolwiek dziwnie to brzmi!:)) żonaci „zakonnicy” i zamężne „zakonnice”. 🙂 Na czele Wspólnoty Błogosławieństw stoi zresztą obecnie brat Efraim wraz ze swoją piękną żoną Jo Croissant (o której wspominałam kilka postów niżej).

          13. „Ja tylko pytam, czy słuszne jest, że za tę decyzję płaci się „całym życiem” poza Kościołem.” – jest przecież całkiem realna nadzieja, że nie będzie to „całym życiem”. Powinniście być gotowi przyjąć to, jakby to miało być „całym życiem”, ale Pan jeszcze coś wymyśli, by nie było „całym życiem”. (tylko nie ulegnijcie pokusie rozwiązania wszystkiego własnym sumptem)

          14. Leszku, myślę, że gdybyśmy mieli ulec takiej pokusie, dawno byśmy już to zrobili… Chociaż masz rację: NIGDY nie należy być przesadnie pewnym siebie. „Komu się zdaje, że stoi, niech baczy, aby nie upadł.” Szczególnie chodząc po tak kruchym lodzie…:) „Przechowujemy zatem ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była ta przeogromna moc, a nie z nas.” Nie wiem, czy to ma sens – ale tak mi się jakoś pomyślało. 🙂

          15. To dobrze – bo już myślałam, że to jakieś zdania bez związku… 🙂 Nadmiar bloga szkodzi mi na myślenie… 😉

  6. Zacznij żyć, bierz odpowiedzialność za swoje czyny i ufaj, że będziesz miała ręce, może nie najczystsze ale, pełne dobrych uczynków. Przypomina mi się przypowieść o uczciwym, o czystych rękach, którego św. Piotr odesłał z kwitkiem z pod bramy nieba mówiąc mu „Ręce rzeczywiście masz czyste ale puste”

    1. Dzięki, Tadeuszu, za te słowa. Wiesz co -przypomniała mi się tu jeszcze ta scena z Ewangelii z jawnogrzesznicą, o której Jezus mówi: „Odpuszczone są jej liczne grzechy, PONIEWAŻ wiele umiłowała” (a nie, jak to się często pobożnie tłumaczy „Umiłowała [Mnie], ponieważ wiele jej odpuszczono.”) – i ufam, że Ten, który potrafi oddzielić ziarno od plew, będzie wiedział lepiej od ludzi – a nawet ode mnie (i kiedyś mi wytłumaczy) – co w naszej miłości było dobrem, a co grzechem…

  7. Mówiąc jeszcze prościej (bo, wybaczcie, nie jestem pewna, czy jako mężczyźni dobrze rozumiecie mój kobiecy sposób wyrażania myśli:)) – ja wcale nie chcę „uspokoić swego sumienia”!:) Przeciwnie, sądzę, że ten niepokój, który odczuwam, to jest twórczy niepokój (na przykład dlatego, że gdybym nie miała żadnych rozterek, w ogóle nie byłoby tego bloga:)). Spokój i pewność tego, że idę (zawsze) we właściwym kierunku mogłyby mnie uśpić i w końcu wpędzić w pychę. Ja tymczasem wciąż na nowo pytam siebie: „A co, jeśli jednak się mylimy?” – i ciągle na nowo szukam „znaków” świadczących o tym, że nie zmyliłam drogi. Jest to zabieg myślowy, który polecał mi (dla higieny umysłowej) czasami wykonywać mój nieoceniony spowiednik (nawiasem mówiąc, jak tak czytam swoje wpisy, to myślę, że ten mądry człowiek nieźle mnie wyposażył na drogę, po której idę – chociaż wiem, że nie było jego pragnieniem, żebym ją wybrała…). Dobrze jest otóż od czasu do czasu zanegować różne swoje przekonania – a następnie spróbować na nowo sobie je udowodnić…:)

    1. Albo, co Ty masz za kompleksy – piszesz bardzo czytelnie! Doskonale panujesz nad językiem! Jeśli pozostawiasz jakieś niedomówienia, to dobrze wiem, że to Twój świadomy zabieg. Czytając Twoje teksty nigdy nie musiałem się zastanawiać, co miałaś na myśli? (a może to Ty masz wątpliwości, czy my potrafimy czytać?)

      1. Nie, no skądże znowu, Leszku – tylko wiem, że sposób wyrażania myśli przez kobiety i przez mężczyzn nieco różni się od siebie. Poza tym niekiedy używam języka „poetyckiego” (z niejaką tendencją do egzaltacji?) ponieważ, jak to już stwierdził Pascal: „Te rzeczy, które sami zaledwie CZUJEMY, bardzo trudno jest dać poznać tym, którzy nie czują ich sami z siebie.”

Skomentuj ~Nulka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *