Kim byłeś, kim jesteś – kim jestem, kim byłam…

P. ma bardzo piękne dłonie (jest to zresztą jedna z tych rzeczy, które mnie zawsze pociągały u mężczyzn ;)), kapłańskie dłonie…

Namaszczone do tego, żeby łamać chleb, rozgrzeszać i błogosławić…

(Gdzieś kiedyś wyczytałam, że w średniowieczu kapłanom, którzy porzucili stan duchowny, niekiedy symbolicznie okaleczano palce…)

Przypomina mi się to, nawet mimo woli, w tylu codziennych sytuacjach – choćby w sposobie, w jaki on trzyma chleb.

(„A Jezus wziął chleb, połamał go i dawał im, mówiąc…”)

I czy będę mogła kiedykolwiek o tym zapomnieć? Bardzo wątpię.

Zapytał mnie: „Kochasz mnie, czy tego KSIĘDZA, którym byłem?” „Ciebie!” – odpowiedziałam bez chwili wahania, choć, oczywiście, w jakimś sensie „kocham” też i szanuję jego kapłaństwo, które jest częścią jego historii i które uczyniło go tym, kim jest.

Ale tego, kim jest TERAZ, będzie się musiał dopiero mozolnie nauczyć. I to sam. Ja nie mogę mu w tym pomóc – i bardzo mnie to boli.

Wiem, że mężczyźni określają samych siebie przede wszystkim poprzez swój status społeczny i zawodowy – czyli przez to wszystko, co miłość do mnie właśnie mu odebrała. W rezultacie jako trzydziestoparoletni człowiek P. musi teraz zaczynać swoje życie niemal od zera – tak, jakby to, czym się zajmował i co osiągnął przez te wszystkie lata nie miało żadnego znaczenia…

Ja natomiast mam problemy natury bardziej osobistej, niż społecznej.

To, kim jestem, nie tyle przeszkadza mi w pracy, co w kontaktach z innymi ludźmi. Wybierając P. nieomal z dnia na dzień straciłam prawie wszystkich przyjaciół. Od lat przecież Kościół i jego wspólnoty były dla mnie całym życiem i podstawowym miejscem wszelkiej aktywności. No, cóż, kiedyś byłam animatorką a teraz jestem…matką dziecka księdza.

I jak mam pogodzić ze sobą te dwa zupełnie różne światy? Obawiam się, że to jest w ogóle niemożliwe – mimo że to przecież jestem ciągle ta sama ja…

Wiem, że ze względu na to, kim byłam, będę zawsze narażona na zarzuty w rodzaju, że wszystko, co do tej pory robiłam, w co wierzyłam i co kochałam było tylko grą, udawaniem – że nigdy „tak naprawdę” nie kochałam Boga.

(Ale czy naprawdę można tak z czystym sumieniem powiedzieć o tych wszystkich kobietach, często bardzo blisko związanych z Kościołem – wolontariuszkach, katechetkach, siostrach zakonnych i tylu, tylu innych – które zdecydowały się poślubić <byłych> księży? Że tylko „udawały”? No, cóż, tak pewnie jest najprościej…)

Ja jednak wiem, że moje życie było prawdziwe – i że prawdą jest również to, co jest teraz.

Jestem dzieckiem Kościoła, które wie, że nie może wrócić do domu.

***

Na jednym z blogów ktoś dziś postawił ważne pytanie: „Dlaczego nie pozwolono mu odejść [z seminarium], gdy tylko pojawiły się wątpliwości?”

No, cóż, wydaje mi się (a jako wychowanka szkoły zakonnej miałam dosyć okazji, żeby się napatrzyć na różnego typu „akcje powołaniowe”), że w swojej „działalności reklamowej” seminaria duchowne i zgromadzenia zakonne pokazują kandydatom przede wszystkim słoneczną stronę powołania, na ogół starannie przemilczając trudności, jakie się z nim wiążą.

To trochę tak, jak w małżeństwie, gdy zakochana dziewczyna nie dostrzega wad swojego wybranka. Tyle że później zauroczenie mija, no i…

Po drugie, już w trakcie formacji, człowiek sam uczy się interpretować wszelkie nasuwające się wątpliwości jako „pokusy”, które bezwzględnie wymagają zwalczenia, a nie jako (ewentualne) sygnały tego, że być może znajduje się na niewłaściwej drodze.

(To tak w kontekście tego,że formacja mojego P. trwała w sumie aż 9 lat. Wydawałoby się, że to dostatecznie dużo czasu na zastanowienie – a jednak…)

15 odpowiedzi na “Kim byłeś, kim jesteś – kim jestem, kim byłam…”

  1. Dziwię się bardzo, że nie ma komentarzy pod ostatnimi notkami, bo bardzo mądrze piszesz. Skomentuje treść notek jutro, bo dziś już idę spać, a też chcę napisać coś równie mądrego;) Pozdrawiam!

    1. Ja też się dziwie, bo myślałam, że wywołają większą dyskusję – no, ale cóż, nigdy tak naprawdę nie wiadomo, co ludzi wzburzy i poruszy…

  2. Dopiero pierwszy raz trafiłam na tego bloga.Jesteście wspaniałymi ludzmi i ze słow które przeczytałam wynika że darzycie się bezgranicznie miłością i to jest piękne.Mam nadzieje że Wsza pociecha urodzi się zdrowa i da Wam dużo szcześcia czego z całego serca życzę.Jesli chcesz poznać moja historie to zapraszam http://www.ksiadz-mojukochany.blog.onet.pl

    1. Dziękuję za tak miłe słowa, chociaż nie wiem, czy naprawdę zasługuję na miano „wspaniałego człowieka.” Co do naszej miłości, na samym jej początku często mówiliśmy sobie, że dla niej i wieczność będzie za krótka. 🙂 Jeżeli pozwolisz, dodam twego bloga do linków.

      1. kto jak kto ale Ty napewno jesteś Wspaniałym Człowiekiem i Twój ukochany też:) jeśli tylko chcesz to jasne ze możesz dodać mnie do linków,odwdzięczę się:) a jeżeli ktoś się kocha naprawdę to dla każdej takiej miłości wieczność jest za krótka,dla mojej także:) pozdrawiam

        1. Już Was dodałam, niestety, kiedy wstawiłam nową ramkę, dopisane linki mi się skasowały. Zrobię to jeszcze raz.

  3. Albo, ty jesteś po prostu szczęściarą… Ja już dziś wiem, że mój X nigdy nie złoży sutanny w kostkę… Jestem na Twoim blogu pierwszy raz i stwierdzam, że jest bardzo ciekawy. Pozdrawiam, życzę szczęścia Tobie oraz Twojemu P. i zapraszam do mnie na http://www.zakochana-w-x.blog.onet.pl.

    1. A któż to wie na pewno, co w takiej sytuacji jest szczęściem? Może szczęściem w Twoim wypadku jest to, że „Twój X” postanowił pozostać w kapłaństwie? Nie wszystkie romantyczne miłości sprawdzają się dobrze w codziennym życiu, w małżeństwie…

  4. Tak jak obiecałam- jestem tu znów. Mnie także bardzo pociągają dłonie. Zawsze kiedy poznaję nowego człowieka, patrzę mu w oczy i- jeśli tylko nadarzy się taka okazja- opanowuję wzrokowo jego dłonie. A co do kapłańskich dłoni, one widziane nawet z daleka, kiedy trzymają Chleb, który zaraz stanie się Ciałem Chrystusa wydają się być niesamowicie delikatne. Dlatego mam ogromne wyrzuty sumienia kiedy te same dłonie, które dokonują Przemienienia, pragną napajać się moim ciałem…Ksiądz, który darzy mnie uczuciem, podczas jednej z rozmów wspomniał mi, ze z seminarium wychodzą dwa typy facetów. Pierwszy, który już tak przyzwyczaił się do tej wygody, że chce kontynuować samotne życie, odgradzając się od ludzi. Drugi, pragnący kontaktu z ludźmi, bo bez niego cierpi, a więc musi zatracać się sam w swoich zmartwieniach. Także seminarium w różnoraki sposób może wywrzeć wpływ na późniejszych kapłanów. Niemniej widać bardzo wyraźnie, że to właśnie w seminarium wykształca się plan na dalszą posługę. Do czasu… Bo w okolicach ósmego roku kapłaństwa z reguły przychodzi kryzys…Wiem to z relacji kilku kapłanów. A wtedy wszystko się może zdarzyć i diametralnie zmienić…

      1. Zawsze mnie trochę śmieszy, kiedy dziewczyny mówią „a mój X to, a mój X tamto…” – zupełnie, jakbyśmy rozmawiały o hodowli piesków pokojowych…;)

        1. Albo, a może mówiąc „mój X” o kapłanach z którymi jesteśmy w „związkach” w ten sposób mamy namiastkę normalności, zwyczajnego związku. Tak jak mówi się „mój chłopak”, „moja dziewczyna”.

  5. Albo, podziwiam cię, za to, że zdecydowałaś sie na ten związek, za to że pozwoliłaś P na odejście, zwłaszcza po tylu latach „służby”. Domyślam się, że nie jest lekko Wam obojgu. Ty straciłaś przyjaciół i znajomych, ciężko ich znowu odnaleźć. Jemu też musi być trudno. Nie jest odpowiedzialny tak jak do tej pozy tylko za siebie ale już za 3 istotki. Ta odpowiedzialność jest naprawdę ciężka do udźwignięcia. Ja wiem, że mój X nie potrafiłby odnaleźć się w szarej rzeczywistości, nie czułby się w pełni spełniony przy kobiecie i dziecku bez możliwości służenia Bogu. iI właśnie dlatego usuwam się na bok, ale z jego miłości nie potrafię zrezygnować. Pozdrawiam serdecznie całą waszą trójkę, życze wam dużo szczęścia, siły i wytrwałości… i jeszcze żebyście nigdy nie zgubili drogi do siebie nawzajem.

    1. Straciłam coś więcej – bo całe moje życie, od wczesnej młodości (mimo różnych zawirowań, upadków i grzechów) toczyło się jednak w Kościele i dla Kościoła, prawie tak samo jak jego. Wiem, że i jemu musi być ciężko, choć nie mówi o tym wiele. Przede wszystkim ten brak pracy… A jeszcze i to, że jestem niepełnosprawna i w ciąży – on się bardzo martwi, co będzie, kiedy pójdzie do pracy i zostawi mnie tu samą… i cały dom na mojej głowie. Czasami mam wrażenie, że bycie ze mną to zbyt wielka odpowiedzialność dla normalnego mężczyzny… Tak więc podziwiać należy P., a nie mnie.

Skomentuj paolkalee_17@amorki.pl Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *