Szczęście czy sukces?

Choć nie jestem, w żadnym razie, przeciwna „wyzwoleniu kobiet” (zbyt sobie cenię możliwość kształcenia się!) to jednak czasami mnie irytuje, że w dzisiejszych czasach każda kobieta MUSI „kimś” być, bo w przeciwnym razie w powszechnym odbiorze jest „nikim.”

O takiej mówi się, że „niczego w życiu nie osiągnęła” – a „sukces” mierzy się głównie ilością zer na koncie czy też literek przed nazwiskiem. Jak gdyby to, że ktoś jest dobrą córką, żoną, matką i sąsiadką – dobrym i szczęśliwym CZŁOWIEKIEM – było po prostu niczym… Oczywiście, wybór „bycia mamą jako kariery” nigdy nie powinien oznaczać rezygnacji z własnego rozwoju i zainteresowań (chociażby po to, żeby mieć co robić i o czym myśleć, gdy już dzieci „wyfruną z gniazda”). Właśnie tego typu zaniedbanie tworzy ten krzywdzący stereotyp „kobiety niepracującej” która zwykle przedstawiana jest albo w roli „nieszczęśliwego garkotłuka” (model: „męczennica domowa”) albo ptaszka w złotej klatce, kogoś, kto „nie myśli, bo nie musi.” (Model: „paprotka”).

Czuję się w obowiązku uściślić – gdyby ktoś jeszcze tego nie zauważył – że nie chodzi mi wcale o stwierdzenie, że kobieta naprawdę szczęśliwa to wyłącznie kobieta zamknięta (jak w czasach biblijnych:)) „we wnętrzu swojego domu.” (Psalm 128, 3). Przeciwnie, zawsze uważałam, że „dobra matka” to kobieta szczęśliwa i „zrealizowana” na różnych polach. Wierzę, że jest wiele takich osób. Problem tylko w tym, że „szczęście” i zawodowy „sukces” nie zawsze idą w parze.

Bo z drugiej strony, nader często i chętnie przemilcza się ciemniejsze strony tak pojmowanego „sukcesu”, takie jak choćby przemęczenie, chroniczny brak czasu, niemożność spełnienia się w życiu osobistym lub w rodzicielstwie, uzależnienie od leków czy alkoholu… A przecież wszystko na świecie ma swoją cenę, prawda?
Symptomatyczny wydaje mi się pod tym względem ostatni przypadek autorki poczytnych poradników z serii: „Jak być szczęśliwym?” , która… popełniła samobójstwo! Trudno przecież powiedzieć, by ta kobieta nie odniosła sukcesu (wielotysięczne nakłady, i tak dalej…) – a jednak, wbrew temu, czego nauczała innych, sama najwyraźniej nie była szczęśliwa… 
Trudno też uznać za szczęśliwych tak „sławnych i bogatych” ludzi, jak Marylin Monroe czy też Michael Jackson. A niedawno Onet tylko w ramach ciekawostki podał wieść o pewnym 85-letnim mieszkańcu stanu Iowa, który odmówił przyjęcia 1,6 miliona dolarów w gotówce (plus papiery wartościowe:)) które chciał mu przekazać jakiś urząd w ramach rekompensaty… No, cóż – staruszek żyje na tyle długo, że może już zrozumiał, że czasami „święty spokój” jest ważniejszy od wielkich pieniędzy?:)
Moja Babcia skończyła tylko 4 klasy szkoły powszechnej (choć potem douczała się sama przez całe życie i sądzę, że wiedzy mógłby jej pozazdrościć niejeden magister), wychowała szóstkę własnych dzieci i gromadę cudzych. Ale kiedy umierała, płakało po Niej całe miasteczko… Kto z nas będzie mógł się poszczycić takim życiowym sukcesem? 

  

Sukces czy szczęście? – wybór należy do CIEBIE!:)

225 odpowiedzi na “Szczęście czy sukces?”

  1. Szewc w dziurawych butach chodzi… Widać najtrudniej nabrać dystansu do samego siebie, innym łatwo radzić.Życie jest krótkie, chyba lepiej poczuć że się żyło, choć czasem do chleba tańsza wędlina, a zamiast plazmy na ścianie kobylasty lampowiec, niż od rana do nocy pracować, by mieć ten i inny gadżet i pojechać do Egiptu… albo nawet i nie – wyłacznie w imię tych literek i zawiści w oczach innych, a własne dzieci oglądać jak śpią.

    1. Tak… Już tu kilka razy pisałam, że jeden z mężczyzn, których bardzo kochałam (niestety, bez wzajemności…) wiele podróżował po świecie (i w końcu znalazł swoją miłość na Filipinach, w miejscu, którego nazwy nie umiem nawet powtórzyć :)) opowiadał mi, że nigdzie nie spotkał tylu autentycznie szczęśliwych ludzi, co w Ugandzie, choć ludzie tam żyją w niewyobrażalnych dla nas warunkach. Mogę powiedzieć, że on przynajmniej wybrał „szczęście” a nie „sukces” – tutaj w Europie pracował w CERN-ie, zdobywał nagrody… A jednak wybrał życie ze swoją Marie na drugim końcu świata. 🙂 Rozmawiałam też kiedyś z pewnym facetem, który mi powiedział: „Wie pani, co? Kiedy wychodzę do pracy, to moje dzieci JESZCZE śpią – a kiedy wracam, to one JUŻ śpią.” Smutne, prawda?

      1. Na początku można zadać pytanie, czym jest w ogóle szczęście? Według mnie ilu ludzi tyle definicji i kłócić się o nie nie zamierzam. Bo jeżeli dla mnie to rodzina, a dla sąsiadki kariera, to czy mam prawo jej narzucać ,,moje szczęście”? W końcu jest ono właśnie moje, a nie koniecznie jej. Nie mniej jednak nie powinniśmy się zatracać w tych ,,naszym szczęściu”, bo dobrze jak człowiek potrafi odnajdywać radość na wielu płaszczyznach, np. mogę być kochającą matką i zrealizowaną prawniczką. Oczywiście nie ma tak dobrze, że zawsze można pogodzić wszystko i pewne wybory wymagają od nas rezygnacji z czegoś, bądź poświęcenia i tu jest miejsce na wartościowanie tych ,,szczęść”, na decydowanie co jest dla nas na prawdę ważniejsze (często to ogromnie trudne). Wierzę (ba, nawet jestem o tym przekonana), że nasze serce podpowiada, co mamy zrobić, jakiego wyboru dokonać, tylko trzeba bardzo się wsłuchać w jego cichą melodię;)

  2. Męczę się tym, że „siedzę” w domu. Zawsze byłam niezależna i pomimo, że nie usłyszałam od mężą niczego co mogłoby brzmiec w stylu : „leniuchu, robię na ciebie…”, to jednak bardzo brak mi finansowej niezależności- nie czuję się z tym dobrze, że on pracuje a ja dziecko, pranie, gotowanie, sprzątanie…..wyrywam sobie trochę czasu na książki. Poza tym to sprzatanie, gotowanie, wychowywanie dziecka to nie jest znowu takie nic! mam też inny problem. Teściowa, która całe zycie tak żyła, jak ja teraz i …. uważająca, że nic nie robię. Że za dużo czytam, że dzieci nie potrzebują aż tak matczynego nianczenia, a robienie sweterków na drutach , haftowanie, pieczenie chleba….. to rozluźnienie. A najgorsze jest to, że twój pęd człowieku do poczytania dobrej książki, do obejrzenia fajnego filmu jest brane za strate czasu….. Rety! Jak udało sie jej ( z takimi poglądami) wychować „porządnie” syna? Szukam mojego szczęścia wśród ludzi…. może to szczęście osiąga się bez ludzi?

    1. Spokojnie. :))) Moja mama (na mój użytek) hołduje poglądowi, że kobieta, która ma dziecko „powinna dla niego zrezygnować ze wszystkiego, co nie jest konieczne” (czyli, na przykład, w moim przypadku, z czytania książek i pisania bloga; bo oprócz tego pracuję jeszcze zawodowo). Dziwi mnie to tym bardziej, że kiedy byliśmy mali, sama robiła bardzo intensywną karierę zawodową – i nie zauważyłam, żeby czegoś sobie specjalnie „odmawiała.” Może w głębi duszy nie czuła się z tym najlepiej? Ja jednak nie rozumiem, czemu miałabym „dla dobra dziecka” rezygnować z własnych zainteresowań. Czy nie lepiej, by Antoś miał mądrą matkę?:) Wiesz, jeden z moich spowiedników tłumaczył kobietom: „Jeśli męczy Cię to, że się „poświęcasz” dla rodziny, to się przestań TAK poświęcać.” Prawdziwe poświęcenie jest chętne i radosne. A co do szczęścia w pojedynkę… Być może coś takiego jest możliwe, np. u ludzi o szczególnie rozwiniętej duchowości, wielkich artystów lub uczonych (wielkim samotnikiem był np. Thomas Alva Edison) – ale ogólnie sądzę, że nie jesteśmy stworzeni „do samotności” lecz do wspólnoty z innymi. Nawet Adam w raju odczuwał głęboką samotność, choć – jak mówią dawni teologowie 🙂 – cieszył się poznaniem Boga i prawdy w dużo większym stopniu, niż my wszyscy. Współczesna psychologia mówi to samo: tym, co najbardziej nas uszczęśliwia (lub unieszczęśliwia) są relacje z innymi ludźmi. Ważne jest więc chyba, żeby się w żadnym przypadku nie „zamykać” – nawet, jeśli „siedzi się” w domu. Poszukaj przyjaciół – a także czegoś, co Cię „wciągnie” i zafascynuje. W związku z tym zastanawiam się, czy za „człowieka sukcesu” nie powinniśmy uważać raczej tego, któremu udało się stworzyć udany, wieloletni związek z jedną osobą, niż jakiegoś celebrytę, który co roku dumnie prezentuje światu swoją „nową, wielką miłość”? Tak mi się jakoś pomyślało w związku z Iloną Łepkowską – lubię ją i życzę jej, żeby TYM RAZEM jej się udało – ale się zastanawiam, czy ktoś, kto przeżył trzy rozwody, może naprawdę uważać się za eksperta od miłości? Chyba łatwiej napisać scenariusz telenoweli, niż własnego życia… Oczywiście z Twoim pytaniem: „lepiej z ludźmi czy bez ludzi?” wiąże się jeszcze inny problem: czy mamy prawo wymagać od innych, żeby nas USZCZĘŚLIWILI – czy raczej szczęście powinno być czymś wewnątrz nas, czym dopiero wtedy powinniśmy się dzielić z innymi? Mnie zawsze tłumaczono, że to, czy czuję się szczęśliwa czy też nie zależy przede wszystkim ode mnie samej, a nie od zewnętrznych okoliczności – jak niepełnosprawność, opinie innych, itd.). Z drugiej strony, moi Rodzice (pewnie z obawy o to, że będę w życiu nieszczęśliwa) bardziej chyba pragnęli dla mnie „sukcesu” (naukowego, itp.) niż szczęścia. A ja im wywinęłam taki „numer” i nie zostałam wielką uczoną (choć wszystko jeszcze przede mną ;)) – ale za to jestem SZCZĘŚLIWA.

      1. No to może lepiej zupełnie zrezygnować z bycia człowiekiem – najpierw kupić i zaprogramować robota do obsługi domu i dziecka, a potem już można spokojnie powiesić się na pierwszej napotkanej gałęzi? To tak żartem.Ale co to za wybór „Sukces czy szczęście?” Dla jednych sukces (zawodowy) jest szczęściem, dla innych szczęście (szczęśliwa rodzina) jest sukcesem. Problem w tym, że istnieją tylko dwa przeciwstawne mity – albo TYLKO kariera daje szczęście, albo TYLKO mąż i dzieci dają szczęście. O przepraszam – jeszcze lepsze jest ich połączenie – koniecznie trzeba mieć i kupę zer na koncie i wielodzietną rodzinę 🙁 A dla ludzi szczęściem może być podróżowanie, tworzenie, praca społeczna, hobby, zgiełk wielkiego miasta, albo też domek w Bieszczadach, grono imprezowych przyjaciół albo bezludna wysepka na krańcu świata… Ja mam jedną receptę na poczucie szczęścia – przyjąć, że wszystko jest tylko pewnym etapem, potrzebnym do kolejnego i kolejnego… ale to recepta unikatowa, tylko dla takiego włóczykija jakim jestem ja sama.

        1. Chyba jednak nie tylko, Barbaro… 🙂 Miałam kiedyś nauczycielkę polskiego, filozofkę, która przekonująco udowodniła mi, że więcej szczęścia jest w dochodzeniu do sukcesu (cokolwiek to słowo dla kogoś znaczy:)) niż w jego osiągnięciu. I czasem tak sobie myślę, że może klucz do szczęścia (uwaga, KLUCZ, a nie „wytrych” działający uniwersalnie:)) leży właśnie w tym, by mieć na co CZEKAĆ i o czym marzyć? (Zauważ, że często więcej radości jest w oczekiwaniu na coś, niż potem w samym tym wydarzeniu…) Mój brat przedstawił mi kiedyś swoją koleżankę z pracy, piękną, złotowłosą Francuzkę, która w wieku 30 lat była już kierownikiem ważnego działu w firmie, podróżowała po świecie, miała WSZYSTKO, czegokolwiek mogła zapragnąć. A jednak mówiła: „Ja już wszystko mam, wszystko widziałam, wszędzie byłam…” – i jakiś straszny smutek przebijał przez te słowa. Pomyślałam, że to bardzo smutne mieć 30 lat i mieć poczucie, że nic ciekawego Cię już w życiu nie spotka. Ona nie miała już na co czekać…

          1. O, nie wierzę, żeby ta Francuzka widziała i znała już wszystko, tylko tak jej się zdawało. Każdy ma gorsze dni. I ja czasem mam doła w stylu „no to już koniec – teraz już zawsze tylko Młody i Młody”. A potem przychodzi refleksja – Młody za rok pójdzie do przedszkola, za trzy lata będzie już pełnoprawnie towarzyszył w wyprawach (nie jako „bagaż”), za pięć – będzie wyjeżdżał na kolonie… Ten upierdliwy okres „domowy” skończy się tak samo jak skończył się szalony czas akademika. I będzie nowe 🙂 A co do dochodzenia do sukcesu – raczej bym powiedziała „ciągłe tworzenie” 🙂 Przecież na obraz i podobieństwo STWÓRCY jesteśmy :):):)

          2. Tak – ostatnio u o. Knotza znalazłam taką myśl: „Człowiek – to TWORZENIE.” 🙂

  3. Zadziwiające, jak bardzo obchodzi nas cudzy żywot, a jak mało własny. Czy nie lepiej po prostu pozwolić ludziom zyć tak jak chcą i nie wydziwiać na każdym kroku? Chcesz robić karierę – Twoje prawo. Chceszbyć dobrą gospodynią domową i dobrą matką – Twój wybór. Po prostu, akceptować, nic więcej – po to mamy święte prawo wyboru. Ludzie są różni i różnie się spelniają. Są kobiety, które nie wyobrażają sobie zycia bez pracy zarobkowej, są i takie, które wolą domowe zacisze. Są też takie, które najchetniej zostałyby w domu, ale muszą pracować, bo zmusza je do tego sytuacja materialna, a także takie, które najchętniej poszłyby do pracy, ale „przytrafiło im się” dziecko… I takim współczuję, ale wierzę, że dadzą sobie radę.

    1. Co do doradzania innym – dość szybko nauczyłam się, że „rada jest najtańszym towarem na tej planecie” – zaś pewien mężczyzna, którego kochałam tak gorąco, że po jego odejściu świat zmienił mi się w popiół (kochliwe ze mnie było dziewczątko, hehe!:)) mawiał: „Ludzie lubią radzić – szczególnie wtedy, kiedy sprawa zupełnie ich nie dotyczy!” 🙂 Staram się o tym nie zapominać – chociaż przyznam, że sama ciężko znoszę epitety w rodzaju: „Ty garkotłuku moherowy!” czy też „Piszesz jak dobrze wytresowana przez męża kura domowa!” – mimo że nie są one zgodne z rzeczywistością. Ludzie RÓŻNIĄ SIĘ wyborem drogi życiowej ale żadna z nich (no, może poza decyzją, żeby zostać złodziejem czy inną kanalią:)) – nie zasługuje na pogardę.

    1. Leszku… Jeśli „sukcesem” (w tym wypadku tożsamym ze „szczęściem” ) dla chrześcijanina ostatecznie jest NIEBO, to mnie się wydaje, że nikt nie jest tak całkiem bez szans. 🙂 Wiesz, kiedyś poważnie zastanawiałam się nad tym, czy Jezus, jako człowiek, był „szczęśliwy” (Leszek Kołakowski napisał nawet taką książkę… „Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne pytania.”) – i czy osiągnął „sukces.” Bo Żydzi, na przykład, uważają Go nie tyle za Mesjasza „fałszywego” co za PRAWDZIWEGO Mesjasza, „któremu się nie powiodło.” A prorok Izajasz mówi przecież: „Oto się powiedzie Mojemu Słudze, wybije się i wyrośnie bardzo…” 🙂 Czy nie brzmi to jak opis sukcesu?:) Nawet, jeśli wiemy już (po fakcie jesteśmy tacy mądrzy!:)), że droga do niego prowadziła przez Golgotę… Jezus powiedział kiedyś o sobie: „Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie.” A potem, na krzyżu, powiedział: „Wykonało się!” I tak sobie pomyślałam, że jeśli Jezus rzeczywiście czuł, że wypełnił wszystko, do czego został posłany to mógł się czuć „spełniony”, a nawet szczęśliwy, mimo że na zewnątrz nic na to chwilowo nie wskazywało: ot, kolejny „fałszywy” Mesjasz, który się dobrze zapowiadał i smutno skończył… A że ostatecznie odniósł „sukces” to wskazuje nie tylko Zmartwychwstanie (bo do przyjęcia tego argumentu potrzebna jest łaska wiary:)) ale i ponad miliard chrześcijan na całym świecie (co jest faktem bardziej namacalnym:)). I może nasze poczucie szczęścia/sukcesu powinno pod koniec płynąć ze świadomości, że robiliśmy to, co POWINNIŚMY BYLI robić? (Wiele osób komentujących tutaj często zarzuca mi, że to, co piszę, „nie brzmi wcale tak, jakby to pisała szczęśliwa kobieta!” – ja jednak mam bardzo głęboką świadomość, że robię/ robimy teraz to, co należy…) W „Listach starego diabła do młodego” jest taka refleksja: „Jeden z naszych podopiecznych dopiero gdy znalazł się w piekle, uświadomił sobie, że całe życie zajmował się nie tym, co powinien był robić – ani nawet nie tym, co sprawiało mu przyjemność.” Są ludzie, którzy całe życie są „młodzi, zdolni i dobrze zapowiadający się” – i w rezultacie nie pozostawiają po sobie żadnego konkretnego śladu – ani w świecie, ani w pamięci innych… (Ty na pewno kimś takim nie jesteś!:)) Modlę się, żebym sama nie była takim człowiekiem. Wtedy dopiero musiałabym powiedzieć, że poniosłam życiową klęskę…

      1. > I może nasze poczucie szczęścia/sukcesu powinno pod koniec płynąć > ze świadomości, że robiliśmy to, co POWINNIŚMY BYLI robić?Psycholodzy mówią o autorealizacji, ale przecież to w kościele od dawna było określane, jako rozpoznanie Woli Bożej i jej wypełnienie. Tylko ta zgodność naszego życia z tym, co Pan dla nas wymyślił daje nam poczucie spełnienia. Niestety wbrew temu, co piszesz, po mnie naprawdę nic nie zostanie. Plany Pan miał duże, ale wyraźnie je zawaliłem…

        1. Leszku, czemu się tak dołujesz – jeszcze żyjesz, więc nawet jeśli coś spieprzyłeś, to można naprawić 🙂 A przynajmniej robić wszystko co można, żeby naprawić. Naprzód i do boju :):):)

          1. Leszku, może nie powinnam tego tutaj pisać (bo zaraz znowu podniosą się głosy o „towarzystwie wzajemnej adoracji” na tym blogu) ale zawsze uważałam, że trzeba wychwalać każde najmniejsze dobro, jakie nam ktoś wyświadczył (słowo „błogosławić” w podstawowym sensie znaczy: „dobrze o kimś mówić”, tak więc okazując wdzięczność innym sprowadzamy błogosławieństwo na ten świat. :)) – ale co Ci powiem, to Ci powiem: Twoje słowa wielokrotnie podnosiły mnie na duchu, kiedy było mi tak potwornie ciężko. Może dla Ciebie to mało, ale nawet „takie jak ja” potrzebują przyjaciół – i czy naprawdę myślisz, że Bóg nie weźmie tego pod uwagę?

          2. Dobrze, że chociaż Tobie czasami się przydaję:) Ale z drugiej strony Ty sama nie cenisz sobie „Listów o miłości”, a ja wiem, iż to było najważniejsze zadanie, jakie w życiu dostałem… Tak więc niezależnie od tego, czy przyjmiemy to kryterium, które sama zaproponowałaś (liczby płaczących po śmierci, co jest niewątpliwie wyśmienitym kryterium), czy kryterium czegoś, co pozostaje, wynik nie jest dla mnie korzystny. C’est la vie..

          3. Pamiętaj jednak, Leszku, o niedoskonałości naszego rozeznania – coś, co sami uznaliśmy za najważniejsze doświadczenie w naszym życiu, z punktu widzenia Pana Boga może być zupełnie nieistotne – i odwrotnie. Jakoś tak przypomina mi się tutaj to, co Jezus objawił Małej świętej Teresce: „Nie oczekuję od Ciebie wielkich rzeczy. Wielkie dzieła czynię sam.”

          4. Bóg nie przewraca komuś życia dla zabawy – jeśli to czyni, to ma w tym głęboki zamysł.

          5. Masz rację – i ta myśl nieustannie podtrzymuje mnie na duchu…:) Nie „prosiłam” o taką historię, jaką mam (ba, nawet robiłam sporo, żeby moje dziecięce „proroctwo” się nie spełniło:)) – po prostu ją przyjęłam. Podobno (tak mówił jeden z najważniejszych w moim życiu kapłanów) te rzeczy, które sprawiają, że jesteśmy szczęśliwi, sprawiają też, że jesteśmy dosyć smutni. A ostatecznie i „szczęście” i „nieszczęście” nie są tak ważne, jak miłość, którą się w to wkłada. Kiedyś pewna bardzo nieszczęśliwa niepełnosprawna dziewczyna powiedziała mi, że moja choroba z pewnością jest dla moich rodziców „potworną tragedią” (widocznie jej bliscy traktowali ją właśnie w ten sposób – i dawali jej to odczuć) tylko mi tego nie mówią, żeby mnie nie martwić. A ja otrzymałam w życiu tyle miłości, że jedynym moim (poważnym!) zmartwieniem jest, że nie potrafię być dobrym człowiekiem na miarę tego, co otrzymałam… Z „nieszczęścia” moich rodziców – bo przecież dziecko niepełnosprawne to jest coś, „co się zdarza tylko innym”, oni też z pewnością o to nie prosili – wyrosło coś dobrego…

          6. Nie zawsze tak jest – bywają zadania, które mają swój czas. A później pozostaje już tylko ponoszenie konsekwencji.

          7. Nie wszystko można naprawić dosłownie (np. ja nie naprawię relacji z babcią, bo ona już nie żyje), ale można naprawiać w ten sposób, aby starych błędów nie powtarzać. A pytałam się kiedyś, czemu „Listów” nie wydasz w formie książki… Może warto próbować? I to uparcie do skutku. Chociaż nie każdy musi się zgadzać ze wszystkim, co w nich napisałeś, to przecież wystarczy, że wyciągnie jakąś, nawet pojedynczą, myśl dobrą dla siebie 🙂

          8. Masz rację, Barbaro. Też o tym kiedyś myślałam (tzn. że Leszek powinien to zrobić).

          9. A nie sądzicie, że np. to, iż świadectwo Anny utraciło imprimatur nie było po to, by to świadectwo mogło się rozprzestrzeniać bez żadnych ograniczeń? Oddźwięk byłby znacznie mniejszy, gdyby nadal ukazywało się w formie książkowej. A więc wasz pomysł to jest metoda na to, by oddźwięk był jeszcze mniejszy.

          10. Ja mam akurat to świadectwo JESZCZE w formie książkowej i JESZCZE z imprimatur kościelnym.:) Ale myślę, że coś jest w tym, co piszesz, Leszku – coś, co jest „oficjalnie uznane przez Kościół” to w oczach wielu taka sobie „nawiedzona gadanina”, niewarta nawet uwagi. Wczoraj na blogu Bezdomnej z pewną przykrością przeczytałam druzgocącą „recenzję” z krążącego również w formie książkowej świadectwa Glorii Polo. Przyznaję, że w tym akurat widzeniu jest wiele elementów, które mogą się wydawać naiwne (a na niewierzących mogą działać wręcz drażniąco), ale, pomijając fakt, że 1) nikt nie ma obowiązku wierzyć w prywatne objawienia (wybaczcie, ale będę to przypominać do znudzenia, bo wielu ludzi sądzi, że ta czy inna wizja to „oficjalnie nauczanie KK), i 2) że wiele stwierdzeń może być wynikiem „kulawego” tłumaczenia – SAMA DLA SIEBIE znalazłam tam kilka rzeczy do przemyślenia. Żadna książka nie jest tak zła, żeby nie można się było z niej czegoś nauczyć. 🙂

          11. Przyznam, że akurat myślałem tu o czymś innym – przecież świadectwo Anny jest wystawione w internecie z pełnym błogosławieństwem, by każdy mógł to wziąć, właśnie dzięki temu, że utraciło imprimatur. Gdyby nie utraciło Wydawnictwo WAM siłą rzeczy trzymałoby je w swoich szufladach, bo przecież takie udostępnienie byłoby sprzeczne z jego interesem. Rodzina Anny Dąmbskiej też by nie mogła tak rozpowszechniać tego świadectwa, bo prawa do tego miałoby jedynie i wyłącznie wydawnictwo.

          12. Jak to? Czyżby wydanie w formie książki oznaczałoby koniec z publikacjami w necie? Przecież skoro jesteś autorem, to od Ciebie chyba zależy, czy pozwolisz na kopiowanie książki.

  4. A propos kobiet niepracujących przychodzi mi do głowy tekst Marysi Peszek z jej ostatniej płyty „Maria Awaria”. piosenka nosi tytuł „Rosół” i uwazam, ze jest naprawde warta zacytowania w tym miejscu 🙂 a więc w swoim komentarzu dziś oddaję głos Marysi… :”Lubię być kurą domowąDo pralki wrzucić problem wraz z głowąPralka pierze, ja nie wierzę w nicSłodko jest nie myśleć o niczymSię zgubić we własnej spódnicyKochanie robię pranie…Rosół z siebie robięI podaję tobieWprost do ustMój niedzielny biustFilety z twojej kobietyRosół z domowej kuryA na deser chmuryJestem kura nioska I kura beztroskaZamiast jajek znoszę kilka bajekZ głupich myśli się obieramDo rosołu się rozbieramZrzucam pierze i nie wierzę w nicChcę być twoją kurką Niedzielnym obiadkiemKuchennym fartuszkiemTwoim cackiem z dziurką”pozdrawiam serdecznie 🙂

    1. Nie wiem, jak rozumiesz ten tekst, ale ja tu wyczytałam, że są szczęścia różne… małe i duże… szczęście bycia „czyjąś” i bycia „wolną”, szczęście domowego rosołu… i Nagrody Nobla z fizyki… Co kto woli – do wyboru, do koloru. Teraz seksuologowie do znudzenia powtarzają kobietom, że nie ma „lepszych” i „gorszych” o.rgazmów (zdumiewające, jak wiele osób jeszcze w to wierzy… Uwaga do tych, których gorszy samo to słowo na tym blogu: ostatnio przeczytałam u o. Knotza, że teologia każe traktować rozkosz płynącą z małżeńskiego zbliżenia jako „przedsmak nieba”:)) – a ja bym powiedziała szerzej: nie ma gorszych i lepszych dróg do szczęścia: ważne, by każdy odnalazł własną.

      1. He he, ciekawe co miała na mysli Marysia pisząc ten tekst 😉 jak dla mnie – manifest feminizmu, bo przecież bycie feministką to własnie bycie po prostu sobą, niekoniecznie z aktówką i w kostiumie od Diora, może tez być z głowa w pralce i w postaci rosołku z domowej kury, byle to odpowiadało potrzebom danej osoby i dawało szczęscie i poczucie spełnienia. pozdrawiam 🙂

        1. Taka definicja „feminizmu” i mnie odpowiada, Shaak – jednak niektóre ideolożki tego ruchu, jak (przepraszam Cię, Barbaro:)) Magdalena Środa, twierdzą, że SZCZĘŚLIWA I UŚMIECHNIĘTA kobieta podająca mężowi zupę to po prostu „nowoczesna forma niewolnictwa.”:) A jak jeszcze pomyślę o inicjatywie, żeby partnerzy PŁACILI sobie (według stawek rynkowych!) nawzajem za wszystko, co robią na rzecz „Przedsiębiorstwa Związek” (sprzątanie, pranie, gotowanie…) to się zastanawiam, gdzie w tym wszystkim jest miejsce na miłość, czułość, bezinteresowność? Jak wiadomo, jestem niepełnosprawna i P. opiekuje się mną z wielką czułością – czy powinnam mu za to płacić tak, jak się płaci wykwalifikowanym pielęgniarzom? A żona, którą mąż namówił na „niestandardowe” igraszki – czy powinna „po wszystkim” zażądać takiej sumy, jaka się za to należy luksusowej…damie do towarzystwa?;)

          1. A może p. Środa właśnie robi jedyne co umie i co chce – wyzwala te „niewolnice”, które tak się właśnie czują. Zapewne są jeszcze przypadki, które się łapią pod określenia p. Środy. Bo przecież te już „wyzwolone” kobiety nie przejmują się żadnymi stereotypami (ani p. Piłki ani p. Środy).

          2. Taaak… Ostatnio, z tego co pamiętam, chciała wyzwalać prezydentową Komorowską (byłam zdania, że powinna zająć się najpierw panią Napieralską, która też jedynie „wspiera męża”:)) oraz pewną Polkę, która Z WŁASNEJ WOLI przeszła na islam… 🙂 Nie wydaje mi się, żeby akurat te kobiety czuły się szczególnie nieszczęśliwe. A pani profesor lepiej by zrobiła, gdyby zaczęła wyzwalać te „niewolnice” które w supermarketach muszą siusiać za pozwoleniem – albo w pampersa. Ale takie osoby nie istnieją w jej świadomości jako jednostki uciśnione…

          3. Jednak Komorowscy chyba się „nie dali” z tego co pamiętam… były jakieś spokojne ale stanowcze komentarze :)Natomiast sensem istnienia p. Środy w przestrzeni publicznej są fanatycy drugiej strony i vice versa 🙁

    1. Tak, to prawda, Tadeuszu – tylko, niestety, nie wszyscy potrafią zobaczyć „szczęście” w opiece nad nimi, która (nie oszukujmy się!) często jest trudna i wyczerpująca. I wtedy czasami ten „ciężar” spada na barki „niepracującej” siostry, szwagierki czy synowej – „Ty i tak nie pracujesz, więc zajmij się mamą, bo ja jeszcze muszę… skończyć doktorat, zrobić staż, poprawić wyniki sprzedaży… Krótko mówiąc, ja mam SWOJE życie, a Ty przecież i tak NIE MASZ CO ROBIĆ.”

      1. Tylko dlaczego to przeważnie kobiety są „tresowane” do roli opiekunek na starość? Dlaczego jeśli jest i ciężko pracująca i mająca swój dom siostra oraz stary kawaler brat – to i tak na JEJ barki dodaje się ten dodatkowy „ciężar”?

        1. Spokojnie, Barbaro – ja też uważam, że to niesprawiedliwe (choć trzeba powiedzieć, że chyba więcej kobiet niż mężczyzn posiada cechy predestynujące je do troskliwej opieki nad najsłabszymi – przyjrzyj się proporcjom płci w pielęgniarstwie, zakonach opiekujących się chorymi czy też w wolontariacie i organizacjach pomocy społecznej – nie wiem, czy ten OGÓLNOŚWIATOWY trend można przypisać jedynie, jak mówisz „tresurze dziewczynek” – choć ja chciałabym, aby mnie wychowywano do bycia dobrym, współczującym CZŁOWIEKIEM – czy także jakimś wrodzonym cechom kobiecej psychiki?) – tym bardziej, że w mojej rodzinie to właśnie nieżonaty brat mojego Taty był czułym opiekunem umierającej Babci. Pielęgniarki, które opiekowały się nią w szpitalu, mówiły, że nigdy nie widziały, aby syn z taką miłością zajmował się chorą matką. Tak więc powinien to robić nie ten, kto ma więcej czasu, ale ten, kto ma do tego SERCE.

          1. Wiesz, czemu piszę o „tresurze”? Bo jeśli kobieta twierdzi, że się do tego nie nadaje, że nie da rady to jest traktowana jako „wyrodna” lub, że znajduje „wymówki”. A kiedy facet podejmie się opieki to wtedy och i ach, jak te pielęgniarki, o których piszesz…. To prawda, że dobroć okazana drugiemu człowiekowi nie zależy od płci. Tylko te społeczne komentarze są nieraz wnerwiające – to jest właśnie ta „tresura” pod presją „co ludzie powiedzą” (oczywiście problem dotyczy nie kochających się rodzin, tylko takich niepoukładanych albo wręcz pełnych wewnętrznej niechęci). Podobnie jest w przypadku dzieci i pracy – jeśli ojciec pracuje za granicą, w innym mieście, albo po kilkanaście godzin – chwała mu za to, jeśli to samo zrobi matka – plotki od najgorszych 🙁 chociaż tak jak napisałaś w komentarzu – każda rozłąka powoduje trudności.

          2. Myślę, Barbaro, że Ty też generalizujesz (zapewne ze zdenerwowania i słusznego oburzenia:)). Był tu kiedyś pewien bloger, który sam wychowywał małego synka, bo jego kochająca małżonka wyjechała „realizować się” i używać życia za granicą. I wiesz, jakie były komentarze niektórych „życzliwych” Czytelniczek? „I tak masz lepiej, facet, bo przynajmniej go nie urodziłeś!” No, jasne – święta męczenniczka po prostu. Nie lubię tatusiów-trutni (z tych co to „zapylił i poleciał”) ale też nie myślałam, że kobieta to coś w rodzaju kukułki – zniesie jajo i wystarczy. I jeszcze cześć jej za to i chwała, bo tak się strasznie „poświęciła.” A on się powinien w tym momencie poczuć jak brutal, który ją ZMUSIŁ do posiadania dziecka?

          3. Z całym szacunkiem – nie mówiłam o kobietach, które puściły faceta w trąbę i pojechały sobie „korzystać z życia” – tylko o takich co wyjeżdżają zarabiać na dom, chociaż tęsknią za rodziną. I zdaję sobie sprawę, że są środowiska, w których pokutują mity wręcz odwrotne (nawet u Ciebie na blogu jakaś „życzliwa” skomentowała, że niepracujące kobiety są „nikim”) :(. Niestety – przynajmniej u „nas” – na południu wyjeżdżająca do pracy matka spotka się prawdopodobnie z potępieniem (skoro już nawet PODRÓŻOWANIE Z DZIECKIEM to „wstrętny egoizm” i „narażanie malucha”)

          4. A wiesz, co mnie najbardziej rozzłościło? Że właśnie ta od „niepracujące kobiety są nikim” uważała się za „feministkę.” Natomiast masz rację, że jest bardzo silny nacisk społeczny – i to zarówno ze strony środowisk „tradycyjnych” jak i „postępowych” – na to, by to KOBIETA z dzieckiem (zwłaszcza małym) „siedziała w domu.” Nawet karmiąc niemowlę w parku czy w tramwaju można się spotkać z nieprzyjemnymi komentarzami. Nie dziwię się zatem, że wielu kobietom (zwłaszcza młodym) posiadanie dzieci kojarzy się z czymś w rodzaju wieloletniego więzienia. Sama pamiętam te nieprzyjemne słowa o „braku odpowiedzialności” i „niepotrzebnym narażaniu dziecka” gdy postanowiliśmy zabrać pięciomiesięcznego Antosia w podróż (prawda, że przez całą Polskę…) do „drugich dziadków.” Wynikałoby z tego, że rodzice, którzy mają małe dziecko, powinni się wraz z nim przykuć łańcuchem do domu… Tymczasem Wołochowiczowie, w „Seksie po chrześcijańsku” pisali, jak zwiedzali wystawy i chodzili niezbyt trudnymi szlakami z dwoma synami: sześcioletnim, prowadzonym za rączkę i sześciotygodniowym, niesionym w chuście… Nawet moja mama, która teraz dzień w dzień przypomina mi o konieczności „wzniosłych wyrzeczeń” opowiadała, jak w młodości pakowali się w pociąg wraz z plecakami, butelkami i pieluchami, oraz moim małym bratem – i jechali do Wisły czy Karpacza… A przecież było to jeszcze w erze „przedpampersowej.” 🙂

          5. Najbardziej mnie złości to, że takie „dobry rady” nie mają żadnego pokrycia w praktyce… Mam porównanie z własnego dzieciństwa, kiedy mnie babcia trzymała „pod kloszem”, a choróbska atakowały raz po raz (skończyło się po wyprowadzce od dziadków i przy „normalnym” trybie życia, czyli właściwych dzieciom szaleństwach)… Tymczasem mój Młody nie tylko był już kilkakrotnie „na drugim końcu Polski” i raz nawet za granicą, do tego łazi bez czapki, w domu boso i czasem zmoknie na deszczu – zdrów jak koń 🙂

          6. Mój tak samo. 🙂 Swoisty „rekord” pobił zeszłej zimy, gdy wybiegł na spotkanie swego Taty w samej koszulce i pampersie – a było wtedy jakieś -7 stopni… Nie zdążyłam go złapać na czas… 🙁 Według różnych czarnych przepowiedni moje dziecko powinno było zapaść na ciężkie zapalenie płuc. Czy muszę dodawać, że poczułam się w tym momencie wyrodną matką?: Ba, nawet obawiałam się, że jeśli się rozchoruje, odbiorą mi go za „niedostateczne sprawowanie opieki” czy jakoś tak…

    1. Niestety, Jerzy, obawiam się, że nie wiem o tej sprawie o wiele więcej ponad to, co napisałam. Pisał o tym kiedyś Onet… Utkwił mi w pamięci jedynie tytuł: „Apostołka szczęścia odebrała sobie życie” – czy jakoś tak…

    1. Wiesz, Ago, to dlatego, że doszłam do wniosku, że może nie wszystkich obchodzi nasze życie prywatne. 🙂 I tak – jestem szczęśliwa. Mogę powiedzieć, że moje dziecko to mój największy życiowy „sukces” – przynajmniej „coś” po mnie zostanie. 🙂 Ale nie martw się – pani redaktor z Onetu kontaktowała się ostatnio ze mną w sprawie artykułu dotyczącego rodzicielstwa osób niepełnosprawnych (równolegle pomagam też pewnej studentce, która pisze pracę na ten temat:)). Niewykluczone, że niebawem dowiesz się więcej o tym, co Cię interesuje.

  5. Marzena (lat miała 13) z swą młodszą siostrą Agcią (lat miała 6) o godzinie 19:00 wybrały się na cmentarz, gdyż ich rodzice mieli poważną chorobę – zapalenie płuc. Gdy przyszły na cmentarz padał deszcz. Poszły na grób swojej babci gdzie postawiły średni lampion. Nagle coś zaszeleściło w krzakach. Dziewczynki zauważyły jak z krzaków wystaje zakrwawiona ręka. Marzena powiedziała siostrze że ma na nią czekać a ona pujdzie zobaczyć co sie dzieje. Gdy tylko podeszła do krzaków coś wciągło ją za ręke. Mała Agcia bardzo się wystraszyła . Nagle zobaczyła jak jej siostra idzie do niej. Uszczęśliwiona że żyje poszła ją przytulić. Gdy tylko podeszła i już miała zamiar ją przytulić Marzena powiedziała słowa „Raskaster Fraum – moja śmierć jest początkiem wiązku śmierci” i znikła.O Marzenie nikt już nie słyszał ciało wyłowiono ze stawu 14 listopada. Jeżeli przeczytałeś juz słowa „Raskaster Fraum – moja śmierć jest początkiem wiązku śmierci” spoczywa na tobie klątwa . Szybko wyślij to do 15 osób wtedy klątwa zniknie. Jeżeli nie wyślesz tego do min.15 osob duch tej dziewczynki przyjdzie po ciebie w nocy. Ostrzegamy ! Klątwa działa….(napisano 15 listopada 2007 r. przez matke dziewczynki) P.S zabiło juz 18 osób – 12 mężczyzn i 6 kobiet…wyslij

    1. Wiesz co? Nie wierzę w „klątwy” czy też inne „łańcuszki św. Antoniego” – a zwłaszcza takie z poważnymi błędami ortograficznymi 🙂 – a ten komentarz pozostawiam tu tylko dlatego, że nie mam w ogóle w zwyczaju kasować komentarzy. Tak moje życie jak i śmierć nie zależą od Ciebie, złotko.

  6. W kategorii „Dla dorosłych” jest dziś poruszany temat związków, które przeżywają kryzys z powodu emigracji zarobkowej jednej ze stron. Uważam, że problem jest naprawdę poważny. Szacuje się, że w Polsce jest już około MILIONA „eurosierot” – a takie związki „na odległość” najczęściej się rozpadają. Bo Stwórca (czy, jak kto woli Matka Natura) tak to ustawił(a), że aby ludzie mogli być sobie naprawdę bliscy, powinni być RAZEM. Po prostu. Kiedyś wstrząsnęła mną historia kobiety, której mąż 20 lat spędził na różnych kontraktach zagranicznych – trzeba było się dorobić. I kiedy wreszcie wrócił do pięknego domu z basenem (który za pieniądze przysyłane przez niego wybudowała w tym czasie żona) – okazało się, że trzeba tę rezydencję… podzielić na pół, bo po tych 20 latach rozłąki stali się już dla siebie właściwie obcymi ludźmi. Żyją już nie tyle razem, co OBOK siebie. Jest taki tekst w oratorium Rubika i Książka „TU ES PETRUS”: „Czym dom pachnący goździkami, czym domu pobielone ściany – gdy brak miłości między nami – gdy się w tym domu nie kochamy?” I tu się chyba znowu kłania „mój” problem: „SZCZĘŚCIE czy SUKCES – Wybór należy do Ciebie!”

    1. A przepraszam, gdzie ten „sukces” wyrobnika, który nawet nie mógł pomieszkać w „pięknym domu z basenem”? Jest taka historia: Siedzi młody Indianin nad rzeką i łowi wędką ryby. Co złowi, to wypuszcza do wody. Przechodzi obok młody dorobkiewicz i mówi:- Po co wypuszczasz te ryby, nazbieraj i sprzedaj. – Ale po co – odpowiada Indianin- Bo jak sprzedasz, to będziesz mógł sobie kupić kilka wędek i łowić więcej.- Ale po co?- Bo jak więcej złowisz i znowu sprzedasz, to kupisz sobie łódź i sieci.- A po co mi łódź?- Żeby jeszcze więcej łowić. W końcu kupisz kuter i założysz firmę.- Dobrze, ale PO CO?- Bo tak postępując będziesz zarabiał mnóstwo pieniędzy… A wtedy na emeryturze będziesz mógł robić co chcesz! – Ale właśnie ja to robię już teraz 🙂

      1. Pomieszkać mógł – wybudowali sobie ścianę działową… Tylko nie wiem, czy właśnie o to im chodziło, gdy zaczynali się „dorabiać.” Co do historii z Indianinem – świetnie oddaje to, o czym mówi także na przykład buddyzm – że poczucie „nieszczęścia” bierze się m.in. z eskalacji POTRZEB. Wówczas człowiek, zamiast cieszyć się tym, co ma, martwi się tym, czego NIE MA. Znam ludzi, którzy chorowali (dosłownie!) z zazdrości, ponieważ brat kupił sobie lepszy samochód, niż oni. Wtedy „sukces” i „szczęście” stają się takim przesuwającym się horyzontem, którego nigdy się nie osiągnie. Znałam i takich, bardzo przyzwoitych ludzi, którzy całe życie bardzo ciężko pracowali z intencją odkładania na „szczęśliwą i spokojną starość”, kiedy wreszcie będą mogli odpocząć – i robić to, o czym zawsze marzyli. Problem w tym, że wielu z nich nie dożyło do tej starości. Mam sąsiadów, starszych ludzi, którzy mieszkają w maleńkim, drewnianym domku z ogródkiem. Sąsiad z pasją rąbie drzewo, którym palą w piecu, sąsiadka karmi kurki (mieli też krowę, tak rozpieszczoną, że jadła im z ręki, jak domowy piesek – ale odwdzięczała się najlepszym mlekiem jakie w życiu piłam. Kiedy zachorowała i musieli ją dobić, płakali) i czyta książki. Kładą się spać i wstają równo ze słońcem (tak więc teraz śpią dużo dłużej:)). Szanują się i kochają. I mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że są szczęśliwymi ludźmi, mimo że życie ich nie oszczędzało.

    2. To nie do końca bywa, że to jest wybór między szczęściem a sukcesem. Przez nasz pochrzaniony system i rządy wielu ludzi skazanych jest na emigracje, aby zapewnić byt rodzinie. Z czasem, gdy ktoś wiele lat pracuje w ten sposób, nie ma możliwości powrotu na nasz rynek pracy (ubogi z resztą) i już po prostu wyjeżdża dalej. Moja mama wyjeżdżała i nadal wyjeżdża za granicę. Gdyby nie to podejrzewam, że ani ja, ani żadna z moich sióstr nie miałaby możliwości dalszej edukacji (studia, mieszkanie itd…).Najśmieszniejsze jest to, że według państwa nie zasługiwaliśmy na jakikolwiek dodatek (w końcu z kilkunastu hektarów pola ma się krocie;)) Tato musiał się opiekować swoimi schorowanymi rodzicami i nie wyjeżdżał często, ale bywały miesiące w których ja wraz z dziadkami zostawałam sama (siostry na studiach, rodzice za granicą). Miałam 16 lat, gdy zupełnie sama musiałam zająć się domem i chodzić do szkoły. W czasie wakacji ich nieobecność była normą, tylko w domu były jeszcze starsze siostry, choć i one czasem wyjeżdżały do pracy na okres wakacyjny. Praca mamy polega na opiece nad starszymi ludźmi, myciu ich, gotowaniu, sprzątaniu, towarzyszeniu im. Wielokrotnie dzwoniła zapłakana, że jest jej ciężko, że czuje się samotna. Musiała nie jednego człowieka odprowadzić na drugą stronę. Tato zaś pracował na polu przy winogronie przy blisko 40 stopniowym upale…Z resztą pisać mogłabym dużo bo to bardzo złożona sytuacja. Czy uważasz, że to była pogoń za sukcesem?Tak dla wyjaśnienia to nie było wcale zdrowe dla naszej rodziny, przecież takie życie na odległość sprawia, że ludzie odzwyczajają się od siebie, od swoich przyzwyczajeń, nabywają też nowych. Wymieniać mogłabym dalej, ale nie będę aż tak strasznie się rozpisywać, choć już chyba za późno;). Czy można jednak znaleźć jakiś plus tego, oprócz polepszenia statusu ekonomicznego?Ja nauczyłam się niezależności, samodzielności, odpowiedzialności. Oczywiście wolałabym, aby rodzice nauczyli mnie tego samego będąc w domu przy mnie, bo tego mi bardzo brakowało.

      1. Wiesz, myślę, że problem nie leży może w samych wyjazdach, a bardziej w tym, że ludzie, jak mówisz „odzwyczajają się od siebie” – no i czasem nie umieją sobie powiedzieć „dość.” W mojej wspólnocie był mężczyzna, który miał 4 synów. Wspólnie z żoną prowadzili gospodarstwo ogrodnicze i może im się nie przelewało, ale jakoś wiązali koniec z końcem. Aż do pewnego dnia, kiedy w szklarniach wybuchł pożar. W ciągu kilku godzin stracili prawie wszystko, co posiadali. W związku z tym on postanowił wyjechać do Anglii, żeby mogli się trochę odbić od dna. Tam imał się każdej pracy, ciułał grosz do grosza, nie dojadał – ale wszystko, co zarobił odsyłał żonie do kraju. I opowiadał potem ze zdziwieniem, jak szybko jego koledzy znajdowali sobie na obczyźnie „przyjaciółki” a nawet zakładali drugie rodziny, szerzyły się nałogi. Z całej grupy był chyba jednym z nielicznych, którzy trzymali się od tego z daleka. Ponieważ pracodawcy szybko nauczyli się cenić jego pracowitość, miał coraz lepsze „widoki” na pracę. A jednak… wrócił do Polski, gdy poczuł, że samotność zaczyna i jego niszczyć – oraz w poczuciu odpowiedzialności za pozostawioną „ze wszystkim na głowie” żonę i dzieci. Mówił, że po prostu nie chciał, aby była dłużej SAMA. Wariat? Człowiek mało odpowiedzialny? Nie sądzę. Ile w Polsce jest kobiet, które są „same”, choć ich mężowie wcale „formalnie” od nich nie odeszli? Widzisz, nie jestem przeciwna wyjazdom w celach zarobkowych – jednak czasem trzeba się zastanowić, czy ważniejsze jest żebym zarobił(a) „jeszcze 1000 funtów!” czy żebym miał(a) do czego/do kogo wracać? A jeśli już naprawdę nie ma innego wyjścia, warto zadbać o to, żeby rodzina mogła być RAZEM – w dowolnym miejscu na świecie. Weekendowi rodzice, dzieci, małżonkowie „kochający się” latami przez SMS – to jednak nie to samo, nie uważasz? Mój wujek, który był bardzo cenionym inżynierem i wiele lat spędził na kontraktach w Kuwejcie (ach, jak bardzo, jako dzieci, zazdrościliśmy naszym kuzynom pięknego mieszkania, zabawek… A oni zazdrościli nam TATY) opowiadał, że miał dalsze propozycje – ale zrezygnował, ponieważ bardzo bał się, że kiedy w końcu wróci, jego własne dzieci nie rozpoznają go „w tym panu ze zdjęcia.” Widzisz – wszystko ma swoją cenę. Mój brat, który mieszka na stałe w Anglii ma wielu kolegów, którzy na emigracji poślubili cudzoziemki – ale kiedy ich sen o łatwym sukcesie się nie spełnił, wracali do kraju już bez żon. Prawie wszyscy twierdzą, że „będą utrzymywać kontakt” ze swoimi dziećmi za granicą, ale jakoś nie bardzo w to wierzę. Zresztą nawet najlepszy „tatuś na dochodzenie” to już nie to samo.

  7. Myślę, że to wszystko zależy od każdego człowieka. Najłatwiej jest po prostu nauczyć się to łączyć, a da się. Dla mnie podstawą sukcesu jest posiadanie kochającej rodziny, spędzanie z nią czasu, ale i realizowanie siebie, własnych planów, marzeń czy postawionych sobie celów :)To wszystko zależy od człowieka. Niektórym zawodowy sukces daje szczęście, nie możemy mówić, że tylko rodzina jest tym czego potrzebuje każdy człowiek bo to szufladkowanie i nie prawda :)www.mokodo.blog.onet.pl

  8. Aniu ja myślę że wszystkich obchodzi Twoje szczęście!!! To że tak licznie się tu zbierają świadczy o tym że nie jesteś sama… Ja zagladam do Ciebie często.. szukam ukojenia.. Też jestem w związku z księdzem.. miłośc nas łączy wielka… ale…. żyjemy osobno… nigdy nie odważyłabym się poprosic go o to żeby był ze mną.. I mimo tego że wiem że jestem dla niego całym światem to jednak boję się że kiedyś będę żałowała tego że poświęcam mu całe swoje życie.. :(pozdrawiam i ściskam Cię mocno…

    1. Wiesz, Ago, ja go wcale nie „prosiłam”, żeby był ze mną…:) Raczej chciałam, żeby został tam, gdzie był… Nie było żadnego „ultimatum” w stylu: „Ja albo Bóg -wybieraj.” Myślę, że tak stawiając sprawę byłabym jeszcze bardziej nie fair, niż jestem teraz. Spróbuję jednak za jakiś czas napisać znowu coś więcej o swoim przeżywaniu naszej sytuacji, bo nie ukrywam, że posądzenia o „satanizm” i prawdziwą bądź udawaną chorobę psychiczną bardzo mnie bolą. Mimo że zdaję sobie sprawę z tego, że z punktu widzenia postronnego obserwatora jestem w najlepszym wypadku „hipokrytką” („Uwiodłaś księdza – rzucił mi w twarz ktoś na bardzo antyklerykalnym blogu – JA nigdy nie zdobyłabym się na takie świętokradztwo.” No, tak – uwiodłaś księdza, więc się zamknij i spokojnie przyglądaj się, jak obrażamy niewinnych ludzi…) a w tym gorszym – kimś, kto cierpi na rozdwojenie jaźni…

      1. Bóg jeden wie jak bardzo Cię rozumiem.. ja o „nas” nie moge powiedziec nikomu… dla wszystkich jestem wolna z wyboru… jakoś tak nam się udaje spotykac że nikt o tym nie wie.. To trwa już ponad 10 lat.. czuje że jestem podporą dla Niego…choc ja tez chorowałam dużo i On pomógł mi przetrwac ten czas.. Przez te wszystkie lata doznaliśmy wiele szczęścia ale były tez łzy, ból i kilkakrotna próba uwolnienia sie od Niego… na próżno… za każdym razem kiedy pomyślalam że w moim zyciu nie będzie Go… nie odnajdywałam sensu życia.. Dziś po prostu „jestesmy ze sobą” ,bardzo się kochamy.. opiekuję się nim jak mama 🙂 i tylko jego mam! Mimo tego że płacę najwyższą z cen.. 🙁

        1. Ago droga… Nie bardzo wiem, co Ci na to odpisać… Więc może tylko powiem tak – Ten, który w każdym z nas „oddziela światło od ciemności” wie również, co w Waszej wzajemnej relacji jest piękne, dobre i czyste – choćby cały świat widział w tym samo zło. I powiem również, że (pisałam tu zresztą o tym) i ja wielokrotnie próbowałam opuścić P. – nie tyle z własnej chęci, co z powodu presji otoczenia. Zapewne wszyscy byliby wielce szczęśliwi i zadowoleni – że wreszcie wszystko jest „tak jak trzeba.” A jednak te moje nieudolne próby zerwania z P. uświadomiły mi, że jeśli to zrobię, to nie przestanę płakać aż do śmierci (czym jednak jest płacz „jednej głupiej dziewczyny” w obliczu wieczności, prawda?:(). On jest częścią mojej duszy – a ja jestem częścią jego duszy. Tak czy inaczej – mogę już tylko od Boga oczekiwać pocieszenia…

          1. Chyba jednak nie tylko od Boga. Na przykład na tym blogu też otrzymujesz wsparcie od niejednej osoby 🙂

          2. Tak, masz rację – przepraszam…:) Ale pisząc to miałam w głowie myśl, że dopiero kiedyś, od Boga, dowiem się, czy się nie pomyliłam…czy całe moje życie nie było oparte na złudzeniu. I mam nadzieję, że On mnie wtedy pocieszy.

          3. Wiem dokładnie co czułaś,przez co przeszlaś..bo jestem na tym samym etapie.. Uczę się każdego dnia cierpliwości..Nie raz(z pekający sercem) mówiłam że to koniec.. i wtedy słyszałam „bez Ciebie nie ma mnie..” On jest częścią mnie…ale pełni wysoką funkcję w roli kościoła i nie mam prawa mu tego odbierac… Jest znany ..jest kims…. a ja…. biedna glupia dziewczyna która zakręciła tyłkiem i namieszała księdzu w głowie… Wiem że tak by o mnie mówiono… Ludzie potrafią nawet największe szczęście zamienic w wielkie cierpienie… ot tak.. czesto dla zabawy..

          4. Teraz mówią tak o mnie…:) i wierz mi, że to też można przeżyć. Traktuję to jako mój „czyściec”, moją własną, osobistą pokutę. To jest cena, jaką się płaci za szczęście „posiadania” go – i za to nowe życie, które wydałam na świat…

          5. Żaden na świecie Bóg nie ukaże człowieka tylko za to że pokochał druga osobę.. dobranoc Albo :*

          6. Taka pewna to bym nie była. Jak jakaś pokocha żonatego, doprowadzi do rozpadu związku, skrzywdzi i żonę i dzieci to chyba nagroda jej nie czeka, kara owszem.

          7. Jeśli go kocha NAPRAWDĘ to nikogo nie skrzywdzi, bo miłość nie może wyrządzać zła innym… Jeśli idzie „po trupach” do celu, to jest zwykłym egoizmem. Tak jak w przypadku tej panienki, co to zadzwoniła do żony swego „ukochanego” i powiedziała: „A co mnie obchodzi, że macie dzieci?! Też je będę miała!”

          8. A co będzie jak kochankę kocha NAPRAWDE, zmieni to coś? Chyba kazdemu sie zdaje że kocha naprawdę

          9. Nie chodzi o to, co się komu „zdaje” – jeśli nawet kochankę kocha „naprawdę”, to znaczy, że żony nigdy naprawdę nie kochał? NIE MOŻNA kochać za cenę krzywdy innych ludzi. Moi rodzice zawsze mi powtarzali: „żyj tak, aby nikt przez Ciebie nie płakał!” To niewykonalne?

          10. Czegoś tu nie rozumiem…..co to znaczy kocha naprawdę? To czy się kogoś kochało naprawdę można stwierdzić po wielu, wielu latach bycia razem. Co z tego że dzisiaj będę uważać że kogoś kocham naprawdę jak po kilku latach dojde do wniosku że chyba z ta miłością naprawdę to się pospieszyłam. Mnie sie wydaje że jak się kogoś kocha naprawdę chociaz jak dotąd nikt nie zmierzył ile to jest naprawde to zrobię wszystko żeby tej osobie nie przydac cierpienia ….żonaty nie dla mnie, ksiądz nie dla mnie….dylemat czy ja czy żona, czy ja czy powołanie też jest trauma i cierpienie …. Nie chodzi o to, co się komu „zdaje” ….chyba kazdemu coś się zdaje bo czy kogoś kochając masz masz jakiś miernik, wskaznik czy coś podobnego że możesz powiedzieć kocham i bedę kochała az do smierci?

          11. No, właśnie – jeżeli zrobię WSZYSTKO żeby tej osobie nie przydać cierpienia, to w tym „wszystkim” odejście do nowej „miłości” się jakoś nie za bardzo mieści… Przynajmniej dla mnie. Zresztą miłość to nie jest (tylko) uczucie, to raczej to, co się ROBI. A jak się przekonać (według Twojej definicji) że się kochało „naprawdę” jeśli zmienia się obiekt uczuć co roku, jak sukienkę. To jak powinien według Ciebie wyglądać ślub? „Będę Cię kochał(a) póki mi nie przejdzie – tak naprawdę to nie wiem, ile”? Ludzie pragną pewności, że coś w ich życiu jest trwałe i stałe – i nawet jeśli nie zawsze się to udaje, to jednak samo przekonanie, że teraz to już „na zawsze” daje nam szczęście? Ty byś nie chciał(a) dożyć swoich dni z kimś, kto by Cię kochał i szanował? Oj, bo nie uwierzę! Ja mam w domu przykład, że to JEST możliwe – i zamierzam go powielić.

          12. Znam takiego księdza który w hierarchii kościelnej był szalenie wysoko, no na tyle że miał byc dyplomata w Watykanie, poznał kobietę , zakochał sie , wystąpił, wzięli ślub a on przeszedł do Koscioła Polsko- Katolickiego a tam zona to nic dziwnego.

          13. Widzisz… Tylko że nie wszyscy chcą „zmieniać wiarę” tylko po to, żeby móc „legalnie” żyć ze swoją żoną/mężem. Myślę, że zmiana wyznania to poważna decyzja i wymaga głębszych pobudek.

          14. MM ja wiem że jeśli miłośc jest wielka to żadnych przeszkód nie ma.. i nie zasłaniam się jego tytułem… Staram się cieszyc tym że „go mam” i nawet nie śmię marzyc o czymś więcej..

          15. Daleko mi do moralizowania ale tak spytam z prostej, babskiej ciekawości. Swiadomie zdecydowałas się na coś co jest w gruncie rzeczy skazane na niepowodzenie, lata lecą, kochajac go nie zwiążesz się z kimś innym, nie będziesz miała rodziny, dzieci, osoby która będzie z toba w zdrowiu i w chorobie, osoby z która nawet na zakupy oficjalnie nie pójdziesz a jak pójdziesz to będziesz miała oczy dookoła głowy czy przypadkiem ktoś was razem nie zobaczy. Czy to faktycznie warto?

          16. MM moja miłośc do niego jest ponad to wszystko o czym piszesz.. Wiem.. pewnie byłoby cudownie..ale…. jak już kiedyś alba napisała.. ” pełnia szczęścia się zdarza ludziom..ale nie mnie. ” Ja jestem szczęsliwa.. bez niego nie bylabym..

  9. Uważam, że szczęście można znaleźć i w realizowaniu się zawodowo jak i w myciu garnków. Jedna kocha być bizneswomen inna kucharką. Sukcesem jest wszystko z czego czerpiemy radość. Ja lubię moją pracę, chociaż nie jest ona zbyt ambicjonalna, lubię sprzątać mój dom, nie lubię gotować ale sprawia mi przyjemność widzieć moją rodzinę przy wspólnych posiłkach, więc coś tam gotuję. Nie jestem za nowoczesna, bo gdybym miała możliwość to poświęciłabym się rodzinie. Pozdrawiam

  10. w takim razie twoja babcia była wspaniałym człowiekiem 🙂 tak samo jak moja 🙂 szczęście sukcesu moim zdaniem nie wyklucza, a już na pewno sukcesu nie mierzy się ilością zer na koncie.szczęśliwy człowiek to człowiek spokojny, spełniony i z radością otwierający rano oczy….choćby świat się walił :)Karolina

    1. Hmmm… Coś w tym jest…:) Tylko czasem tak trudno ten spokój zachować – zwłaszcza, kiedy czujesz, że wszystko wali Ci się na głowę… Zastanawiam się, czy problem nie leży aby w tym, że w dzisiejszych czasach ludzie mają wobec siebie zbyt duże oczekiwania. Kobiety muszą być: kompetentne i dyspozycyjne w pracy zawodowej, a prócz tego energiczne, władcze i samodzielne, wspierać swoich partnerów i być czułymi matkami dzieci oraz zadbanymi kobietami i seksownymi kochankami a mężczyźni muszą być: czuli, empatyczni, skłonni do przejmowania obowiązków domowych, dobrzy ojcowie a przy tym energiczni i kompetentni zawodowo, tryskający żarem w sypialni… WSZYSCY chcemy być świetni we WSZYSTKIM – a to owocuje nerwicami, nałogami i pigułkami prawie na wszystko…

      1. Bo cały widz na tym polega – bardzo trudno jest zachować spokój. Mam na myśli spokojny umysłu czy jak kto woli spokój ducha.Kobiety nic nie muszą. Nikt nic nie musi. To społeczeństwo wymusza pewne zachowania, którym się niestety poddajemy. Jedyne co „musimy” to być dobrymi ludźmi, być naturalnym sobą i wzbudzić w sobie odrobinę empatii.

        1. Żyjemy, aby odnaleźć szczęście, a uczucia miłości, bliskości i współczucia do niego prowadzą. Wierzę, że każdy z nas nosi w sobie potencjał bycia szczęśliwym, ma dostęp do owych ciepłych, pełnych współczucia stanów umysłu, które przynoszą szczęście. Dalajlama

          1. Żyjemy, aby KOCHAĆ (a w następnej kolejności – być kochanymi) – i to ostatecznie daje nam szczęście. 🙂

  11. Albo, masz rację. Najpiękniejsze jest to, że obraz owego garkotłuka tworzą przeważnie… koleżanki tej kobiety, zwykle zazdrosne o to, że ona ma kochającego męża, ułożone życie rodzinne i chodzi po mieście z uśmiechem na ustach. Tymczasem one swoje niespełnione marzenia wyładowują w nienawiści do osób szczęśliwszych i tworzeniu wizerunku nieszczęsnego kopciuszka. A powinny zająć się sobą i siebie realizować.Znam sporo takich przykładów. ex-voto.blog.onet.pl

    1. Tak – jest w filmie „Tato” takie zdanie, którego staram się nie zapominać: „Kobiety! Niech no tylko która spróbuje być dobrą żoną i stworzyć normalny dom dla dzieci – a zaraz inne wmówią jej, że jest nieszczęśliwą kurą domową!”

    2. Wszystko to byłoby piękne jakby zona siedząca w domu miała podpisany glejt ze tak będzie zawsze, ona pani domu, mąż utrzymujący rodzinę. A co będzie jak mąż zmieni ją na nowszy model, jak straci prace albo i umrze?Mam znajomą, siedziała w domu, mąż, dzieci, obiadki, czyste kafelki a z nudów cos tam hobbistycznie publikowała, oprowadzała wycieczki. Pewnego dnia mąż wyjechał do Anglii do pracy i tyle go widziała (funtów też nie widziała) i tak z dnia na dzień została na lodzie bez grosza przy duszy i bez widoków na prace. Najpierw była szczęsliwą pania domu a teraz jest znerwicowaną dziadówką.

      1. Mam wrażenie, że jak ktoś zawiera sakramentalne małżeństwo, to właśnie daje żonie/mężowi taki „glejt”: „NIGDY Cię nie opuszczę, ZAWSZE będę przy Tobie.” 🙂 Tyle że ludzie coraz mniej poważnie traktują słowa, które wypowiadają…

          1. To dlatego, że ludzie nie wierzą już w to, co mówią – albo wcale nie myślą tak, jak mówią. Mężczyzna mówi kobiecie np. „kocham Cię!” a myśli „mam na Ciebie straszną ochotę – i wiem, że jak nie będę tak bajerował, to ze mną nie pójdziesz!” Kobieta mówi: „Nie opuszczę Cię aż do śmierci!” ale myśli: „W razie czego zamienię Cię na lepszy model!” Gdyby ludzie wierzyli, że ZAWSZE znaczy ZAWSZE byłoby może mniej ślubów – ale i mniej rozwodów. Natomiast uważam, że ludzie w tzw. „wolnych związkach” mają pełne prawo zdradzać się lub odejść – no, co? Przecież ONI niczego sobie nie przysięgali! To albo są „wolni” (i mogą robić, co chcą) – albo nie. 🙂 „Wolny ZWIĄZEK” to jakaś sprzeczność sama w sobie…

          2. Wydaje mnie sie że jak dwie osoby sie kochaja to do tego niepotrzebna jest zadna przysięga.Może ciebie zgorszy to co powiem ale z przysięgą małżeńską jest tak jak z alkoholikiem. Jak juz dojdzie do tego sam że ma powiedzieć koniec z piciem to z piciem skończy ale jak jest ciut niepewny czy da radę to pójdzie do kościoła pod wielki ołtarz i przysięgnie. Zechce się napić pomyśli …przysięgałem to żeby mnie jaka kara boska nie spotkała jednak sie nie napiję. Jak kogos kocham to go kocham i wcale mu nie musze przysięgać ale jak mam jakies watpliwości to przysięga może mnie od czegos niestosownego uchronic.Rodzicom nie musze przysięgać że ich kocham, dziecku też nie przysięgam a kocham. Widząc naprawdę dobry związek nie wiesz czy przysięgali przed ołtarzem, czy przyrzekali przed urzędnikiem czy przysięgali sobie w lesie czy w ogóle nikt nikomu żadnej przysięgi nie składali.Wszystko zależy od człowieka a nie od przysięgi.

          3. Tak – ale jeżeli nic sobie NIE OBIECYWALI to i nikt do nikogo nie może mieć pretensji o „zdradę” czy o coś takiego. Jeśli rzeczywiście oboje jesteśmy „wolnymi ludźmi” i możemy robić, co zechcemy, to znaczy, że nie mamy wobec siebie żadnych obowiązków (zobowiązań). Każde z nas może w dowolnym momencie wyjść i zamknąć drzwi, nie mówiąc „do widzenia” ani „przepraszam”. Tak rozumiem naprawdę „wolny związek.” Tymczasem to, co obserwuję pod tą nazwą, to często jakaś paranoja – dziewczyna „chodzi” z chłopakiem i jest gotowa (dosłownie!) oczy wydrapać każdej innej, która choć na niego spojrzy… A na jakiej podstawie niby? Abonament sobie na niego wykupiła, czy jak? A więc jednak SĄ między nimi jakieś przysięgi, zobowiązania, itd.?:) Bo inaczej nie byłoby tych wszystkich tragedii i scen, które (wbrew pozorom) wcale nie są mniejsze przy rozpadzie związków „nieformalnych.” Jak Cię zdradzi czy pobije jako „nie mąż” – to wtedy co, mniej Cię boli?

          4. Każdy może wyjśc i zamknąć drzwi, mąż też.Dzisiaj akuratnie czytałam wypowiedz pewnej młodej kobiety, mówiła mniej więcej tak. Wyszłam za mąż z wielkiej miłości, to miała byc miłość na całe zycie….była na 3 lata. Smutne ale prawdziwe.

          5. Ale to nie jest, na szczęście, cała prawda o życiu. ZNAM wiele małżeństw, które SĄ „na całe życie.” A tzw. „wielka miłość” z której się ludzie podobno żenią/wychodzą za mąż, to czasami tylko krótkotrwałe, emocjonalne zaślepienie, które szybko mija. W mojej miejscowości był przypadek, że matka pewnego chłopaka (to rzadkość!) chodziła do jego dziewczyny i błagała ją, żeby za niego nie wychodziła, bo choć to jej syn, to ona wie, że jest nic nie wart. Ale panienka była bardzo „zakochana” i nie chciała słuchać nikogo i niczego. I jakże potem musiała żałować tego piekła, które sobie zgotowała…

          6. Jeżeli nawet małżeństwo obchodzi i złote gody to wcale nie świadczy jeszcze o tym że to małżenstwo jest udane bo o tym co się dzieje w czterech ścianach niekoniecznie się wie. Koleżanka córki ma dziadków po dziewięćdziesiątce, na oko super małżeństwo, pod rączkę i do kościoła a w domu….piekło na ziemi, wieczne awantury, babcia ….ucieka z domu bo juz nie wytrzymuje, awanturują się z takim rozmachem jakby mieli po dwadziescia lat.Dziadkowie drugiej koleżanki, sasiedzi też już po złotych godach. Na oko super para tylko że nieliczni wiedzą ze on całe zycie miał kochanke, ona o tym wiedziała, kiedyś mi powiedziała – głupia byłam że tyle lat zyłam w tym trójkącie, trzeba się było brac rozwód no ale teraz juz za pózno, nie będę na stare lata się wygłupiac.

          7. MM, myślisz, że to WSZYSTKO tylko pozory? Nigdy nie spotkałaś szczęśliwych małżeństw czy par? Moi rodzice są razem od 39 lat – i to nie znaczy, że cały czas „piją sobie z dzióbków” – ale WIEM że są szczęśliwi. Poza wyjątkowymi przypadkami (znam np. córki alkoholików, które nigdy nie odczuwały potrzeby związania się z nikim) samotność nie jest raczej dla człowieka uszczęśliwiająca… Stąd szczególnie kobiety-singielki często bardzo pragną mieć dzieci. O ludziach żyjących w samotności, nierzadko mówi się, że się „staczają” – chyba że mają jakąś życiową pasję (artystyczną, twórczą, naukową, zawodową…) która wypełnia im całe życie – jak Michał Bajor czy Florence Nightingale.

          8. Nie zgadzam się z tym. Jest bardzo wiele udanych małżeństw (udane małżeństwo to nie takie, co się nigdy nie kłóci, ale potrafi sobie wybaczyć, kocha się), z tym, że to nie jest temat, który elektryzuje miliony. Łatwiej pisać, mówić i robić filmy o wielokrotnych rozwodach, zdradach małżeńskich, piciu i biciu, bo to się sprzedaje. Spójrz chociażby na pierwszy lepszy głupawy serialik, który ma przedstawiać tzw. prawdziwe życie – sami potłuczeni ludzie,którzy wchodzą w związki z każdego powodu prócz prawdziwej miłości i zawsze źle im się układa. Nic dziwnego, że ludzie mają potem tak straszną i skrzywioną wizję małżeństwa. Mówmy o szczęściu i mnóżmy przykłady. Świat nie jest jednokolorowy.

          9. Cieszę się, że tak myślisz, Duszo. Bo nagle zaczęłam się tu czuć jak „pierwsza naiwna.” 🙂 Może jednak nie jestem w tym osamotniona… 🙂

          10. To czy dane małżeństwo jest szalenie udane to można sądzić wtedy jak bedziemy z nimi mieszkać ale jak nie wiemy co się w czterech scianach dzieje to mozna się bardzo pomylić. Pare dni temu usłyszałam ciekawa historie. Babkę znam z widzenia, kiedyś jej rodzice mieszkali niedaleko, chodziła z moja kuzynką do jednej klasy. Spotykałam ja na ulicy, szła sama albo pod rekę z męzem. Kobieta bardzo zadbana, usmiechnięta, polonistka ucząca w liceum, dwóch synów, synowe, nawet juz wnuki.Na oko super małżeństwo pewnie z 40 letnim stażem albo i lepiej. Okazało się ze babka ….ma karte załozoną na policji, jest ofiara przemocy domowej i zyje w ciągłym stresie że to się wszystko zle skończy. Mąż (facet na poziomie) uważa ze ona ma wszedzie kochankow -wyjdzie na spacer z wnukiem – idzie do kochanka, w szkole nie ma uczniów tylko samych kochanków, paranoja zupełna. Probowała tysiąc razy z nim rozmawiać, jak grochem o scianę, proponowała wizyty u psychologa i psychiatry – jemu niepotrzebne, postraszyła rozwodem to usłyszała – rozwodów nie uznaje, jak cos zaczniesz z rozwodem kombinowac to ciebie zabiję.No a wszyscy w koło mówia że to wspaniałe małżeństwo.

          11. Jasne – wszyscy kłamią.:) Tak więc – idąc tym torem – jedyny sposób żeby komuś „udowodnić” (a po kiego?) że się jest szczęśliwym, to dać sobie zainstalować wszędzie ukryte kamery i poddać się pod „obiektywny” (guzik prawda!) osąd innych ludzi?:P) Ciekawe, czy Ty sama przeszłabyś taki test – bo jeśli chodzi o mnie, to zdaje mi się, że gdyby nasze małżeństwo znalazło się pod Twoją „chłodną lupą” to byś powiedziała – w najlepszym razie! – że mój mąż jest idiotą, że wziął sobie na łeb kogoś takiego jak ja. Pozory – nawet te widziane z bardzo bliska – najczęściej mylą. I jak jest między mężczyzną a kobietą, to wiedzą, tak naprawdę, tylko oni sami. Znałam kilka małżeństw Z POZORU bardzo źle dobranych. A jednak jeśli ci ludzie twierdzą, że są szczęśliwi, to (jeśli nie ma wyraźnych oznak maltretowania czy zastraszania) należy przyjąć, że SĄ szczęśliwi. A to, co oni uważają za „szczęście” to już tylko ich sprawa, i nikogo, zasadniczo, nie powinno obchodzić, co się dzieje w ich czterech ścianach.

          12. Znowu przesadzasz, nie mówię ze wszyscy kłamią ale tez nie wszyscy mówia prawde. Jakby wszyscy mówili prawde to po co kobieta z podbitym okiem opowadałaby bajeczki ze wpadła na drzwi?

          13. No, toteż mówię – nie należy dać się zwodzić pozorom, ale też NIE WSZĘDZIE wietrzyć zdradę, fałsz i podstęp. Wiesz, była tu swego czasu dyskusja o tzw. „domowej dyscyplinie” – polega to, z grubsza rzecz biorąc, na tym, że kobieta zgadza się być karana przez męża (nie biciem w twarz, lecz w pupę) kiedy coś „przeskrobie.” Przyznasz, że z zewnątrz (np. dla badającego ją lekarza) może to wyglądać na przemoc – a jednak nią nie jest, dopóki wszystko dzieje się za jej zgodą. Żeby to było jasne – nie odpowiada mi taki sposób życia, ale było tu wiele kobiet, które mówiły, że czują się szczęśliwe w takim związku. No i co? Można „wyzwalać” kogoś na siłę? Nie sądzę.

          14. Chodziło mi jednak o to, co ludzie często mówią – że kiedy żyjesz w „wolnym związku” to ŁATWIEJ jest się rozstać. Guzik prawda. Awantury, tragedie, intrygi, a nawet rękoczyny, które towarzyszą takim rozejściom nieformalnych związków (tak samo, jak w przypadku małżeństw), wyraźnie temu przeczą. A przecież JEŚLI rzeczywiście (jak mówią) „oboje jesteśmy wolnymi ludźmi”, nikt do nikogo nie powinien mieć żadnych pretensji. 🙂

          15. Racja. Łatwiej jest może o tyle ze nie musisz do rozstania angazować adwokata, pisać pozwy, wyjasnienia, szukać świadków i wysłuchiwać w sądzie bajek z tysiąca i jednej nocy.A do tego podział majątku a tu już następuje gra bezpardonowa – twoja łyżeczka, moja łyżeczka, ja chcę auto a ja wolę dac co innego, zwykły koszmar.

          16. Racja – z tym, że podział majątku może być równie trudny w „wolnych” związkach 🙂 – kiedyś czytałam o parze aktorów, którzy się procesowali o prawo do…psa, do którego oboje byli przywiązani, jak do dziecka.

          17. Jak ktos jest w związku formalnym a nie ma podpisanej intercyzy to wszystko co w małzeństwie jest wspólne, wspólna pralka, lodówka i rondelek. Jak ktos jest w związku nieformalnym a nie jest zupełnym idealistą to dobrze pamięta kto co kupował a jak jest idealistą to kończy tak jak mój wujek – po 30 latach konkubinatu wyszedł z dwoma walizkami.

          18. Dla mnie podpisanie intercyzy to właśnie taka zasada „ograniczonego zaufania”: „kocham Cię, ale jakby co…” Wiem, co zaraz napiszesz: że jestem młoda, głupia, naiwna. Że w życiu zdarzają się różne sytuacje (ostatnio jedna z Czytelniczek pisała mi, że jej mąż – wśród znajomych uchodzą za dobre małżeństwo – nabrał kredytów i o niczym jej nie powiedział…). Pewnie masz rację – w takich wypadkach warto byłoby być zabezpieczonym. Tylko że widzisz – ja bym nie mogła, kochając kogoś „NAPRAWDĘ” 🙂 – zakładać z góry, że ktoś mnie skrzywdzi, zdradzi, oszuka. Gdybym się tego obawiała, nie zaangażowałabym się w żaden związek. Z intercyzą czy bez.

          19. Jest tylko jedna zasada, małżeństwo to związek dwojga ludzi a nie jednej. Mozesz kochać bezgranicznie, możesz wierzyć tylko gdzie masz pewność że druga osoba nie zrobi ci psikusa? A co komu intercyza szkodzi? jak jest dobrze to się o niej nawet nie myśli ale jak jest żle?

          20. JA bym myślała… 🙂 Swoją drogą, nie wierzysz w obietnice, przysięgi, śluby – a wymagałabyś od swego „ukochanego” notarialnych gwarancji na piśmie?:)

          21. Obietnice, przysięgi to sa słowa a tym samym żaden dowód przy podziałe majątku. Uważasz że jak pójdziesz do sądu to będzie argumentem że mu coś obiecywałaś, będziesz nawet miała świadków że tak , on bedzie miał że nie i nic nie ugrasz. A intercyza ma umocowania prawne i tego nikt nie podwazy.Nawet po przysiędze ślubnej możesz się rozwieść ale intercyza to rzecz nie do obalenia.

          22. Na wieki wieków amen! 🙁 Nie uważasz, że to smutne? „Miłość miłością, ale najlepiej mieć PAPIER w garści!”? A podobno żadne „papierki” nic nikomu nie gwarantują…Nawiasem mówiąc, nawet prawomocny testament można próbować obalić – czemu akurat intercyza miałaby być bardziej pewna, niż sam „święty sakrament”?

          23. Ależ to jest jasne, obalenie testamentu czy intercyzy to przypadki naprawdę sporadyczne, obalenie sakramentu małżeństwa…..ok. 70 tys. par rocznie czyli jakby nie liczyć 140 tys. osób. A czy to co pisze jest smutne? owszem jest ale jest prawdziwe tylko nie wszyscy sobie z tego zdają sprawę.

          24. Tu bym polemizowała. Jesteś w związku formalnym, nieformalnym, nieistotne. Nie zdradzasz partnera tylko dlatego że mu obiecałaś czy dlatego ze takie coś tkwi w tobie, kocham to nie zdradzę.A jakbyś miała zdradzić to sądze że obiecywanie wcale by ciebie przed tym nie uchroniło. Widzisz przykładny zwiazek to nie wiesz czy sobie przysęgali czy nie przysięgali, czy coś obiecywali czy nie obiecywali.

          25. Jest dokładnie odwrotnie – OBIECAŁAM mu ponieważ go kocham. I ponieważ go kocham, zamierzam dotrzymać słowa. „Obietnica” nie wyklucza miłości, tylko ją wzmacnia. 🙂 A jeśli „nic nie mogę Ci obiecać” to znaczy, że tak naprawdę niewiele dla mnie znaczysz. Prawda? DZIŚ jest miło, no i dobrze – ale JUTRO, któż to wie, co będzie jutro? Mogę spotkać na ulicy fascynującego faceta, a wtedy – wybacz… Niczego Ci nie obiecywałam! Tak więc PRAWDZIWE „wolne związki” to związki „bez przyszłości” – tylko tu i teraz. Ale takich jest naprawdę bardzo mało: bo wiadomo, że ludzie, jeśli się kochają, snują plany na przyszłość. I wtedy, nawet jeśli nie mają żadnego „papierka” żyją JAK małżeństwo. 🙂 Bo to nie „papierek” tworzy małżeństwo, tylko wzajemna OBIETNICA tworzenia wiernego i trwałego związku (tak to definiuje o. Knotz.). I to, co boli w przypadku zdrady to właśnie świadomość złamanej obietnicy. Bo obietnice rodzą zaufanie (i nadzieję) – a ich niedotrzymanie – zranienia, nieufność i cierpienie.

          26. Ale jak ktoś kogoś kocha faktycznie to taki „wzmacniacz” wcale mu nie jest potrzebny.

          27. To znaczy, że kiedy się zakochujesz, mówisz mu: „chcę być z Tobą tylko DZIŚ – za jutro nie ręczę i nie możesz mieć do mnie pretensji?”:) JA kocham mego męża NAPRAWDĘ – kocham go tak bardzo, że ze względu na niego wyrzekłam się tego, co było dla mnie najważniejsze – a jednak PRZEKONANIE że on będzie przy mnie ZAWSZE jest mi potrzebne do szczęścia. 🙂 Nie można żyć, bojąc się o każdy dzień – trzeba mieć nadzieję. I ufać sobie nawzajem. Nie mogłabym kochać, nie wierząc jego słowu.

          28. Trzeba miec nadzieję ale…..nikt nie jest pewny, ani ty sama nie wiesz co ci może odbić ani nie wiesz co mężowi może też odbić za rok, za dwa, za dwadzieścia.Każdy ma nadzieję ale skąd tyle rozwodów, skąd tyle nieudanych małżeństw. Nie można powiedzieć, wszyscy niech się rozwodzą ale mnie to nie grozi bo i po 40 latach małżeństwa bywa ze męzowi może odbić i poleci za młodą jak w dym.

          29. Ale przed cierpieniem intercyza nikogo nie uchroni… Mam przeczucie, że nie jesteś specjalnie szczęśliwa… Mylę się? Gdyby zakładać z góry porażkę (a według Ciebie 90% małżeństw to pomyłka!) nikt z nikim nigdy nie odważyłby się związać.

          30. A może i trochę uchroni, przeszłaś kiedyś przez podział majątku? a tak chociaz ta sprawa przy intercyzie nie jest tak stresogenna.Bliska mi osoba dzieliła majatek….4 lata, wiesz ile było wizyt u adwokata, wiesz że było 7 rozpraw (w tym dwie wyjazdowe) i powołanych 8 swiadków, wiesz ile było pism, wyjasnień, dowodów nawet paszkwili. Jedna z osób w tym zaangażowanych przepłaciła to zdrowiem, no o pieniądzach juz nie wspomnę. W porównaniu z tą gehenna rozwód to była pestka. A tak rozprawa byłaby jedna, prosta jasna i oczywista.Na swoje małżeństwo nie narzekam a wręcz chwale ale mam oczy i widze co wokół mnie się dzieje.

          31. To ci odpowiem, nie mam bo sprawy majatkowe mamy od początku jasne. Dom jest mój , oboje zaczynaliśmy od zera, oboje pracujemy – nie ma tak że jedno tyra jak wół a drugie lezy i pachnie, ani męza rodzice ani moi nic nam nie dali więc w razie czego sprawa prosta a intercyza zbyteczna.

          32. Patrząc realistycznie to może nie w większości a w części. Większość małżeństw w chwili ślubu nie posiada własnego mieszkania czy domu, coś wynajmują, gniota się z rodzicami czy teściami ewentualnie zaczynają zycie od kredytów.

          33. I jak tak przyglądam się znajomym małżeństwom, to lepiej jest WSPÓLNIE zaczynać „od zera” niż mieć „wszystko podane na tacy” już na samym początku. Znałam parę, której ojciec podarował w prezencie ślubnym 20-pokojowy(!) dom z pełnym umeblowaniem. Niewiele im to pomogło, bo rozwiedli się po dwóch latach… Chyba niedobrze, gdy ludzie mają w życiu „za łatwo.”

          34. Może tak a moze i nie. Jak młodzi zaczynaja od zera (a przewaznie od dziecka) to tez specjalnie nie jest za dobrze. Mieszkałas kiedys z teściową? Wiesz ile małżenstw się z tego powodu rozpadło?A jakby mieli mieszkanie oddzielne to jeden problem z głowy.Następna sprawa, troski materialne, wieczne pretensje kto jest niedorajda i nie potrafi kupic takich mebli jak Kowalska i znowu powód do rozwodu.Wydaje mi się że na start każdy coś musi mieć ale tak po równo to wtedy intercyza nikomu nie jest potrzebna. Ale jak młoda dziewczyna w jednej spódnicy „zakochuje się” w facecie przewaznie starszym ale kasiastym, on dokłada do kupki a ona lezy i pachnie i efektywnie kupkę pomniejsza, za jakis czas ma go dość ale połowy dorobku dość nie ma to wtedy intercyza jest niezbędna.

          35. NIGDY – no, powiedzmy, prawie nigdy – nie ma tak, by ludzie mieli „po równo” – no, i naprawdę nie chciałabym wrócić do czasów, gdy ludzie dobierali się głównie według statusu majątkowego. Moja Babcia miała 5 córek i wszystkie wydały się za mąż za mężczyzn w różnym wieku i o rozmaitym statusie majątkowym. I jak tak patrzę na dzieje ich małżeństw, to myślę, że „szczęście” czy „nieszczęście” nie zależy ani od jednego ani od drugiego. Rozmaicie im się wiedzie. Kiedy pobierali się moi rodzice, którzy rzeczywiście NIC nie mieli (i przez pierwsze lata mieszkali kątem w wynajętej, przedzielonej kotarą kuchni i nie u teściowej, ale u obcej baby o nienajłatwiejszym charakterze), wiejskie kumoszki śpiewały: „Pobrały się bieda z nędzą…” – i wieszczyły, że na pewno nic z tego nie wyjdzie. Miałam też bliską koleżankę, która wyszła za mąż za chłopaka z bardzo zamożnej rodziny, syna lekarza. Ileż to ja się nasłuchałam na weselu zapewnień od jego rodziców, że „ptasiego mleka jej tam nie zabraknie.” Rodzice pana młodego podarowali nowożeńcom dom z wyposażeniem (odpadł więc problem „mieszkamy z teściową”) Tymczasem wkrótce po ślubie chłopak musiał zabrać swoją ciężarną żonę i wynieść się z tego „luksusu” bo jego rodzice ciągle wypominali „przybłędzie” że ich syn „wziął ją w jednej koszuli.” Oboje tułali się po zaprzyjaźnionych plebaniach (niczym „święta rodzina”:)) dopóki pewien ksiądz nie pomógł im wynająć mieszkania. Oto dlaczego uważam, że lepiej wspólnie zaczynać od zera i NIKOMU niczego nie zawdzięczać. Teściowe, niszczące związki swoich dzieci, to osobny temat. Kiedyś czytałam pewne współczesne proroctwo, w którym było powiedziane, że w piekle jest wiele kobiet, które zniszczyły małżeństwa swoich dzieci. I szczerze mówiąc, bardzo w to wierzę. Tyle zła z tego wynika. Nawet działając „z miłości” można komuś zrobić wielką krzywdę, tak jak w przypadku mojego chrzestnego, od którego jego siostry „odpędzały” kolejne kandydatki na żonę (żadna nie była „dość dobra” dla ich najmłodszego brata…) Osiągnęły tylko tyle, że do dziś jest samotny, a po śmierci Babci, którą się opiekował, próbował popełnić samobójstwo, bo nagle stracił sens życia…

          36. Moze tak nie po kolei. Z tego co obserwuję pobieraja sie młodzi po studiach, zaczynaja prace i oboje maja tak mniej wiecej po równo czyli mało no ale to mało nie powinno oznaczać ze nie mają nic. Zamiast lecieć do oltarza „w jednej koszuli” powinni najpierw troche popracować, coś miec na start a nie zaczynać od zera ewentualnie od kredytów. Ten chłopak z bogatej rodziny – na mój rozum jeżeli on pozwolił na to zeby jego rodzice nosem kręcili to zaden z niego mąż, dziewczyna jakby była mądra to by takiego chodzącego pod dyktanto rodziców zostawiła bo to żaden materiał na męża.Jak taka w jednej koszuli wezmie sobie bogatego za męża to po pierwsze do jego majątku przedślubnego nie ma zadnego prawa a jak on po slubie tyra i zarabia a ona wydaje i nic nie robi to od tego jest intercyza no i tez z majatku nie będzie nic miała.

          37. A ja właśnie myślę, że moja przyjaciółka jest bardzo mądrą i BARDZO szczęśliwą kobietą – oceniała MĘŻA według jego własnych poczynań, a nie jego rodziców. Kiedy zaczęli obrażać jego żonę, zachował się jak mężczyzna – zabrał ją stamtąd a od mamusi i tatusia nie chciał złamanego grosza. Obecnie oboje pracują w Anglii, mają dwójkę dzieci i dobrze im się wiedzie – a on jest bardzo wartościowym, pracowitym człowiekiem, który z pewnością nie zasłużył na epitet „kogoś, kto chodzi na pasku rodziców.” Do wszystkiego, co osiągnęli, doszli sami i to naprawdę „od zera.” Wzajemna miłość pozwoliła im zaryzykować – i przetrwać. Bardziej szanuję takich ludzi, niż tych, co się chcą za wszelką cenę „zabezpieczyć” na wszystkie strony. Najpierw studia, kariera, luksusowy dom… A potem…potem sobie wreszcie pożyjemy! Tylko że życie nie stoi w miejscu i potem… może już nie być żadnego potem. Bo nikt nie jest w stanie przewidzieć, co go w życiu spotka.Cały czas myślę o pewnym moim znajomym, bardzo zamożnym i bardzo pracowitym małżeństwie, które całe lata poświęciło urządzaniu domku na wsi „na spokojną starość.” Jedno z nich nie dożyło tej starości – a domek, opuszczony, niszczeje, ponieważ wdowa wcale nie ma ochoty mieszkać w miejscu, które sobie wymarzyli z mężem… I po co było to wszystko? Te wszystkie plany, marzenia, zabieganie? Wystarczy zwykły zawał serca, żeby WSZYSTKO stracić – i przeciwko temu nie istnieje żadne ubezpieczenie ani intercyza…

          38. Moje zdanie jest przeciwne.Jezeli dostał dom od rodziców a usłyszał ze wziął sobie zone w jednej koszuli to po pierwsze powinien postawic sprawe jasno – to jest MOJA zona i Moja sprawa czy miała jedną koszule czy dwie a wam drodzy rodzice nic do tego, a po drugie jak wam się coś nie podoba to tylko wasza sprawa.Jezeli będziecie na moją zone nadawać to ja tego nie będę tolerowac, a nie rodzicom sie nie podoba to on bierze zone i idzie szukać szczęścia gdzie indziej. I jeszcze jedno, nikt nie mówi że młodzi najpierw musza się dorobić willi z basenem, wystarczy na poczatek kawalerka, jedno łóżko i pare garnków a nie siedzenie kupą u rodziców czy teściów.

    3. Ech racja – wszelkie „mity i stereotypy” można przypisać „zazdrosnym koleżankom”… W takim razie Duszo, KTO rozsiewa mity, że kobieta pracująca „nie realizuje siebie” – tylko jest zazdrosną wrachowaną zołzą? ;)Ja zawsze pamiętać będę anegdotkę z własnej pracy: życzenia każdookazyjne: „żebyś wyszła za mąż i miała dzieci” – jak się spytałam czemu mi tego życzą… „ŻEBYŚ NIE MIAŁA LEPIEJ OD NAS” hehehe… I wykrakały… Powiem tylko tyle, że „przy życiu” trzyma mnie tylko myśl o przedszkolu dla Młodego i powrocie do świata ludzi ;););)

      1. Panuje taki mit – kobieta siedząca w domu jest tak zapracowana że szok tylko jakby tak wzięła stoper do garści, uczciwie policzyła ile czasu efektywnie pracowała a ile czasu kręciła się bez pojęcia, trajkotała przez telefon, patrzyła na tasiemce w telewizji albo robiła rzeczy niepotrzebne to by jej wyszedł taki wynik że by pewnie nie uwierzyła.To co ona robi cały dzień kobieta pracująca robi po pracy a jeszcze znajduje czas i na książkę i na krzyżówkę i też na ten tasiemiec.Pracuję zawodowo, dziecko wychowałam i jakoś na wszystko mam czas, kwestia organizacji pracy i tego że rodzina to też nie kaleki.

        1. Ile masz dzieci? Bo wiele z tych „niepracujących” które Twoim zdaniem tylko się obijają, plotkują i oglądają „tasiemce” (kobiety pracujące, jak rozumiem, oglądają wyłącznie filmy Almodorovara…:)) – wychowuje czwórkę, piątkę, albo i więcej… Albo dzieci niepełnosprawne. Moja „niepracująca” babcia oprócz tego, że doglądała piątki zdrowych maluchów, całymi dniami spacerowała po ulicach z moją mamą, chorą na tężyczkę (lekarz kazał) – w związku z tym wszystkie te „śmieszne prace domowe” wykonywała nocą… I chwała jej za to, bo inaczej pewnie by mnie tu nie było – moja mama zmarłaby w niemowlęctwie. Albo dogląda starych rodziców („Ty masz czas, więc dasz radę!”) Wierz mi, że do tego też potrzeba niezłej organizacji pracy.,, A jeśli chodzi o gadanie przez telefon i piłowanie pazurków, to chyba nikt nie dorówna niektórym paniom urzędniczkom… Reasumując: ani praca zawodowa ani jej brak nie czynią nikogo LEPSZYM od nikogo innego. Naprawdę różnie to bywa.

          1. Nie mówię o skrajnych przypadkach, dziecko niepełnosprawne, obłoznie chory domownik ale o takich zwykłych, mających jedno, dwoje dzieci.Ja wychowywałam jedno, sąsiadka z domu obok pięcioro, ja z dzieckiem spacerowałam, biegałam za nim a jej nie widziałam ani razu, starsze bawiło młodsze i jakos jej szło. Razem ze mna rodziła jak się potem okazało prawie sąsiadka, dzieci były w jednym wieku więc kontakt między nami był stały, wspólny temat więc było o czym gadac. Ona w przeciwieństwie do mnie miała sytuacje komfortową, mieszkała z rodzicami i ciotka (chętna też do pomocy) ojciec gotował ona tylko schodziła na obiad, mąż pracował na zmiany, z wózkiem jej nie widywałam ale jego owszem (i z torbami z zakupami) i żebyś ty słyszała jaka ona lamentowała, jaka ona była przepracowana, jak nie miała czasu nawet gazety przeczytac. Jak zapytałam to co ona takiego robi jakoś konkretnie nic nie powiedziała. Myśmy z mężem mieszkali sami, mąż dojeżdzał do pracy więc wyjeżdzał rano wracał ok.18tej, ani matki ani teściowej nie miałam więc byłam zdana wyłącznie na siebie i nie uwierzysz, wynudziłam się jak mops.Doszło do tego że z nudów…nauczyłam się robic na drutach.

          2. Mieszkam z synkiem sama, jeszcze na wychowawczym, mam kawałek ogrodu, dorabiam do zasiłku żeby na rachunki starczyło… Racja zimą mam czas NAWET zagrać na komputerze, ale od późnej wiosny do końca jesieni, ze „stoperem w ręku” wychodzi 10-15 godzin (zajęcia z Młodym wliczone). No, ale i tak jestem ostatni „nierób”… ;););)

          3. Wstydzę się, że hej 😉 Najbardziej tych gier – bo pooglądać szmirę w stylu „moda na sukces” to normalne, ale zagrać na kompie to „skrajna niedojrzałość” 😉 Trudno. Ja mam widocznie zielono w głowie :):):)

          4. Podziwiam – Silverspider, ten chłopak, którego kochałam, zanim nastał „czas P.” był bardzo zaangażowany w świat tych gier. Dla mnie była to zawsze „czarna magia” – ale z jego powodu ma to dla mnie posmak czegoś niezwykłego i tajemniczego. 🙂 Bo ON był niezwykły i tajemniczy. 🙂

      2. Krzywdzący stereotyp zazwyczaj jest odpowiedzią (reakcją) na inny krzywdzący stereotyp – to o „zimnych i wyrachowanych zołzach” zapewne wymyśliły kobiety, którym mówiono, że są „zaniedbanymi garkotłukami, których ambicje nie sięgają powyżej zupek i kupek.” A jeśli chodzi o ten „powrót do ludzi” to może nie trzeba czekać z tym, aż Młody pójdzie do przedszkola? Nie wiem, gdzie mieszkasz, ale czy nie ma tam miejsc „przyjaznych mamie i dziecku”? W miastach często powstają Kluby Mam i podobne inicjatywy… Ważne, by nie być samą w towarzystwie „rozmówcy” który ma dwa lata. 🙂

        1. Mieszkam na wiosce, jakieś 2000 mieszkańców, nie ma nawet placu zabaw. Większość dzieci z babciami, które uważają, że maluchowi rówieśnicy niepotrzebni. Raz na tydzień jadę „do miasta” (pobliskiego miasteczka raczej) do tzw „Izby zabaw”… i kurcze blade co? Tam też rozmowy przeważnie o zupkach i kupkach 🙁 Jakby nie internet i teraz wreszcie KSIĄŻKI, to by przyszło całkiem się odmóżdżyć 😉

          1. Współczuję – a nigdy nie pomyślałaś, żeby utworzyć „domowe przedszkole”? W mojej wiosce (też około 2000 mieszkańców) jest takie – a oprócz tego jeszcze przedszkole państwowe i prywatne z grupą dla dwulatków (do którego chodzi mój syn). Nie wiem, może u nas te babcie jakieś mniej chętne do opieki?;) A w ten sposób można z posiadania dziecka zrobić sobie pomysł na życie… zawodowe.:)

          2. Bez jaj – z jednym swoim mam czasem dość… a jeszcze dobierać cudzych??? To już wolę rowy kopać ;););) Wioskowe przedszkole też mamy – tylko Młody jeszcze ZA młody, trzeba poczekać do przyszłego września 🙂

          3. Też uważam, że przedszkolanki powinny być kanonizowane poza kolejnością. 🙂 Ale dla niektórych jest to pomysł na życie – przedszkole, do którego chodzi mój syn założyły dwie kuzynki z wykształceniem pedagogicznym. Nie mogły znaleźć pracy, więc ją sobie same… stworzyły. Choć to doprawdy ciężki kawałek chleba. 😉

          4. Ja myślę, że „ciężkim kawałkiem chleba”, jest każda nielubiana praca, do której nie czuje się „powołania”. Dla mnie to bawienie dzieci, dla kogoś innego grzebanie w polu, albo praca biurowa… A jeśli osoba „nie na swoim miejscu” zacznie pracować „aby było” – to może narobić poważnych szkód 🙁

  12. DoTi :Niestety dzisiaj wielu mgr i innych „magazynierów” jest po prostu tukami z nieużyteczną wiedzą.Wiedza to życie … codziennie , najprostsze z jak największą ilością problemów , trosk, zmartwień ,ale także radości i szczęścia.Pytając czy sukces czy szczęście niestety każdy z nas odpowie inaczej. Dla jednego sukces jest szczęściem ,dla innego rodzina to sukces 🙂 Grunt aby zyć w zgodzie z własnym sumieniem … nie sumieniami innych !Pozdrawiam

    1. A co to jest ten „tuk”, którym podobno jestem?;) Wiesz, nie wydaje mi się, aby o jakiejkolwiek wiedzy można było powiedzieć, że jest na pewno „nieużyteczna.” NIGDY nie wiadomo, co się komu w życiu przyda. Kiedy chodziłam do liceum, na profilu humanistycznym miałam 9 (słownie: dziewięć!) godzin łaciny tygodniowo. Lubiłam ten przedmiot, ale (szczerze mówiąc) zastanawiałam się czasem, „po co to komu?” A nieco później błogosławiłam Niebiosa za to, że znam ten język – ponieważ w pewnym okresie tłumaczenia łacińskie pozwoliły mi nie umrzeć z głodu…

  13. Dla mnie szczęście to życie w zgodzie z własnymi pragnieniami. Nie będzie szczęśliwy ktoś, kto czuje się przymuszany do czegokolwiek. Jak wspomniałaś kobieta ma prawo wyboru – może godzić dom z praca zawodowa i być szczęśliwą. A jeśli ktoś woli tylko kariere lub tylko dom to równiez może odnaleźć w tym swoje własne niebo 🙂 pozdrawiam.www.to-tylko-ja-i-nic-i-wszystko.blog.onet.pl

    1. Masz rację, Ona, że w tych sprawach nasze „serce” jest na ogół najlepszym przewodnikiem – i niczego nie powinno się robić wbrew sobie. Pismo św. mówi nawet: „Wszystko, co się czyni niezgodnie z przekonaniem, jest grzechem. Ten bowiem, który tak czyni, potępia samego siebie.” (por. Rz 14,23)

      1. „Ze szczęściem czasami bywa tak jak z okularami, szuka się ich, a one siedzą na nosie.” P. Bosmansten właśnie cytat jak i ten przytoczony przez Ciebie miałam na myśli pisząc komentarz ;)Działanie wbrew sobie rodzi frustrację, a stąd juz tylko krok do straty tego szczęścia.

        1. Masz rację, że wszyscy zachowujemy się czasem jak ten Koziołek Matołek, który „poszedł, biedaczysko, szukać po szerokim świecie tego, co miał bardzo blisko.” Czasami nie doceniamy (nie widzimy?) szczęścia, jakie mamy, dopóki nie zostaniemy postawieni przed możliwością jego utraty. I kto wie, może „szczęście” to właśnie umiejętność cieszenia się z tego, co się ma?

          1. Na temat szczęścia fantastycznie wypowiedziała się pewna moja znajoma. Jest ratownikiem medycznym, jeżdzi w erce, jest rozwiedziona, sama wychowuje córkę. Powiedziała mniej więcej tak…napatrzyłam sie juz na tyle nieszczęść, tyle tragedii ze jak schodzę z dyzuru, wracam do domu w którym sie nie przelewa, w którym mam stare meble i stary telewizor i widze moje zdowe, mądre dziecko to juz mi nic do szczęścia nie potrzeba.

          2. Coś w tym jest… Mój ukochany lekarz zawsze mówił mi – „Jeśli kiedykolwiek będzie Ci się wydawało, że jesteś nieszczęśliwa, poszukaj kogoś, kto jest w gorszej sytuacji niż Ty – i pomóż mu!” Świadomość nieszczęść innych pozwala nabrać dystansu do własnych problemów. Z drugiej jednak strony… rację miał też chyba mój sceptyczny spowiednik, który mówił, że czasami świadomość tego, że „inni mają gorzej” wcale go nie pociesza. „Co mi z tego – pytał – że wielu ma gorzej ode mnie? Czy od tego zrobi się mi lepiej? A człowiek zawsze woli się porównywać z tymi, którzy mają lepiej, a nie gorzej od niego!” Lepiej może spróbować znaleźć dobre strony we WŁASNEJ sytuacji – jaka by ona nie była. Jak sądzisz?

  14. I ten staruszek bardzo mądrze postąpił. A i babcia osiągnęła większy sukces niż taka Marylin Monroe czy Jackson. Na miejscu tego dziadziusia postąpiłabym jednak inaczej =] pieniądze zostaną dla urzędu, panstwa czy tam kogos, a ja mogłabym je lepiej wykorzystać. Jeśli zrozumiał, że pieniądze szczęścia nie dają temu, kto i tak zaraz umrze i potrzebny mu tylko spokój, wziąłby je i rozdał biednym. Im by sie przydały. Ale i prawda taka, że jak się osiąga sukces, to w życiu łatwiej[poryw][aborcji-powiedzmy-nie][rozwiazmy-to-razem]

    1. Może faktycznie lepiej by zrobił, gdyby przy tej okazji pomyślał o INNYCH (skoro już los dał mu taką szansę) niż o własnym „świętym spokoju.” Ale może się obawiał zalewu próśb od potrzebujących i tego, że będzie musiał zdecydować, komu pomóc, a komu odmówić? To zawsze są trudne wybory.

  15. Cześć Alba, nie za bardzo podoba mi się ten tytuł „Szczęście czy sukces” Dlaczego z góry zakładać, że one się wykluczają? Pojęcie szczęścia i sukcesu to pojęcia względne i chyba należy unikać ich wartościowania. Nie należy wmawiać kobietom, że szczęście da im tylko posiadanie dziecka/dzieci a kariera je unieszczęśliwi, bo to typowe szufladkowanie. Ja osobiście uważam, że wybór tradycyjnego modelu rodziny (tata zarabia, mama prowadzi dom i wychowuje dzieci) jest bardzo niebezpieczny i to z czysto prozaicznych przyczyn. Otóż, wbrew zapewnieniom polityków o ich troskę o rodzinę, prawda jest smutna. Polskie rozwiązania prawne nie sprzyjają tym tradycyjnym rodzinom. I nie mam tu na myśli zasiłków rodzinnych, chociaż są one na żenującym poziomie. Chodzi o emerytalne zabezpieczenie niepracującej kobiety. Nikt nie ma gwarancji ani na zdrowie ani na życie. Jeżeli nagle zabraknie ojca, zarabiającego na życie, to jaką opiekę i jakie zabezpieczenie daje nasze kochane państwo wdowie z dziećmi. Bo za państwowe zasiłki może trafić pod przysłowiowy most. Dlatego ja namawiałabym kobiety, spragnione tradycyjnego modelu rodziny, aby dobrze sięzastanowiły. Pozdrawiam

    1. Nie zakładam z góry, że „sukces” zawodowy musi unieszczęśliwić kobietę (dlaczego zresztą mówisz tylko o „wiecznie uciśnionych kobietach” – przykłady, jakie podawałam, pokazują, że to samo zagraża również mężczyznom?) – a „święta rodzina” musi ją uszczęśliwić! Chciałam tylko pokazać, że te pojęcia niekoniecznie są tożsame. A co do „poważnego zastanowienia” to wydaje mi się, że przydaje się ono zawsze, niezależnie od tego, jaki model życia ktoś zechce wybrać…

      1. Ale jest zasadnicza różnica w przyszłości emerytalnej kobiety pracującej zawodowo i pracującej w domu, wychowującej dzieci, pozostającej na utrzymaniu męża. Dla tych drugich nie ma ŻADNEGO zabezpieczenia emerytalnego. I powinno się im to wyraźnie uświadomić, bo wiele takich kobiet zostaje zwyczajnie na lodzie (mąż możę umrzeć, zachorować albo wybrać młodszy model i zostawić żonę z dziećmi i groszowymi alimentami).Ty potraktowałaś temat emocjonalnie, poruszyłaś zagadnienia, które są drugorzędne wobec perspektywy znalezienia się na stare lata bez środków do życia. Po prostu uważam, że jest to sprawa najważniejsza.

        1. Jeśli uważasz, że odmienne ujęcie tego tematu byłoby lepsze – nic nie stoi przecież na przeszkodzie, byś założyła własny blog – przypuszczam, że dużo łatwiej jest być recenzentką cudzych przemyśleń. 🙂 Natomiast jeśli chodzi o problem zabezpieczenia emerytalnego kobiet „niepracujących” to rzeczywiście jest to bardzo poważna sprawa. Swego czasu zastanawiałam się np. nad modelem szwedzkim, w którym pracujący współmałżonek nie tylko zabezpiecza na przyszłość stronę niepracującą – ale nawet płaci się sobie nawzajem za różne czynności, wykonywane na rzecz „Przedsiębiorstwa Związek” (jak pranie, sprzątanie, etc.). Zastanawiałam się jednak, gdzie w takim handlowym modelu współżycia byłoby miejsce na miłość i bezinteresowność? Pytałam, czy np. powinnam PŁACIĆ memu mężowi za opiekę nade mną – bo przecież dzięki niemu „nie muszę wynajmować pielęgniarki czy asystentki do pomocy.” A może lepszy byłby model, gdzie 50% emerytury męża stanowiłoby (z urzędu) własność jego „niepracującej” żony? A tak w ogóle, to zastanawiam się, czy największym „feministą” nie był czasem mój były spowiednik, który twierdził, że kobiety łączące pracę zawodową z macierzyństwem powinny (przy specjalnie dostosowanym czasie pracy) zarabiać WIĘCEJ niż mężczyźni na analogicznym stanowisku. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że „równo” niekoniecznie znaczy „sprawiedliwie.”

          1. Nie rozumiem dlaczego ten szwedzki model nazywasz „handlowym”. I dlaczego automatycznie nie widzisz w nim miejsca na prawdziwe uczucie. Handlowym modelem możesz mazwać każdy sformalizowany związek, gdyż małżeństwo to umowa cywilna. Pisałam o tym, gdyż znam osobiście takie przypadki. Mam koleżankę, którą mąż namówił na taki tradycyjny model. Ma czwórkę dzieci, już dorosłych. Mąż odszedł gdy miała 50. Przeszła prawdziwie cierniową drogę. Dzisiaj, w wieku już poemerytalnym, musi (za nędzne grosze) pracować, aby wyrobić sobie staż do emerytury. Mówi z goryczą, że jest sentymentalną idiotką, która teraz płaci frycowe. Smutne, że takich kobiet są tysiące. I dlatego mam Ci trochę za złe, że potraktowałaś ten temat trochę powierzchownie i stereotypowo. Miałaś dobre intencje, ale takie wychwalanie tradycyjnego modelu (nagminne w Polsce, płynie i z ambon i z trybun politycznych) to narażanie kobiet (i ich dzieci) na wielkie zagrożenie.

          2. NIE wychwalałam „modelu tradycyjnego” ale cokolwiek bym nie napisała, to i tak nie zmieni Twojego spojrzenia na mój tekst… A co do „prawdziwych uczuć”… Nie mówiłam, że w takim modelu: „jak coś ode mnie chcesz, najmilszy, to mi za to zapłać (najlepiej po cenach rynkowych) – bo tylko twarda waluta udowodni mi że DOCENIASZ to, co dla Ciebie robię!” NIE MA miejsca na miłość, tylko że NIE WIEM, GDZIE jest na nią miejsce. Czy określamy mianem „miłości” WSZYSTKIE rzeczy, które ludzie robią dla nas za pieniądze?

          3. Alba, nie przeginaj.Ja uważam, że nie ma żadnej korelacji między modelem rodziny a tym czy ludzie się kochają czy nie. Piszesz o pieniądzach za pracę w domu. Pogardliwie o pieniądzach wyrażają sięzazwyczaj ci, którzy nie wiedzą co oznacza ich brak. Uważasz, że kobieta ma wyrażać miłość do męża, narażając siebie i dzieci na ryzyko życia w nędzy? Czy kochający mąż i ojciec preferujący tradycyjny model nie powinien sam pomyśleć o ewentualnym zabezpieczeniu swojej żony i dzieci? Czy kobieta – matka nie powinna wykazać się wyobraźnią i dla dobra dzieci przewidzieć sytuacje, które mogą się wydarzyć? Dobry przykład podał ktoś z polisą na dom. Raczej nie zakładamy powodzi czy pożaru ale rozsądek podpowiada aby się uzbezpieczyć.Moją główną teza jest taka: żadna kobieta nie powinna decydować się na tzw. tradycyjny model bez ubezpieczenia. Może ono mieć różne formy, np. mąż notarialnie zobowiązuje się do płacenia żonie pensji lub jakiegoś zabezpieczenia emerytalnego.Zaręczam Ci, że większość tych tradycyjnych żon nie zdaje sobie sprawę z zagrożenia. Mnie to przeraża (głównie ze względu na dzieci). Ciebie nie?Ponadto osobnym tematem jest sprawa wartościowania pracy w domu. Kobieta prowadząca dom i wychowująca dzieci (zwłaszcza nie jedno) pracuje, umysłowo i fizycznie, o wiele ciężej niż niejedna pracująca zawodowo. Jedni ludzie mają poczucie własnej wartości drudzy nie. I nie sądzę ,aby zależało to od ich trybu życia. Jeżeli ktoś ma kompleksy to pomoże mu psycholog a nie kariera zawodowa.Gdy byłam z moim synkiem (dziś 20 letni drągal) na wychowawczym, to jedna z moich koleżanek usiłowała „ulitować się” nade mną, że marnuję się w domu. Bardzo mnie rozbawiła. I Ty też śmiej się z takich wypowiedzi, bo ich autorzy zasługują na litość.Pozdrawiam

          4. Oczywiście że partner kochający współmałżonka (nie wiem, czemu zakładasz, że to tylko „biedna kobieta” siedzi z dziećmi w domu – wychowywałam się w rodzinie, w której było akurat odwrotnie) powinien zadbać o jego zabezpieczenie na przyszłość – sama pracuję, ale i tak chciałabym, żeby mój mąż (który czasem zarabia więcej niż ja – ale nie pisz zaraz o „dyskryminacji” bo pogryzę: bywa i tak, że to JA zarabiam więcej:)) założył mi polisę na wypadek swojej śmierci. JEDYNE co budzi moje wątpliwości w modelu „małżeństwa jako umowy cywilnoprawnej” to wizja „cennika”: szklanka wody – 1 złoty, wyrafinowane pieszczoty – 1200 złotych (i ciesz się, facet, DZIĘKI MNIE nie musisz wynajmować luksusowej call girl). Według mnie miłość między ludźmi to coś więcej, niż wzajemna wymiana usług. Nic na to nie poradzę.

          5. Nie przypominam sobie, abym pisała, że miłość to wzajemna wymiana usług. Chyba jestem bardziej od Ciebie romantyczna, bo dla mnie miłość to nie „coś więcej niż wymiana usług”, dla mnie miłość w ogóle nie kojarzy się ze słowem usługa.Małżeństwo jest umową cywilnoprawną, jest to instytucja ściśle związana z pojęciem państwa. To fakt a nie kwestia czyjegoś chciejstwa. Jeżeli chesz na full romantic, to pozostaje związek nieformalny. Tylko taki jest bez papierka i osób trzecich, oparty na zaufaniu do partnera a nie państwowych prawach ustawowych Zresztą wskazuje na to sama nazwa. Małżeństwo jest formalne. I załatwia sprawy majątkowe, bo dzieci, nawet w katolickiej Polsce, nie dzielą się, według prawa, na ślubne i nieślubne. Mają takie sama prawa.Masz ślub, Twój wybór, ja też mam, tylko nie widzę potrzeby dorabiania do tego ideologii. MaŁżeństwo w naszym przypadku jest korzystniejsze materialnie dla mnie, natomiast jesteśmy razem, bo się kochamy. Ślub traktujemy jako formalność, ułatwiającą sprawy majątkowe. Zawarliśmy go, gdy kupiliśmy razem dom i mąż zaczął inwestować. Nie potrzebowaliśmy go po to aby być razem. I nie ogchodzimy rocznicy ślubu, lecz rocznicę pierwszej randki (od 25 lat). PozdrawiamAlicja

          6. Znam podobny przypadek tyle tylko ze kobieta po pięćdziesiątce ze stażem pracy dosłownie kilka lat nie ma szans zeby lata dorobić. Jedyna praca jaką jej zaoferowano (kobieta po studiach i to bardzo elitarny kierunek) to było mielenie w fabryce czekolady bodajże migdałów – podnoszenie wora pewnie ze 20 kg na wysokość głowy i wsypywanie. Po paru godzinach zasłabła – choruje jak to w tym wieku na kręgosłup, na nadcisnienie – i kariere zakończyła. Teraz juz jej został jedynie MOPS albo miejsce pod kościołem.

          7. Brak pracy dla kobiet w wieku „poreprodukcyjnym” to rzeczywiście poważny problem. Ale niestety i z prawa i z lewa podnoszą się głosy, że tacy ludzie „powinni ustąpić miejsca młodym.” 🙁 To nie jest sprawiedliwe.

          8. Z tymi emeryturami to jest troche pokręcone . Kobieta dwuetatowa dostaje emeryturę bo sobie na nią zapracowała i chyba byłoby niesprawiedliwe żeby kobieta jednoetatowa (siedząca w domu) też jakąś emeryturę brała. Jakby juz miała brać to dwuetatowa powinna brać dwie emerytury.

          9. Oczywiście, masz rację. Pamiętam jak moja mama zasuwała na dwóch etetach, pobudka o czwartej, piec na węgiel, zimna woda, dwójka małych dzieci, tarka później frania, itp.Ma dziś niezłą emeryturę, ale ciężko zapracowała na każdy jej grosz. Sądzę, że, zamiast zapędzania kobiet do domu, co z lubością i bez żadnych skrupułów proponują politycy i biskupi, należałoby raczej promować model, gdzie obydwoje rodzice pracują i obydwoje dzielą się obowiązkami domowymi (zresztą część rodzin mogłaby pozwolić sobie na jakąś pomoc do domowych prac). Chyba to model bardziej bezpieczny dla dzieci w razie choroby lub śmierci któregokolwiek z rodziców. Argument o czasie spędzonym z dziećmi uważam za chybiony, bo nie jest prawdą, że kobiety „domowe” automatycznie mają z dziećmi lepszy kontakt. Sądzę, że bardziej liczy się jakość tych kontaktów. Pozdrawiam

          10. Właściwie tak – jedną „publiczną” a drugą „prywatną.” Choć w przypadku „kobiet dwuetatowych” udział ich partnerów w pracach domowych bywa czasami znacznie większy. W moim domu to raczej mama powinna płacić tacie… Zawsze denerwowało mnie, że kiedy kobieta zajmuje się małymi dziećmi, to się „poświęca dla rodziny” a jeśli to samo robi mężczyzna – to „spełnia jedynie swój zakichany obowiązek” i w ogóle powinien się cieszyć, żeśmy go w ogóle do dziecka dopuściły, bo przecież „każdy światły człowiek wie” że „DZIECKO TO WYŁĄCZNA SPRAWA KOBIETY”. 🙂

          11. W normalnie funkcjonującym małzeństwie- on i ona pracują- nikt nikomu nie powinien płacić a jedynie powinien byc podział obowiązków bo tak samo jedza, tak samo brudzą, tak samo patrzą przez brudne okna, dziecko też wspólne więc nikt nikomu łaski nie robi. Jak ktoś ma lenia męża to albo zmusic do pracy albo zwyczajnie lenia pogonić.A jak sie trafi matka -Polka zasuwająca od rana do wieczora i nic od męża nie wymagająca to niech nie lamentujebo ma dokładnie to co chciała.

          12. Hehe, i jak się trafi pracuś zasuwający „dwuetatowo” na pięknisię malującą pazurki – też niech nie lamentuje, bo ma to co chciał… A nie szkoda człowieka (płci nieistotnej), który się wpakował w g.ówno często nawet nie wiedząc w co się pakuje?

          13. Mnie szkoda. Zawsze. Tym bardziej, że znam dobrego chłopaka, który się wpakował w związek z właśnie taką „od pazurków.” Po prawdzie to nie miał wyjścia, bo się ona go tak uczepiła, że ani zipnąć nie mógł, a co dopiero pomyśleć o innej (oto, dlaczego uważam, że związki powinny być PRAWDZIWIE wolne, dopóki nie doszło do OBIETNIC – typu narzeczeństwo/małżeństwo. Jeszcze panienka nie ma na chłopa „certyfikatu” a już zachowuje się jak prawowita, wyłączna „właścicielka.”…). Po ślubie potraktowała go jedynie jako podręczny bankomat… Chłopak tyrał jak mógł, żeby zaspokoić jej wielkopańskie zachcianki – ale jej było wszystkiego mało. Wciąż przypominała mu, jakiej to niebiańskiej łaski dostąpił, dostając ją za żonę. W desperacji zatem ten prostolinijny i uczciwy chłopak zaczął dopuszczać się malwersacji w swojej firmie. Dopóki to nie wyszło na jaw, połowica nie miała absolutnie nic przeciwko – póki pieniążki płynęły wartkim strumieniem, mało ją obchodziło, skąd się biorą. Ale kiedy wreszcie się wydało, zrobiła minkę skrzywdzonej niewinności, wnosząc pozew o rozwód z uzasadnieniem, że ona, bezbronna kobietka z dziecięciem, nie będzie dłużej mieszkać pod jednym dachem z degeneratem i kryminalistą. Nawet – choć przecież NIE MUSIAŁA tego robić! – zeznawała przeciwko niemu w sądzie. A przecież wszyscy w całym miasteczku wiedzą, że to przez jej nienasyconą chciwość stał się złodziejem…

          14. A wiesz że ja z takim pracowałam. Facet przed praca robił zakupy, potem praca a po pracy od wiosny do jesieni zapychał na dwie działki a na działce juz czekała zona….na leżaczku, książka, pazury wymalowane. Zona podobnież była marnego zdrowia a tak faktycznie to była symulantka jakich mało. Juz pewnie ze 20 lat temu była „umierająca”, żyje do dzisiaj i dobrze się trzyma.On wyglądał jak haczysko ( jadł jedną bułkę na sniadanie i miał wydzielone pieniądze na paczkę papierosów), ona piękne ciuchy, fryzura, biżuteria.Moze on miał jakieś kompleksy? jako mężczyzna był wizualnie mało ciekawy, ona bardzo ładna babka.

          15. A może najzwyczajniej w świecie ją KOCHAŁ?:) Niektórzy ludzie nie są warci miłości, ale i tak się w nich zakochujemy… Nie wiem, czy wtedy można mówić o tym, że „ma, co chciał(a).” Nie sądzę, by ktokolwiek CHCIAŁ być nieszczęśliwy – większość z nas wyobraża sobie swoją przyszłość w różowych kolorach. I myślę, że to dobrze. Trzeba mieć nadzieję! Gdyby było nam dane tuż po urodzeniu zobaczyć wszystkie nieszczęścia, jakie spotkają nas w życiu, nikt nie miałby siły ani ochoty, by żyć.

          16. Może i kochał tylko ciekawe czy ona kochała jego. Mnie się wydaje że nie można stosować zupełnego czarnowidztwa ale tez hurra entuzjazm jest błędny.Im wyżej wejdziesz na góre tym bolesniejsze jest spadanie i chyba takie „wieczne entuzjastki” najgorzej przeżywają porazki.

          17. No, podobno „chcącemu nie dzieje się krzywda” – ale czy aby na pewno? Czy uważasz, że wszyscy ludzie, którzy biorą ślub, naprawdę WIEDZĄ na kogo/na co się decydują? Nawet, jeśli ich związek był poprzedzony „okresem próbnym”. Ostatnio czytałam świadectwo pewnego chłopaka, który ze swoją pierwszą dziewczyną zamieszkał po kilku miesiącach znajomości. Oboje cieszyli się, że są tacy dojrzali i przewidujący. Warto przecież wiedzieć, kto rozrzuca swoje rzeczy, a kto nie zakręca tubki z pastą w łazience – te tysiące drobiazgów, o które, jak sądzili, mogliby się kłócić w małżeństwie. Niestety, po pewnym czasie okazało się, że dalsze wspólne życie stało się dla nich nie do zniesienia. „Co z tego, że wiedziałem już, że Kaśka wyciska pastę od połowy i jakie pozycje lubi najbardziej?” Kłóciliśmy się o tyle ważniejszych kwestii… ” To potwierdza tylko to, co zawsze mówię – drugi człowiek to nie samochód, w którym da się wszystko przewidzieć i wypróbować go w różnych sytuacjach… KAŻDA ludzka czynność, nawet tak błaha, jak wybór suszarki do włosów, zawiera w sobie element ryzyka.

          18. Mieszkanie ze sobą kilka miesięcy na próbe to jest tyle co i nic. Wtedy ważne jest zafascynowanie, łóżko i nic więcej. Jak się pomieszka pare lat to nikt nikogo praktycznie nie jest w stanie czymś zaskoczyć.Dokładnie tak jak w małżeństwie, miesiąc miodowy jest super a po miesiącu miodowym wraca sie do rzeczywistości i bywa różnie.

          19. A mnie się wydaje, że CAŁE mieszkanie ze sobą na próbę to jeden wielki „miesiąc miodowy” – ludzie się wtedy starają, bo wiedzą, że „jakby co” to „ukochany” (ukochana) wystawi Cię za drzwi i po krzyku. A ponieważ dziś już PRAWIE WSZYSCY stosują „jazdę próbną” przed ślubem – i to bynajmniej nie przez kilka miesięcy ale często przez lata – rozwodów powinno być mniej, a nie więcej. Skoro ci, którzy się pobierają, robią to po wielu latach gruntowych przemyśleń i są PEWNI że chcą „być ze sobą.” Tymczasem w „zacofanej” pod tym względem Polsce rozpada się już 30% małżeństw, a w bardziej liberalnej Szwecji – 50%. Znałam pary, które pobrały się po 10 latach (to mało?) wspólnego mieszkania i… rozwiodły kilka miesięcy później. Miesiąc miodowy się skończył…Widać zatem, że TO NIE DZIAŁA w ten sposób. Bo w rzeczywistości małżeństwo to ZAWSZE jest mozolny proces dopasowywania się do siebie – nieważne, czy ktoś żyje „ze ślubem” czy „bez ślubu.” Psychologowie twierdzą nawet, że im dłużej mieszkamy ze sobą, tym…mniej się znamy. I zachodzę czasem w głowę, jakim cudem moi rodzice przeżyli ze sobą zgodnie (jak dotąd) 39 lat, nie przemieszkawszy ze sobą wcześniej ani dnia? Cud jakiś, czy co? Tylko mi nie pisz, że się „doskonale dobrali” albo że mają „idealnie zgodne charaktery” – bo coś takiego nie istnieje. Po prostu „docierali się” wspólnie przez wszystkie te lata. Obecnie ludziom nie chce się podejmować takiego wysiłku – i tutaj masz odpowiedź na pytanie, skąd tyle rozwodów i innych tragedii.

          20. Cos ty, miesiąc miodowy ma to do siebie że szybko się kończy, stąd określenie miesiąc a nie rok czy pięć lat miodowych.Pierwszy szał minie a zwyczajne życie się zaczyna.A że mozna walizki wystawić…męzowi też mozna. Więcej ludzi się rozwodzi? pewnie że więcej bo kobiety juz nie sa takie głupiutkie, zdane na łaskę mężczyzny i raz dostanie, raz zostanie zdradzona i koniec piesni – pracuje, jest samodzielna i niczyjej łaski nie potrzebuje. A kiedyś była tłuczona, zdradzana, poniewierana i wstydziła się rozwieść albo była niesamodzielna i też miała plecy z tyłu. A tak na marginesie, moi rodzice żyja ze soba bardzo przykładnie (i bez „próby”) 35 lat ale uważają bardzo logicznie, nam się udało ale nie każdemu musi się udać więc lepiej pomieszkać razem jak potem się biegiem rozwodzić.

          21. Ale, jak widać, nawet najdłuższa „próba” NIC nikomu nie gwarantuje… Miałam koleżankę która (jak prawie wszyscy dzisiaj:)) była „ostrożna” i „przewidująca” i mieszkała z chłopakiem przez dwa lata (i nie mów mi, że to „za krótko” :)) i… rozwiodła się z nim po sześciu tygodniach od ślubu. Pomogło im to „nie rozwieść się biegiem”? Nie! Wiesz, w tradycyjnym prawie romskim (cygańskim) był podobno przepis, że dziewczyna i chłopak mogą żyć ze sobą „na wiarę” ale tylko…przez rok. Dwanaście miesięcy to zupełnie dość, żeby „przyjrzeć się sobie dokładnie” z każdej strony. Po tym czasie musieli się albo pobrać, albo rozstać – pod groźbą wypędzenia z taboru. Myślę, że to było niegłupie – nie można się wahać w nieskończoność. Czasami wydaje mi się, że cały ten „szał” który ludzie robią wokół ślubów, ich zewnętrznej oprawy – suknia, przyjęcie („nie pobierzemy się, bo… NAS NIE STAĆ!”:)) – ma w sobie coś nienormalnego. Mówi się, że ślub (nawet choćby był dziesiąty z kolei ;)) to „najpiękniejszy” (najważniejszy) dzień życia. Skoro tak o tym myślimy, to oczywiste, że potem może być już tylko… gorzej. Już nic lepszego (piękniejszego) nas w życiu nie spotka. I tak to, co powinno być POCZĄTKIEM wspólnego życia, staje się często początkiem… końca. Jest w filmie „Dr House” taki dialog między pewnym Żydem a jednym z lekarzy: „-Panie doktorze, kocha pan żonę? – Jasne, kocham ją tak samo, jak w dniu naszego ślubu! – No, widzi pan – to błąd! Po dwudziestu latach małżeństwa powinien pan kochać ją BARDZIEJ!” Pewna Hinduska tak opisywała różnice w podejściu do małżeństwa na Wschodzie i na Zachodzie: „Wy, na Zachodzie, zachowujecie się tak, jakbyście stawiali rozgrzany do czerwoności garnek na chłodnej płycie – i on sobie na niej powoli stygnie [to jest to, co mówiłam: ślub jest kulminacją wszystkiego…]. My, na Wschodzie, stawiamy zimny garnek na gorącej płycie – i on się powoli rozgrzewa.” Osobiście cieszę się, że mieliśmy bardzo skromny ślub i wesele – dla mnie nie był on „najważniejszym wydarzeniem w życiu.” Wciąż jeszcze czekam z nadzieją na to, co przyszłość nam przyniesie… Kiedyś spytałam mamę, jak to zrobiła, że „ich związek przetrwał próbę czasu”. Odparła: „To bardzo proste! Nie poddawałam go takiej próbie.” Po 25 latach małżeństwa spytałam tatę, czy im się nie nudzi – tyle lat razem. Odpowiedział, bardzo zdziwiony: „No, coś ty! Przecież każdy dzień przynosi coś nowego!” I o to właśnie chodzi… Sądzę, że często nasze poczucie nieszczęścia wynika z tego, że mamy wrażenie, że nic dobrego już nas w życiu nie czeka. Co sądzisz o tym?

          22. Zgadzam się z tobą, takie opowiadanie że ślub z pompą (czywiście) to najpiękniejszy dzień w zyciu zawsze mnie śmieszyło. Potem się mówi że najpiękniejszy dzień jak się urodziło dziecko, potem znowu cos jest napiękniesze a nawet bywa że najpiękniejszy dzień ….to dzień rozwodu. Kiedyś zupełnie przypadkowo trafiłam na blog pewnego zmarłego senatora. Był wdowcem, zona zmarła w młodym wieku na raka, ozenił się ponownie i opublikował swoje zdjęcia slubne (z nową żoną ) z podpisem – najpiękniejszy dzień mojego zycia, myslałam że padnę.

          23. Nie ma takiej opcji zeby ci coś gwarantowało że związek będzie dobry, takiej gwarancji nie było, nie ma i nie będzie ale wspólne mieszkanie pewne rzeczy może wyjasnić. Każda randka to jest święto, bycie z kimś 24 godziny na dobę to jest proza życia.Na randce nie będziesz stękała że ciebie brzuch boli a mieszkając razem możesz zobaczyc czy jak ciebie ten brzuch będzie bolał to partner pójdzie do apteki, wyręczy ciebie, poda ziółka czy też powie – jutro ci przejdzie to zrobisz to co miałas dzisiaj.Na randce nie wiesz czy koszule to sam prasował czy mamusia i tak mozna w nieskończonośc. To jest tak jak przebieganie drogi na czerwonym swietle, możesz całe zycie przebiegac i nic sie nie stanie, mozesz raz przebiec i koniec. Więc po co ryzykować, nie lepiej poczekać na światło zielone?

          24. Miłość ZAWSZE jest ryzykiem, NIE DA SIĘ tego wyeliminować… Choćbyś i 100 lat z kimś mieszkała, NIE MOŻESZ mieć ŻADNEJ pewności, że w sto pierwszym roku nie zacznie zachowywać się ZUPEŁNIE inaczej, niż się do tego przyzwyczaiłaś. Powtarzam – gdyby to tak cudownie działało, musiałoby być o wiele więcej szczęśliwych, niż nieudanych małżeństw. Skoro dziś już prawie WSZYSCY mieszkają ze sobą „na próbę”. A sama twierdzisz, że tych dobrych jest ok. 10%. Może zresztą ZAWSZE tyle ich było? W takim razie ta nasza rewolucja obyczajowa niczego tu nie zmieniła. Z tego wniosek, że człowiek to nie samochód i nie da się go wcześniej „wypróbować.” A to „zielone światło” może się NIGDY nie zapalić, jeśli ktoś tak panicznie boi się zaryzykować. Ciekawy jest w tym względzie przykład z Woodym Allenem i Mią Farrow, na który się często powołuję. Przez lata żyli oni w „wolnym” i podobno szczęśliwym związku, on jej pomagał wychowywać jej dzieci, ale nawet mieszkania zachowali własne, więc konfliktów majątkowych też nie było. A jednak nie zdecydowali się pobrać. Za to, kiedy Allen zakochał się w adoptowanej córce Mii, już się z nią nie bawił w żadne „próby”, tylko po prostu, po staroświecku, ją poślubił… (Mia wówczas poczuła się straszliwie oszukana i zdradzona, choć nie bardzo rozumiem dlaczego – przecież „między nimi nic nie było, nic ich z sobą nie łączyło” – przez lata z uporem powtarzali, że „nie chcą się wiązać” i że każde z nich, kiedy tylko zechce może iść w swoją stronę…:)) Pewien terapeuta, pracujący w Nowym Jorku z mężczyznami, stwierdził interesującą prawidłowość: że prawie wszyscy jego pacjenci, kiedy tylko zaczynali zdrowieć i dojrzewać, przestawali mówić o „lęku przed związaniem się” – a zaczynali przyznawać się do marzeń o rodzinie i dzieciach. Smutne, że wszyscy tak bardzo chcemy być kochani, a jednocześnie tak bardzo się tego boimy. I w rezultacie wielu ludzi jest dziś bardzo „niezależnych” ale i głęboko samotnych. Uwaga: wcale nie twierdzę, że nie można być „samotnym w związku”. Ale i to zazwyczaj dzieje się wtedy, gdy każde z partnerów ma „swój świat” do którego drugie nie ma dostępu.

          25. Zawsze pisałam że nic nie daje 100% pewności, ani slub, ani pięćdzesiąt przysiąg , zawsze jest ryzyko ale ryzyko tez można zmniejszyć a takie wspólne pomieszkiwanie jakby na to nie spojrzeć zawsze coś daje.Nawet jak buta kupujesz to nie kupujesz na zasadzie -piekny na wystawie więc biore, mozna i tak ale albo trafisz dobrze (tez bywa), albo but owszem ładny ale nie dla ciebie.Jest ryzko? jest. A jak sobie buta przymierzysz, przejdziesz sie po sklepie to ryzyko złego zakupu zmaleje. A co do tych 10% – brałam pod uwagę małżenstwa takie w moim , srednim wieku a wtedy mieszkanie razem to było coś bardzo sporadycznego, życie na „karte rowerową” a fuj.

          26. Tyle że, powtarzam, człowiek to nie but… Buty zmieniają się raczej w niewielkim stopniu, ludzie – owszem. A kierunku tych zmian NIGDY nie jesteś w stanie przewidzieć. Mam kuzynkę, której mąż jeszcze jako narzeczony BARDZO źle ją traktował. Wyśmiewał, poniżał… Nasza Babcia (ta sama, o której pisałam w poście), osoba bardzo rozsądna, choć sama szczęśliwie przeżyła z Dziadkiem 28 lat (mój Dziadek zmarł przedwcześnie…) ostrzegała ją, by za niego nie wychodziła – „bo jak on już teraz tak zaczyna, to co będzie potem?” Moja kuzynka jednak nie posłuchała, wyszła za niego i… nie żałuje. Od 15 lat są zgodnym i szczęśliwym małżeństwem. A w naszej miejscowości mieszkało dwóch braci: jeden ministrant, wzorowy uczeń, kolega i syn – a drugi „łobuz”, lubiący hazard, bitki i wypitki. Wszystkie kumy wieszczyły wielkie szczęście tej, która dostanie tego pierwszego za męża – tymczasem to właśnie on urządził swojej żonie piekło na ziemi. Widzisz, NIGDY nic nie wiadomo.

          27. Nie popadaj w skrajność. Moze tej jednej się udało ale to o niczym nie świadczy. Jednej sie uda a 99 się nie uda. Jakby to co piszesz było prawidłowością to każda mająca chłopaka tłukacego ją jeszcze przed slubem leciałaby do ołtarza jak w dym bo przeciez on się jak ozeni to odmieni.Jakby się wszyscy odmieniali a jeden nie to miałabys rację a tak….Dam ci inny przykład, mam w rodzinie dziewczynę która jako małolata pojechała pod namiot z chłopakiem który jeszcze nawet szkoły pomaturalnej nie skończył. Wiadomo, pojechali we dwoje, wrócili w trójke.Slub był prawie na siłe bo jej się wydawało ze samotna matka ma same przywileje.Więc każdy myslacy by powiedział – takie małżeństwo jest nic nie warte a rozwód będzie po roku (pewnie sama bys tak powiedziała) no i co? zyja juz ze sobą 25 lat, małżeństwem sa naprawdę super.A jakbym powiedziała – taki wypad małolatów to jest najlepsze na świecie bo jednej się udało (i własna córke namawiała bo to wspaniały sposób na znalezienie dobrego męża) to chyba za mądra bym nie była. A co do butów i męża – i jedno i drugie może na oko pięknie wyglądać tylko w praktyce się nie sprawdzać.

          28. PS. Buty zmieniaja się w niewielkim stopniu??? nie kupiłas nigdy butów które sie wcale do noszenia nie nadaja? Sama ostatnio wywaliłam kilka takich par, mierzyc w sklepie mi się nie chciało, ubrałam raz i do szafki a potem na smietnik.

          29. > Zawsze> denerwowało mnie, że kiedy kobieta zajmuje się małymi> dziećmi, to się „poświęca dla rodziny” a jeśli to samo> robi mężczyzna – to „spełnia jedynie swój zakichany> obowiązek” Czekaj, czekaj… Jaki odsetek społeczeństwa twierdzi tak jak napisałaś, a jaki wręcz odwrotnie? A to „odwrotne” Cię nie denerwuje???

          30. Jedno i drugie denerwuje mnie w podobnym stopniu. 🙂 Wiesz, mój tata, który zresztą jest bardziej od mamy wykształcony, nie zrobił „kariery” (w przeciwieństwie do niej:)) ponieważ w swoim czasie był zbyt zajęty gotowaniem kaszek i wycieraniem nosków. Gdyby był kobietą, mówiono by, że się „poświęcił wychowaniu dzieci” i „zrezygnował z własnych aspiracji” – ponieważ jednak jest stuprocentowym mężczyzną, mówi się tylko że „jest dobrym ojcem.” Wyczuwasz tę różnicę tonu?:) Jakby to „poświęcenie” (którego zresztą mój tata wcale tak nie postrzegał – pytałam!) dla kobiety to był „plan maksimum” (po wykonaniu którego należy jej się wniosek o kanonizację w trybie santo subito) – a dla mężczyzny – jedynie minimum. Myślisz, że mój tata nie ma/nie miał własnych ambicji zawodowych?:)

          31. Widzisz, u Ciebie Tata wycierał noski, u mnie – zwiał, a mama musiała pracować więc na początku wychowywali mnie dziadkowie. Po śmierci dziadka w rodzinie już zawsze były tylko „baby” – zrozumiałe więc, że „samowystarczalne”. Jak na ironię, nigdy nie rozsiewałam paskudnych stereotypów (np. że „facet to świnia”), jak to częstokroć robią bardzo „rodzinne” panie (znam osobiście)… A jeszcze lepsze, że dzięki temu (niechęci do stereotypów) jestem dyżurnym dziwakiem, który ma małe szanse u obu stron „wojny płci”, hehehe. Za niezależność się drogo płaci, ale i tak lepiej płacić niż zdradzić samego siebie.

        2. Dokładnie. Człowiek rozumny nie mysli tylko kategoriami dzisiaj ale też i jutro. Człowiek naiwny mysli że jak jest dobrze dzisiaj to musi byc i dobrze do końca życia a potem płacz, depresja i pomoc społeczna. Podobnie jak z ubezpieczeniem mieszkania od ognia, nikt nie zakłada że się spali ale polisę ubezpieczeniowa wykupuje.

      2. Napisałaś szczęście czy sukces, to tak jak napisać samochód czy motor. Jedno z dwojga nie oba. zakładasz że sukces nie zapewnia szczęścia. Trzeba była napisać: co daje szczęście.

        1. NIE. Nie lubię jednoznacznie brzmiących tytułów. 🙂 Cały „smak” blogowania polega na tym, że ludzie są skłonni mnie ukamienować za niewinny w gruncie rzeczy tekst, ponieważ zrozumieli go w sposób, jaki mnie nigdy nie przyszedłby do głowy. 😉

          1. w takim razie zdecydowałaś się na wyjątkowo jednoznaczny tytuł 🙂 Jak zapytam chcesz herbatę z cukrem czy bez to jak zrozumiesz? Polski język ma swoje zasady, skoro coś piszesz to to znaczy dokładnie to co piszesz. Liczy się pensja czy satysfakcja z pracy, wolisz sok pomarańczowy czy jabłkowy, zimno czy ciepło, wierzyć czy rozumieć, pragnąc czy poświęcić…. masz jakieś wątpliwości?

          2. A nie zrozumiałaś tego jako pewnej prowokacji?:) Przecież gdyby Was to nie drażniło, nie byłoby całej tej dyskusji. 😛

  16. Dlaczego Twój wpis jest tak stronniczy? Czy koniecznie trzeba z czegoś zrezygnować , czy trzeba wybierać, kariera, dziecko, szczęście nieszczęście?? Skoro nie może być inaczej niż chora z przepracowania samotna nieszczęśliwa i bogata kobieta tzw. sukcesu albo siedzący w domu paprotko-powij (do wyboru) niepracująca, wychowująca dzieci matka polka ? Czy nie potrafisz szerzej i spokojniej na to popatrzeć? Nie rozumiem skoro siedzenie w domu to takie szczęście i spełnienie to po co to koniecznie udowadniać i twierdzić jaka to straszną cenę płaci się za karierę… Każdy z nas jest inny i każdy sam jest kowalem swego losu, wybrałaś siedzenie w domu – ok wolny wybór masz czas się dokształcić i poszerzyć zainteresowania, Wybrałaś karierę ok,masz możliwość zainwestować w siebie. Przecież i tak większość kobiet robi i to i to wiec skąd te dylematy???? Myślę, że każda ze stron zazdrości drugiej stronie ale nie trzeba zaraz udowadniać, że jest się lepszym. Moja znajoma dożyła wielu lat, zwiedziła kawał świata robiła prace naukową wychowywała dzieci i umarła w wieku 60 lat. Moja druga znajoma poświęciła się rodzinie i umarła w wielu 50 lat. Myślisz że ma znaczenie ile osób po nich płakało? Ma znaczenie jak żyli.

    1. Po kimś, kto żył byle jak, z reguły płacze tylko najbliższa rodzina – a i to nie zawsze. Znałam kobiety, które odżyły dopiero po śmierci swoich „życiowych partnerów.” Problem „szczęście vs kariera” jest na tyle szeroki, że mój wpis wcale nie aspiruje do pełnego przeglądu wszystkich możliwych przypadków. I nic nie stoi na przeszkodzie, byś sama napisała lepszy. Natomiast o cenie, jaką się (czasami) płaci za sukces napisałam nie bez kozery. Moja mama była bizneswoman w czasach, gdy w Polsce mało kto jeszcze znał to słowo. Ja jestem pracującą matką już w innej epoce, więc NA SZCZĘŚCIE nie muszę dokonywać tak dramatycznych wyborów, jak ona. I chciałabym, żebyśmy – nie tylko dla kobiet, w ogóle dla LUDZI – tworzyli rozwiązania pozwalające na realizowanie się w różnych aspektach. Natomiast wiem, że za WSZYSTKO w życiu płaci się pewną cenę – tak więc sądzę, że uśmiechnięci ludzie, którzy są świetni WE WSZYSTKIM występują głównie w kolorowych czasopismach. Nawiasem mówiąc, napisałam również, że tzw. „siedzenie w domu” (nie przepadam za tym określaniem) NIE JEST uszczęśliwiające, jeśli nie towarzyszy mu osobisty rozwój. Prawda?

      1. Skoro piszesz bloga i decydujesz się na opcję z komentarzami to musisz pogodzić się z tym że nie wszyscy maja takie samo zdanie. Już chyba drugi raz zauważyłam tekst – sama napisz lepszy – wiedzę, że przyjęcie jakiejkolwiek nawet drobnej krytyki nie jest Twoja mocną stroną 🙂 Strasznie emocjonalnie do tego podchodzisz. zawarłam w swoim poście kilka możliwości i na pewni nie staram się zaraz kogoś szufladkować. Poza tym Twoja odpowiedź na mój wpis pomijając nastroszenie się z powodu braku pochwal jest dużo bardziej stonowana niż post główny. I tak jest już lepiej bo bardziej odpowiada prawdzie.

        1. Często tak bywa, że traktuję „post główny” jako punkt wyjścia do dyskusji i często też tonuję (czy też precyzuję) swoje wypowiedzi w komentarzach. Wiem, że nie jestem nieomylna. A na pochwały czy też ich brak zdążyłam się już w dużym stopniu uodpornić – nawet pod tym postem znajdziesz komentarze „od Sasa do Lasa” – skąd zatem wiadomo, co „bardziej odpowiada prawdzie”?:) Lepiej napisz, że moje wyjaśnienie w komentarzu bardziej odpowiada TWOJEMU widzeniu tej sprawy. 🙂 A uwaga „spróbuj sama napisać lepszy tekst” – nie jest, jak sądzisz, przejawem mojej „obrażalskiej” natury. Wiem po prostu, że dużo łatwiej jest występować w roli „surowego recenzenta” niż samemu wiecznie „wystawić się na strzał” pisząc bloga. Zazwyczaj tak, że Czytelnicy wiedzą lepiej niż sam(a) autor(ka)”co autor miał na myśli” – bo cokolwiek byśmy czytali, zawsze wzbudza w nas nasze WŁASNE emocje czy uprzedzenia – za które autor nie zawsze jest odpowiedzialny. Sama też staram się o tym pamiętać, nawet komentując tekst, który ewidentnie mi się nie podoba. Bo kto wie – może pisząc to, co napisał, wcale nie miał na myśli tego, co ja sądzę, że miał?:) Dlatego uważam opcję komentarzy za bardzo przydatną…

  17. Mądrze piszesz. Niestety od lat robi się wszystkim – kobietom i mężczyznom -wodę z mózgu, że sukces i samorealizacja jest możliwa tylko poprzez pracę zawodową. Gigantyczna machina propagandowa wali wszystkich w łeb: pracuj, dokształcaj się, zwiększaj wydajność, wspinaj na szczeblach kariery! To jest obowiązujący „trynd”.Tylko co po tym zostanie?

    1. Widzisz – ilu ludzi, tyle opinii. 🙂 Komentująca przed Tobą napisała, mniej więcej, że jestem ograniczona w swoim myśleniu, a tekst jest tendencyjny. 🙂 Myślę, że pisanie bloga ma jedną niezaprzeczalną zaletę: uczy dystansu wobec tego, co ludzie o mnie myślą. 🙂

      1. Napisałam że tekst jest stronniczy, a nie że jesteś ograniczona – tak to odebrałaś? Teraz rozumiem czemu tak się rzucasz… Tekst jest stronniczy, przyklaskujesz osobie która równie jednokierunkowo pojmuje samorealizację. Kilka razy opisujesz historie swojej matki to takie ważne, że poświęciła się karierze, dlatego tak nie lubisz osób które postępują tak samo?

        1. Nie rób mi tu psychoanalizy – bardzo kocham i podziwiam swoją matkę (sama również pracuję zawodowo, więc nie możesz cisnąć we mnie „kurą domową”:)) i cieszę się, że czuła się szczęśliwa i spełniona. Napisałam jedynie, że dzięki temu lepiej wiem, że ma to nie tylko jasne strony. (Podobnie zresztą, jak tzw. siedzenie w domu.”) Od takiego stwierdzenia do powiedzenia „po prostu nie lubisz osób, które odniosły sukces zawodowy!” jeszcze baaardzo daleka droga, nie sądzisz? Nawiasem mówiąc, nie wiem, czym sobie zasłużyłam na podsumowanie, że się „rzucam” – czyżbym w czymkolwiek Ci ubliżyła? A co się tyczy „przyklaskiwania” to chyba dosyć naturalne, że zgadzamy się z osobami, których punkt widzenia jest zbliżony (choć nie tożsamy!) z naszym własnym?:) Powinnaś się zresztą ucieszyć – większość komentujących na tym forum zgadza się z Tobą, nie ze mną. 🙂

    2. Nie zgadzam się, to co piszesz to tak jakby gloryfikowac osoby bez ambicji, bez potrzeby samorealizacji bo mozna zachowac proporcje, mozna być wykształconym, mozna pracować, można wychowywać dziecko i wcale nie jest powiedziane że wypucowane kafelki i obiad z trzech dań z deserem to jest szczyt kobiecej możliwości.Po co się uczyć, po co kończyć studia? chyba po to żeby sobie dyplom nad kuchenką powiesić?

      1. Ależ przecież to właśnie napisałam!!!! „Kobieta szczęśliwa to kobieta spełniona na RÓŻNYCH polach”! Każdy widzi w moim tekście swoje własne uprzedzenia… Twoje, zdaje się, brzmi: „Kobiety wychowujące dzieci to istoty pozbawione ambicji, których horyzont ogranicza się do zupy pomidorowej i kafelków!” Ja się jedynie nie zgadzam na takie wartościowanie. Ani „Matka Polka” nie jest GORSZA od bizneswoman, ani odwrotnie. Bywają różne sposoby na życie, na szczęście, na sukces… Moja mama (wiecznie pracująca, wiecznie w rozjazdach i interesach) ku zdziwieniu wszystkich (nie wyłączając mnie!) powiedziała kiedyś na zjeździe koleżeńskim, że jej największym „sukcesem” jest… jej mąż. 🙂 Zachowała się jak „kura domowa”?:)

          1. Cóż – czasami komentarze wklejają się nie tam, gdzie trzeba – i wtedy trochę trudno się połapać, co kto do kogo mówił. 🙂

  18. Piękny post. Zawarlaś w nim coś ważnego, coś co ucieka ludziom przed oczami z powodu gonitwy za stanowiskiem, pieniędzmi czy tytułem przed nazwiskiem – ucieka nam szczęście. Sama jestem po części ofiarą tej gonitwy i często gryzę się w sobie, bo czuję, że tracę jakąś ważną część zycia, ale wszechobecny wyścig szczurów, traktowanie takich ludzi lepiej nie pozwala mi przestać.

    1. Może przestań się gryźć w sobie – wzbudzanie w kimkolwiek wyrzutów sumienia nigdy nie było moim celem 🙂 – ale spróbuj coś zmienić? Czasami nie trzeba przeprowadzać w życiu wielkiej rewolucji, żeby poczuć się choć odrobinę szczęśliwszym. Czego z całego serca Ci życzę!

  19. To takie proste i zarazem trudne . Im mniejsze potrzeby i aspiracje tym łatwiej być szczęśliwym . Tylko jak z nich zrezygnować ?

    1. Na pewno nie od razu i nie hurtem ze wszystkich, Walku. 🙂 Terapia wstrząsowa u niewielu ludzi przynosi dobre rezultaty. Natomiast zawsze warto się zastanawiać nad tym, co jest dla nas ważne, a co…jeszcze ważniejsze. 🙂 Czy np. naprawdę będę szczęśliwszy, mając większy dom i lepszy samochód od sąsiada – czy może tylko zwiększy to mój strach przed złodziejami? Przykład nie jest wzięty tak całkiem z sufitu: bardzo zamożni czy bardzo sławni ludzie często czują się także najbardziej zagrożeni. Mój tata był kiedyś ochroniarzem 11-letniej, bardzo bogatej dziewczynki. Jej rodzice i dziadkowie, zajęci rozlicznymi interesami, powierzali opiekę nad nią głównie pracownikom. Bardzo bali się porwania, więc mała spędzała czas głównie w domu, pod czujnym okiem kamer. Kiedy mój tata, chcąc ją rozweselić, opowiadał jej historie o naszych rodzinnych wycieczkach, słuchała tego jak bajki o żelaznym wilku. Wiem, wiem, że ta mała jest prawdopodobnie „skazana na sukces” (podobnie jak np. Paris Hilton, której życiowym osiągnięciem jest, że się urodziła w rodzinie hotelarzy…) i osiągnie w życiu więcej, niż np. ja – ale czy „tu i teraz” JEST SZCZĘŚLIWA? Wątpię…

  20. Sukces idzie znami, przez całe życie,tylko że trzeba wźiąź go pod ręke, bo inaczej się znami, nie zaprzyjaźni!

      1. Witaj Albo! W końcu mam chwilę na oddech:):) Wróciłam do starych postów, bo okazało się,że ciągle nowe komentarze.I już jestem pewna,że …., no wiesz -reaktywacja;) Albo Klon -brrrrrrrrrrrrr.Nie miałam sił na czytanie wszystkich komentarzy.Cieszę się jednak ,że jest i wiele mądrych i ciekawych opinii(niekoniecznie mam takie samo zdanie, a jednak czyta się z przyjemnością)Pozdrawiam

Skomentuj ~Leszek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *